Читать бесплатно книгу «Groźny cień» Артура Конана Дойла полностью онлайн — MyBook
image

Ja zaś zaszyłem się w krzaki i ukrywszy twarz w rękach, jąłem rozmyślać o tem, co mi powiedział major, o słowach, które ukazywały mi nowe, jeszcze inne światy. Sylwetka Elliotta tymczasem malała i majaczyła daleko, prawie na zakręcie drogi, niby duża, brunatna plama, wiatr rozwiewał mu z wściekłością poły płaszcza i uderzał o pled rzucony przez ramię, on zaś powoli i z widocznym wysiłkiem piął się po stromem zboczu skalistego wzgórza.

I przez chwilę ten schorowany, stary, a przecież rwący się do czynu człowiek, wydał mi się jakąś tytaniczną, olbrzymią postacią, a moje własne życie na folwarku lichem i nędznem i nic wartem.

Spokojniem po prostu czekał, aż zastąpię ojca, na tych samych siwych piaskach, na tem samem zboczu i przy tym samym, leniwie płynącym strumyku, i zawsze będę pasł owce, zawsze wzrok mój zatrzymywać się będzie na tym pochylonym trochę zapadniętym domu ojców i praojców.

Albo na ciemnobłękitnych fałdach wiecznie szumiącego morza.

Ot, życie dla młodego, zdrowego mężczyzny!

A major, pochylony wiekiem, z dolegającą bezustannie i otwierającą się niekiedy, raną, ten umiał roić śmiałe plany i pragnął przyłożyć się do spraw ogólnych, – ja tylko, w pełni sił fizycznych, – dobrowolnie zatracałem się wśród gnuśnych wzgórzy!

Twarz moją oblały płomienie palącego wstydu i jednym susem zerwałem się z ziemi, pełen gotowości do odjazdu, z mocnem postanowieniem wyzyskania sił wszystkich dla ojczyzny.

Przez dwa dni nie umiałem myśleć o czem innem.

Trzeciego zaszło coś, co umocniło mię jeszcze w tych planach, a potem starło w proch wszystkie, na podobieństwo wiatru, rozwiewającego najtęższe nawet kłęby dymu.

Edie i ja z nierozłącznym Rob'em wybraliśmy się właśnie na codzienną popołudniową przechadzkę…

Wkrótce znaleźliśmy się na najwyższym cyplu pochyłości, zstępującej zwolna na otwarty i płaski brzeg morski.

Jesień już się kończyła.

Jak okiem sięgnąć, wzrok napotykał tylko trawy, przywiędłe, przykurzone i nawpół brunatne, słońce świeciło jednak jeszcze jasno i kładło na nas swoje gorące promienie.

Od południa szedł wiatr palący, a urywane, krótkie jego oddechy marszczyły nieskończone obszary morza, przewalającego się nam pod stopami.

Prędko nazbierałem chrustu i urządziłem dla Edie królewskie siedzenie. Rzuciła się na ów stos brunatnych gałązek zwykłym swoim, niedbałym trochę, ruchem, i z twarzą pełną uśmiechów, bo namiętnie lubiła ciepło, słońce i światło.

Ja zaś przysiadłem u jej stóp, w trawie. Po chwili Rob przyczołgał się także i złożył kudłatą głowę na moich kolanach.

Nad nami było tylko niebo i wielka, niezmącona cisza, a jednak i tutaj ów cień złowieszczy nie dał nam spokoju, bo nagle nad wodami zwisła groźna mara tamtego człowieka, tego, który imię swe wypisał krwawemi zgłoskami na kartach Europy, i na lądach całego prawie świata.

W oddali, na morzu pojawił się jakiś statek.

Zdaje się, że był to stary okręt handlowy o zwykłym, spokojnym wyglądzie, prawdopodobnie dążący do Leith.

Dostrzegaliśmy wyraźnie pokład, duże, czworoboczne reje, – wszystkie żagle były rozwinięte.

Minęła krótka chwila i z przeciwnej strony, od północo-wschodu ukazały się nagle dwie wielkie krypy, robiące wrażenie pospolitych, kupieckich statków, każda z ogromnym masztem i dużym, czworokątnym żaglem ciemnej, brunatnej barwy.

Z przyjemnością patrzyliśmy na owe trzy okręty, sunące wyciągniętym sznurem, i żwawo prujące fale, wśród których przejście ich znaczyła srebrno-biała smuga.

Wtem z jednego z owych kupieckich statków buchnął krwisty płomień, a zaraz potem kłąb czarnego dymu.

