Na kilka lat przedtem – przed powyższymi wypadkami, – kiedy jeszcze byłem prawie dzieckiem, zjechała do nas jedyna córka brata mego ojca i bawiła około pięciu tygodni.
Willie Calder w młodości jeszcze osiedlił się w Eyemouth, w charakterze fabrykanta sieci i z kręcenia sznurów potrafił ciągnąć bez porównania lepsze korzyści, niż my z piaszczystych, gdzieniegdzie tylko pokrytych janowcem „landów” w West Inch'u.
Toteż córeczka jego, Edie, zjawiła się u nas w ponsowym staniczku, w kapeluszu, który kosztował co najmniej pięć shilling'ów i w towarzystwie kufra, kryjącego takie cuda, że na widok ich nietylko mnie, ale i matce mojej paliły się oczy.
I dziwnie było patrzeć, jak sypała wokoło pieniądze, nie targując się, nie licząc, jakby bogaczka z bajki, – to dziecko, prawie siostra.
Woźnicy dała naprzykład wszystko, czego żądał, i jeszcze nowiuteńki, dwupensowy pieniądz, do którego nie miał najmniejszego prawa.
Z imbierowego piwa niewiele co więcej robiła sobie, niż ze zwykłej wody, do herbaty używała stale cukru, chleba nie umiała inaczej jeść, jak grubo posmarowanego masłem, – zupełnie jakby była prawdziwą Angielką.
Co do mnie, wtedy jeszcze nie zwracałem prawie uwagi na dziewczynki i zupełnie nie mogłem pojąć, w jakim celu zostały stworzone.
U Birtwhistle'a żaden z nas nie raczył o nich myśleć, a najmłodsi okazywali się najmądrzejszymi, bo który tylko podrastał, zaraz – dziwnym zbiegiem okoliczności – okazywał się mniej stanowczy w tych, zdawało się, nie podlegających najmniejszej wątpliwości, kwestyach.
Najmłodsi bowiem zgadzali się jednogłośnie, że: stworzenie nie umiejące się bić, trawiące czas na powtarzaniu nudnych plotek i które nawet nie potrafi rzucić zwykłego kamienia inaczej, jak wymachując w powietrzu ręką tak niezgrabnie, jakby to chodziło o marny gałganek, – jest po prostu do niczego i nie zasługuje na jakie takie choćby względy.
Zresztą, – trzeba je widzieć, jak nadają sobie tony, myślałby kto, że stanowią ojca i matkę w jednej swej osobie, wtrącają się do naszych gier, do naszych zabaw i od czasu do czasu cedzą ze śmieszną wyższością: „Jimmy, goły palec wygląda ci z trzewika”, albo: „Idź do domu, brudasie, i umyj się, zanim „zechcemy” się bawić”… słowem, umieją tylko dokuczać i w owej epoce, każdy z nas co tchu zmykał na widok cienkich nóżek i krótkiej sukienki.
Skoro więc kuzynka Edie pojawiła się nagle w West Inch'u, nie zanadto byłem zachwycony perspektywą spędzenia wspólnych z nią wakacyi.
Miałem wtedy lat dwanaście.
Edie była o rok młodszą.
Pamiętam jej szczupłą, wysoką sylwetkę, duże, czarne oczy, śmiałe ułożenie i dziwne maniery.
Najczęściej patrzyła gdzieś nieruchomo, przed siebie, z przymglonym trochę wzrokiem i rozchylonemi ustami, jakby dostrzegała coś osobliwego, skoro jednak zbliżałem się na palcach i stawałem za nią, a potem zwracałem głowę w tym samym kierunku, widziałem tylko albo rodzaj sadzawki do dojenia owiec, albo ciemne stosy nawozu, lub wreszcie rozmaite części ojcowego ubrania, suszące się w słońcu.
A jeśli ujrzała kilka krzaków, albo kępę paproci, czy coś innego, równie pospolitego, wpadała w niezrozumiały, niemilknący zachwyt.
– Ach, jakież to piękne! Ach, jak tu prześlicznie! – szeptała leniwie, mrużąc oczy.
Myślałby kto, że podziwia obraz, albo jakiś słynny pomnik…
Nie lubiła gier wspólnych i rzadko bardzo udawało mi się namówić ją, żeby choć zabawiła się w kotka i myszkę, a i to odbywało się bez najmniejszego ożywienia, gdyż doganiałem zwykle dziewczynkę w trzech skokach, ona zaś nie umiała przyłapać mię nigdy, choć robiła zamieszanie i podnosiła wrzawę za dziesięciu chłopców.
