Читать бесплатно книгу «Groźny cień» Артура Конана Дойла полностью онлайн — MyBook
image

Ojciec otarł mokre od łez uszy, milczał chwilę, a potem odezwał się, o wiele już spokojniej:

– Oszczędności swoje zapisał naturalnie córce, a jeśli, czego niech Bóg broni, nie zmieniła się od tego czasu, kiedyśmy ją ostatni raz widzieli, – to nie na długo jej wystarczy. Czy pamiętasz, jak utrzymywała, że herbata u nas jest za słaba, mówiła to przecież o herbacie, której funt płaciłem po siedem shilling'ów!

Matka pokiwała w zamyśleniu głową i mimowoli spojrzała ku połciom słoniny, zwisającym od pułapu wielkimi płatami.

– Ten pan nie pisze, ile będzie miała – ciągnął ojciec dalej – zawsze jednak jest tam tego sporo, więcej może, niż potrzeba. I Edie zamieszka z nami, bo takiem było ostatnie życzenie nieszczęśliwego mego brata.

– Więc musi płacić za swe utrzymanie – przerwała stanowczo matka.

W pierwszej uczyniło mi się dziwnie przykro, że można mówić o pieniądzach w takiej smutnej chwili, potem dopiero pomyślałem, że jednak matczysko ma racyę, bo West Inch zaledwie wystarczał na najskromniejsze potrzeby nas trojga, więc każdy większy wydatek, nie rachując już osoby tak rozrzutnej jak Edie, mógł przyczynić się do deficytu, a zatem w następstwie – i smutnego wyrugowania z dzierżawy.

– Naturalnie, że zapłaci – odpowiedział tymczasem ojciec nie znoszącym wątpliwości tonem. – A przyjedzie dziś jeszcze. Jock'u, mój chłopcze – dodał, zwracając się do mnie, – zaprzęgnij do bryczki. Trzeba, żebyś zaraz wyruszył do Ayton. Zaczekasz tam na wieczorny dyliżans, zabierzesz Edie i przywieziesz ją tutaj, do West Inch'u.

I kwadrans po piątej siedziałem już na koźle, energicznie popędzając poczciwą Souter Johnnie, naszą klacz długowłosą i liczącą tylko – około piętnastu wiosen – i z dumą oglądając się na świeżo malowany wasąg bryczki, która służyła nam jedynie w wielkie uroczystości kościelne i rodzinne.

Dyliżans ukazał się właśnie, kiedy zajeżdżałem przed oberżę, i złożyłem wtedy dowód iście zdumiewającej inteligencyi, bo, zapomniawszy o ubiegłych sześciu latach, z zapałem szukałem w tłumie przyjezdnych małej, czarniawej dziewczynki, w krótkiej, kolan nawet nie sięgającej, sukience.

A kiedy tak błądziłem z wytężonym wzrokiem i podaną naprzód szyją, ktoś dotknął nagle mojego ramienia, przede mną stanęła wysoka, żałobnie, lecz nadzwyczaj elegancko ubrana, młoda dama i oznajmiła, że – jest moją siostrą cioteczną, Edie Calder.

Wiedziałem to podobno, gdyby mi się jednak nie była przedstawiła sama, mogłem dwadzieścia razy minąć ją i nie poznać.

Jeżeliby zaś Jim Horscroft zapytał mię wtedy powtórnie, czy jest ładna, z pewnością po raz drugi, nie umiałbym mu odpowiedzieć.

Była brunetką, i o wiele ciemniejszą, niż zdarzają się zwykle dziewczęta na naszym szkockim brzegu, a jednak poprzez te krucze włosy przewijał się miedziano-złoty odcień, podobny trochę do cudnej, ciepłej barwy, jaką dostrzegamy w głębi płatków żółto-czerwonej róży.

Usta miała ponsowe i świeże, w twarzy malowała się stanowczość i zarazem dziwna słodycz, pod cienką skórą krążyła krew młoda, gorąca, a duże, czarne oczy patrzyły łagodnie i jasno, od pierwszej jednak chwili dostrzegłem w ich przepaścistych głębiach błądzący wyraz jakiejś złośliwej, figlarnej chytrości.

Gdym stał tak przed nią i zachwyconym wzrokiem podziwiałem jej niezwykłą piękność, Edie obejmowała mię tymczasem w kapryśne władanie, jakbym ja także był jakąś cząstką świeżego dziedzictwa. Po prostu wyciągnęła rękę i zerwała mię jak kwiat, którym zapragnęła się przystroić.