Z drugiego również wypełzł wężyk ognia.

Okręt handlowy odpowiedział przeciągłem trzeszczeniem, niby żałosnym jękiem.

I w mgnieniu oka piekło przesłoniło jasne niebo, i na cichych niedawno wodach rozpasała się nienawiść: okrucieństwo i wszelkie, krwi spragnione namiętności.

Zerwaliśmy się, zanim dobiegł nas jeszcze pierwszy grzmot wystrzałów i Edie, cała drżąca, oparła się o moje ramię.

– Oni się biją, Jack'u! – krzyknęła z przestrachem. – Kto są ci ludzie? Kto to?!

Bicie mego serca wtórowało hukom armat, i dysząc ciężko, prędkim, urywanym głosem, jąłem szeptać:

– Są to dwaj korsarze francuscy, dwa sprawne dwumasztowce, – chasse-marée – nazywają je tam, na południu. A ten, to któryś z naszych okrętów handlowych, – i – jak prawda żeśmy śmiertelni, – tak ulegnie tym zbójom z pewnością. Major opowiadał mi kiedyś, że statki ich zaopatrzone są zawsze w doskonałą artyleryę i tęgo obsadzone w ludzi. Ach! czemuż nasi nie cofają się za wały, broniące ujścia Tweed'y?!…

Bo napadnięty okręt nie myślał zwijać żagli.

Przeciwnie, kołysał się dumnie na falach, potem coś ciemnego poruszyło się u szczytu masztu i po chwili zwisła nasza narodowa flaga i jęła trzepotać się w słońcu.

A potem znowu huknęły armaty i usiłowały zgłuszyć kanonadę z wielkich dział, których paszcze czerniały na statkach korsarskich.

W chwilę później trzy okręty starły się tak blizko, że zdala tworzyły jakby jedną, ciemną, pokłębioną masę.

Statek handlowy mknął ciągle niby jeleń, ścigany przez dwa wilki, czepiające mu się bioder.

A nad wszystkimi kłębił się dym czarny i przesłaniał zwartym, złowrogim tumanem. Kiedy niekiedy tylko ukazywały się wśród niego maszty, żagle, reje, albo błyskały języki płomieni i pięły się wyżej i wyżej…

Aż uczynił się tak piekielny hałas, taki huk nieprzerwany dział i armat, splątany z jakiemś ogłuszającem wyciem, okrzykami radości i bezustannym prawie jękiem, że echo tych świstów i zgrzytów dźwięczało mi potem w uszach przez długie tygodnie.

Godzinę przeszło trwała bitwa, godzinę już dymy i błyski biegały po morzu, a my patrzyliśmy ze ściśniętem sercem na chwiejącą się ciągle banderę, co chwila przymykając oczy i bojąc się je potem otworzyć, – z obawy, czy dostrzeżemy ją jeszcze u szczytu. Ale kołysała się bez przerwy.

A potem od ciemnej, skłębionej plamy odciął się statek o dużych, czworokątnych rejach, dumniejszy jeszcze i bardziej niewzruszony, niż przed bitwą, okopcony, czarny – i puścił się w dalszą drogę.

Kiedy zaś dymy rozwiały się cokolwiek, ujrzeliśmy jednego z korsarzy, z pochylonym naprzód dziobem, niby zanurzająca się w wodę kaczka ze złamanem skrzydłem, – szybko pogrążającego się w morze, drugi co tchu na własny pokład przesadzał załogę, i temu widać groziło niebezpieczeństwo wciągnięcia w wir, który tworzył się już koło przebitego statku.

W ciągu tej krótkiej godziny przeżyłem pół wieku i całą duszą brałem udział w bitwie.

Wiatr porwał mi gdzieś czapkę, ale nawet tego nie zauważyłem.

Z przepełnionem sercem zwróciłem się teraz do Edie, i nagle mi się zdało, żeśmy ci sami, co przed sześciu laty.

Patrzyła nieruchomo przed siebie, usta miała rozchylone, jak dawniej, jak wtedy, drobne ręce zaplotła tak mocno, że skóra na wypukłościach złociła się, jakby wyrzeźbiona ze słoniowej kości.

– Co za kapitan! – szepnęła, błądząc wzrokiem po zielonych zaroślach i żółtych janowcach, – co za odwaga, jaki dzielny człowiek! Której z kobiet nie napełniłoby dumą posiadanie takiego małżonka?

– Świetnie sobie poradził, nieprawdaż!? – pytałem z dziecinną radością.