Zirytowany, zaczynałem jej dokuczać, mówiłem, że jest do niczego, że stryj mógłby zrobić coś lepszego, niźli wychowywać taką niedołęgę i inne podobne grzeczności, a wtedy Edie wybuchała płaczem, oznajmiała, żem bąk nieznośny i głuptas, że odjedzie tego samego wieczora i nie przebaczy mi nigdy.
Ale nie upłynęło i pięć minut, kiedy zapominała o najsroższych swoich groźbach.
Co zaś było najdziwniejsze, to że daleko więcej miała do mnie przywiązania, niż ja do niej i dzień cały nie dawała mi spokoju.
Szukała mnie, gdy odbiegłem, wyszperała w najdoskonalszej kryjówce, wykrzykiwała wtedy z radością: „Ach! jesteś tutaj?!!” – i udawała zdziwioną.
Prędko jednak dostrzegłem w niej i dobre strony.
Od czasu do czasu wtykała mi przemocą kilka pensów, tak że raz zdarzyło mi się posiadać jednocześnie cztery, co mi się najlepiej jednak podobało, to opowiadane przez nią bajki.
Wiedziałem, że okrutnie boi się żab i ropuch.
Nie omieszkałem więc codziennie chwytać jednej i grozić, że włożę za kołnierz struchlałej ofiary, chyba… że opowie jaką ładną historyjkę.
Sumienie miałem spokojne, tłomacząc sobie, że tylko pomagam jej zacząć, bo skoro już raz wpadła w zapał, żadna siła nie mogła utrzymać potoku słów, płynących z koralowych ustek!
Potem zaś słuchałem niestworzonych bredni z zapartym prawie oddechem, cały w pobożnem skupieniu.
Więc w Eyemouth pojawił się kiedyś okrutny pirat, barbarzyńca.
Za pięć lat miał wrócić na okręcie, wyładowanym po brzegi samem złotem i pojąć ją, Edie, za żonę.
Kiedy indziej znów opowiadała, iż do Eymouth zawitał błędny rycerz i ofiarował jej pierścień, o który miał jakoby upomnieć się za blizkim powrotem.
Edie, mówiąc to, ukazywała mi obrączkę, do złudzenia podobną do tych, które podtrzymywały firanki mego łóżka i zapewniała, że jest zrobiona ze szczerego złota.
W tem miejscu ośmielałem się głos zabrać i pytałem, co uczyni rycerz, jeśli się spotka z piratem?
Edie objaśniała bez wahania, że zmiecie mu zuchwałą głowę z karku za jednym zamachem!
Co oni widzieli w tej chudej, czarniawej dziewczynce?
To przewyższało już zakres mej inteligencyi.
Potem zwierzała się jeszcze, iż w czasie podróży do West Inch'u pragnął się jej przedstawić pewien przebrany, niezmiernie bogaty, książę…
Tu już nie umiałem powściągnąć zdumienia i wyrażałem pewne wątpliwości, – po czem mianowicie mogła poznać księcia?…
– Po przebraniu – odcinała bez namysłu.
Innego znów dnia opowiadała w tajemnicy, że ojciec jej układa niezwykle trudną zagadkę, a kiedy będzie gotowa, ogłosi ją w dziennikach, kto zaś nadeśle rozwiązanie, otrzyma rękę córki i połowę majątku.
Wtedy wyrzekłem z dumą, że doskonale umiem zgadywać szarady, niechże więc przyśle mi tę, skoro tylko będzie ukończona.
Dziewczynka szepnęła, że zagadka pojawi się w „Gazecie z Berwick”, a potem koniecznie chciała się dowiedzieć, co z nią uczynię, skoro ją, Edie, otrzymam z łaskawych rąk ojca?
Odparłem, że sprzedam ją przez licytacyę, więc oczywiście temu, kto ofiaruje najwięcej, prędko jednak pożałowałem słów swoich, gdyż tego wieczora Edie nie chciała już opowiadać mi bajek, w niektórych razach okazywała się nieubłagana.
Jim Horscroft był nieobecny cały czas, który Edie spędziła w domu mych rodziców.
Powrócił dopiero w kilka dni po jej wyjeździe i pamiętam, jak mię niezmiernie zdziwiło, że raczył zadawać pytania i okazywać jakiekolwiek zajęcie osobą zwyczajnej, na domiar nieznanej dziewczynki.
Więc pytał, czy ładna, a kiedym odrzekł, że nie uważałem, wybuchnął głośnym śmiechem, przezwał mię skrytym i zapowiedział, iż wkrótce otworzą mi się oczy.