Wysmukłą postać okrywała żałobna, powłóczysta suknia, która mię wprawiła w niekłamany podziw starannością wykończenia i oryginalnością formy, twarz przedtem osłaniał długi, krepowy welon, teraz w tył odrzucony i opływający ją czarną, lśniącą falą.

– Och! Jack'u… – szepnęła nagle, przeciągłym i obcym angielskiej mowie, akcentem, którego podobno nabyła na pensyi, – usuwając się i broniąc wypieszczonemi rączkami – nie, nie, Jack'u… za starzyśmy już chyba na to?…

Gdyż ja, z niezręcznością prawdziwego wiejskiego niezgrabiasza, zbliżałem do jej twarzy swoje ogorzałe policzki i chciałem ją pocałować jak uczyniłem wtedy, kiedyśmy się po raz ostatni widzieli…

Na krótką chwilę zapanowała między nami kłopotliwa cisza.

– Bądź tak dobry i daj konduktorowi shilling'a – odezwała się niespodziewanie Edie, podnosząc ku mnie oczy z niemą prośbą – on tak troskliwie opiekował się mną całą drogę…

Spłonąłem jak wiśnia, a potem zbladłem, niby ściana, i coś ostrego ukłuło mię w serce. W kieszeni miałem jeden tylko srebrny, czteropensowy pieniążek.

Nigdym nie odczuł braku mamony tak dotkliwie i boleśnie, jak w owej nieszczęsnej chwili. Kolana się pode mną zgięły…

Edie objęła mię szybkiem spojrzeniem, potem twarz jej rozjaśnił dobry uśmiech i w milczeniu wsunęła mi do ręki zgrabną portmonetkę ze srebrnym zameczkiem.

Załatwiłem polecenie i chciałem oddać jej pieniądze, ale spotkał mię wzrok serdeczny i prawie błagalny:

– Będziesz moim intendentem, Jack'u – prosiła wesoło. – Czy to jest nasz „powóz?” Och, jaki zabawny! Gdzież usiądę?!

– Na tym worku – objaśniłem trochę niepewnym głosem.

– A jak się na niego dostanę?

– Oprzyj nogę na kole, pomogę ci z chęcią, – postanowiłem już śmielej.

Jednym susem wskoczyłem do bryczki i ująłem małe, rękawiczką obciągnięte dłonie w swoje szorstkie ręce.

Edie zręcznie wspięła się do wózka i przez jedno krótkie mgnienie oddech jej był na mojej twarzy, oddech dziwnie gorący i słodki, a potem zaraz uczyniło mi się w sercu jasno, i owe nieokreślone smutki, owe ciężkie i dręczące myśli, pierzchły gdzieś bezpowrotnie i bez śladu.

I zdało mi się, że ta jedna chwila zabierała mię sobie niejako na własność, że już nie będę nigdy tym co dawniej, bo oto czyniła mię jakby członkiem, dojrzałem ogniwem, wśród całej rzeszy innych mężczyzn, moich towarzyszy, przyjaciół i braci.

Wszystko nie zajęło nawet tyle czasu, ile nasza poczciwa Johnnie zużyłaby na machnięcie swoim obfitym ogonem, a jednak… stało się i żadna siła nie cofnęłaby już tej przemiany.

Niewidzialne ręce zdarły mi oto zasłonę.

I ujrzałem się na progu życia szerszego, pełniejszego, słodszego, z głową pełną rojeń i szczęsnych snów o przyszłości.

Tu chmara myśli spadła na mnie, niby wiosenna ulewa, ale zarazem zmieszałem się okrutnie i nie wiedząc prawie, co robię, zacząłem gorliwie poprawiać i układać wygodniejsze dla Edie siedzenie.

Ona tymczasem goniła w zamyśleniu spiesznie oddalającą się sylwetkę pocztowego dyliżansu, który z hałasem zawracał w stronę Berwick.

Nagle uniosła się trochę i z całej siły jęła poruszać białą, misternie haftowaną, chustką.

– Zdjął kapelusz… – szepnęła cicho i może nawpół bezwiednie – zdaję mi się, że to był chyba oficer. Wyglądał „dystyngowanie”. Czy go zauważyłeś? – pytała, pochylając się ku mnie – patrz, ten gentleman na imperyalu, w bronzowym paltocie i bardzo, bardzo przystojny.

Potrząsnąłem przecząco głową i cała moja radość gdzieś od razu znikła, znowu uczułem gorycz w ustach i zniechęcenie w duszy.

Przez długą chwilę było cicho.