Edie objęła mię nagłem spojrzeniem. W oczach jej czytałem, iż zapomniała, że tu jestem.

– Dałabym rok życia, gdybym mogła spotkać takiego człowieka – ciągnęła, nie zwracając uwagi na mój niezręczny wykrzyknik. – Ot, co znaczy mieszkać na wsi. Widuje się tylko ludzi, którzy nie potrafią nic lepszego, jak grzebać się w ziemi, albo pasać owce.

Nie wiem, czy chciała mię dotknąć umyślnie, – nigdy jej nie trzeba było o to prosić, – jednak bez względu na intencyę, – słowa jej zraniły mię tak boleśnie, jakby kto gorącem żelazem przemknął po odkrytym nerwie.

– Dobrze mówisz, Edie – podchwyciłem, usiłując mowie swej nadać niewzruszony spokój. – To, coś wyrzekła przed chwilą, umacnia mię tylko w powziętem dawniej już postanowieniu. Tego wieczora jeszcze zaciągnę się do pułku, stojącego w Berwick.

– Doprawdy, Jack'u? Zostaniesz żołnierzem! – spytała prędko, z uśmiechem.

– Tak, jeśli rzeczywiście wierzysz, że każdy, pędzący życie na wsi, jest nic nie wart.

– Jak tobie ładnie będzie w czerwonym mundurze! – wykrzyknęła, głusząc ostatnie moje słowa. – I zupełnie inaczej wyglądasz, kiedy się rozgniewasz. Chciałabym zawsze w twoich oczach dostrzegać te błyski! Teraz jesteś przynajmniej mężczyzną! Tylko… wiem doskonale, że… otem wojsku, to żarty.

– Zobaczysz, czy żartuję.

I nie patrząc już na nią, pędem puściłem się po pochyłości, pędem przebyłem drogę i wpadłem, jak wicher, do kuchni. Matka i ojciec siedzieli, jak zwykle, każde po przeciwnej stronie wielkiego komina.

– Matko, mamo! – wołałem od proga. – Jadę dziś jeszcze, zostaję żołnierzem.

Gdybym im powiedział, że będę złodziejem, nie wiem, czy mogliby okazać się więcej zmiażdżeni, bo w owych odległych czasach, nieufni i względnie w niezłym bycie, pozostający wieśniacy, mniemali, że wszelakie „owieczki” sierżantów, no i wogóle wojsko, składają się przedewszystkiem i głównie ze szpiegów.

A jednak te zastępy na obronę poświęconych ludzi niejedno nieszczęście odwróciły od ojczystej ziemi i zapisały niejedną chlubną kartę angielskiej historyi.

Matka w milczeniu poniosła swoje mitenki do oczu, ojciec przyoblekł twarz w tak straszną grozę, iż miniowoli uczułem mróz w kościach.

– Chyba zwaryowałeś, Jock'u – przemówił surowo.

– Ani mi się nawet śniło. Dziś odjeżdżam.

– Odmówimy ci błogosławieństwa!

– Trudno. Muszę się obejść – burknąłem opryskliwie.

Teraz matka krzyknęła głośno i zarzuciła mi ręce na szyję.

O twarz moją otarła się dłoń zniszczona, gruba, pełna blizn i zmarszczek, które pofałdowały zwolna trudy, podejmowane niegdyś koło mego wychowania, – i przemawiały wymowniej, niż najwymowniejsze słowa.

I naprawdę kochałem ją niezmiernie, jednak postanowienie moje było z tych, co są twarde jak ostrze krzemienia.

Pocałunkami zmusiłem ją do zajęcia poprzedniego miejsca, i uciekłem do swego pokoju, z niezłomnem postanowieniem natychmiastowego spełnienia swych planów.

Czyniło się już ciemno, a czekał mię przecież porządny szmat drogi.

Zebrałem też pośpiesznie niewielki węzełek i gorączkowo ruszyłem ku wyjściu. Lecz w chwili, kiedy zamierzałem wymknąć się bocznemi drzwiami, ktoś delikatnie dotknął mojej ręki.

Obejrzałem się, – tuż przy mnie stała Edie, cała różowa od krwistych łun zachodu.

– Dzieciaku, – odezwała się z dziwnym uśmiechem, – dzieciaku, – nie jedziesz chyba naprawdę?

1
...

Бесплатно

4 
(2 оценки)

Читать книгу: «Groźny cień»

Установите приложение, чтобы читать эту книгу бесплатно