Potem jednak zajęliśmy się zupełnie czem innem i mała kuzynka na dobre wywietrzała mi z głowy, aż do dnia, w którym wzięła moje życie w swoje ręce i złamała, jak ja mógłbym złamać teraz gęsie pióro.
Stało się to w roku 1813-ym.
Opuściłem właśnie szkołę, – miałem już lat ośmnaście, co najmniej czterdzieści włosków na górnej wardze i nadzieję posiadania z czasem więcej.
I z chwilą rozstania się z murami zakładu czcigodnego pana Birtwhistle'a dziwnie się zmieniłem.
Unikałem towarzyszy, żadnej z gier nie umiałem oddać się z dawnym zapałem.
Za to wymykałem się na wybrzeże, albo w ciemnozielone zarośla janowców i tam, wyciągnięty na piasku, pozwalałem słońcu pieścić moje ciało, albo wpatrywałem się w dal, nieruchomo, nawpół bezwiednie rozchylając usta, zupełnie jak to czyniła dawniej mała Edie.
Dobre to były czasy! Wtedy radowało mię wszystko, a kiedy mogłem biec prędzej, lub skakać wyżej, niż mój bliźni, uważałem życie za rozkoszne i dostatecznie wypełnione.
A teraz, teraz, wszystko to wydawało mi się dzieciństwem i marnością.
Niezrozumiałe westchnienia poruszały moją pierś młodzieńczą, wznosiłem oczy ku jasnym błękitom niebios, to znów zatapiałem w szafirowoszmaragdowych głębiach pieniącego się u stóp mych morza.
Coś, jakby ciężar nieznośny, tłoczyło mi myśli, czułem, że brak mi czegoś, nie umiałem jednak uprzytomnić sobie, coby to właściwie być mogło.
Stawałem się zły, zgorzkniały, – coraz gorszy i bardziej zniechęcony.
Niekiedy wydawało mi się, że każdy nerw czuję, że wszystkie są we mnie chore, i tak naprężone, iż którykolwiek lada chwila pęknie.
Matka często zatrzymywała na mojej twarzy niespokojne, troską zasnute oczy i pytała zcicha, czy mi co nie dolega, ojciec od czasu do czasu napomykał o potrzebie bardziej wytężonej pracy, – obojgu odpowiadałem tak opryskliwie i cierpko, że nieraz potem doznawałem w głębi ducha ciężkich, najcięższych wyrzutów.
Bo można mieć więcej, niż jedną żonę, więcej niźli jedno dziecko, i niejednego przyjaciela, ale jedną jedyną tylko matkę, jedynego ojca!
Więc trzeba ich szanować i czcią otaczać, póki żyją, modlić się do zmarłych.
Ale wróćmy się do rzeczy. Kiedyś oto, kiedy wracałem z pola, wiodąc do owczarni stado, zdaleka jeszcze dostrzegłem ojca, siedzącego przed domem, z listem w ręku.
Był to wypadek rzadki i niezwykłej wagi, gdyż właściwie wcale nie odbieraliśmy listów, z wyjątkiem tego, który zjawiał się regularnie w oznaczonym czasie, pisany przez plenipotenta i przypominający o uiszczeniu dzierżawy.
Przyśpieszyłem więc kroku i po chwili, zauważyłem, że staruszek płacze, co napełniło mię, pamiętam, przedewszystkiem, ogromnem zdumieniem, bo myślałem dotąd, że to wyłączna właściwość kobiet, – rzecz niepodobna dla mężczyzny.
Zbliżyłem się jeszcze więcej i nie umiałem oderwać wzroku od zmienionej i postarzałej nagle twarzy ojca. W poprzek lewego policzka biegła tak głęboka zmarszczka, że łzy nie mogły jej widocznie przebyć i toczyły się powoli brzegiem, aż do ucha, skąd dopiero ściekały na papier.
Matka siedziała przy nim i w milczeniu gładziła jego rękę, jak czasem pieści się małe dziecko, chcąc je uspokoić.
Cicho stanąłem opodal.
– Jeannie – skarżył się boleśnie ojciec – Jeannie, kochana żono. Biedny Willie już nie żyje. Wszystko stało się tak nagle. Dlatego nie pisali. To był podobno antraks, a potem uderzenie krwi do głowy… Tak pisze mi prawnik.
– Więc skończyły się jego troski – pocieszała łagodnym głosem matka.
Бесплатно
Установите приложение, чтобы читать эту книгу бесплатно
О проекте
О подписке