– Co tam! Nie zobaczymy się już nigdy – ozwała się Edie z wesołym uśmiechem. – Ot, wjeżdżamy już między zielone pagórki, i ta droga brunatna, kręta, – wszystko zostało mi w pamięci. Jak tutaj nic się nie zmieniło! Ty nawet, Jack'u, prawie ten sam jesteś, co i dawniej. Tylko… śmiem żywić nadzieję… że postępowanie twoje ze mną ulegnie jakiej takiej zmianie?… Myślę, że nie zechcesz ustanawiać całego królestwa żab za moim nieszczęsnym kołnierzem?…

Dreszcz zimny przebiegł moje ciało na samo wspomnienie tych dziecinnych figlów.

– Uczynimy wszystko, co będzie leżało w naszej mocy, byłeś się czuła szczęśliwą w West Inch'u – odparłem drżącym głosem i z uwagą przyglądając się sznurkom biczyska.

– Wielka to z waszej strony dobroć, że zgadzacie się przyjąć do siebie biedną, opuszczoną przez wszystkich dziewczynę – rzekła Edie cicho.

– Ty jesteś dobra, żeś chciała przyjechać – przerwałem wzruszony. – Obawiam się tylko, że wyda ci się u nas trochę smutno i nudno, a przedewszystkiem monotonnie.

– Wiedziałam o tem, Jack'u, – uspakajała mię łagodnie. – Znam przecież to ciche życie. Sąsiadów nawet niema, o ile pamiętam?

– Owszem, jest major Elliot – zaprzeczyłem ze szczerą radością. – Mieszka niedaleko, w Corriemuir, i często całe dnie spędza u nas, Stary to wprawdzie, ale dzielny żołnierz, – pod Wellingtonem otrzymał postrzał powyżej kolana…

– Ależ, mówiąc o sąsiadach, nie miałam przecież na myśli staruszków, którzy przechowują w kolanach zaszczytnie otrzymane kule – zaśmiała się wesoło Edie. – Myślałam o ludziach w naszym wieku, z którymi można się przyjaźnić! Ot, naprzykład, ten stary, zgryźliwy doktór – miał zdaje się, syna, nieprawdaż?

– A jakże! Nazywa się Jim Horscroft i jest moim najlepszym przyjacielem.

– Czy tu mieszka?

– Nie, ale przyjedzie wkrótce. Studyuje medycynę w Edynburgu.

– Pamiętaj, Jack'u, że chciałabym ci dotrzymywać towarzystwa, zanim on przyjedzie – szepnęła dziewczyna miękko, a mnie znowu radość zalała duszę cichą falą. – Ale dziś jestem okropnie zmęczona i pragnę jaknajprędzej znaleźć się w West Inch'u.

Śmignąłem starą Johnnie batem i nie dawałem spokoju, aż póki nie puściła się kłusem, co nie zdarzyło jej się nigdy przedtem, ani potem.

W godzinę później Edie siedziała już za stołem, nakrytym do wieczerzy.

Matka nietylko postawiła przed nią masło, ale nawet galaretę z porzeczek w pięknej, szklanej salaterce, która w świetle świecy mieniła się wszystkimi kolorami tęczy i wyglądała bardzo uroczyście.

Przytem nie minęło i pół pacierza, kiedy już zdążyłem zauważyć nieme zdumienie rodziców na widok zmian, zaszłych w dawnej, i tak już eleganckiej, Edie, zdumienie, różne jednak zupełnie od tego, któregom ja doświadczał, a które było rodzajem czci pokornej i tem silniejszego pociągu, im zdawała się w niedościglejszych dla mnie przebywać, wyżynach.

Matkę, naprzykład, tak usposobił dziwny wąż z drobnych piórek, który otaczał jej szyję, że mimowoli mówiła do niej miss Calder, zamiast po prostu Edie, a wdzięczne licho wygrażało jej paluszkiem, ilekroć odezwała się w ten sposób.

Po kolacyi, kiedy dziewczę oświadczyło, że czuje się zmęczone i odeszło do swojej sypialni, – oboje rodzice nie umieli rozmawiać o niczem, tylko o pięknej, czarnowłosej siostrzenicy, jej eleganckiem obejściu i wysokiem wykształceniu.

Nagle ojciec się zasępił.

– Wszystko to prawda – szepnął trochę gorzko i jakby z mimowolnym wyrzutem. – Ale wygląda mi na lekkomyślną. Śmierć mego brata nie rozkrwawiła jej zanadto serca.

Po raz trzeci dnia tego uczułem ból ostry w okolicach serca, i zimny, przejmujący chłód w piersiach. W myśli stanęły mi wszystkie jej słowa i nie znalazłem wśród nich żadnego, któreby dotyczyło niedawnej przeszłości i świeżo utraconego ojca…

Бесплатно

4 
(2 оценки)

Читать книгу: «Groźny cień»

Установите приложение, чтобы читать эту книгу бесплатно