Читать бесплатно книгу «Groźny cień» Артура Конана Дойла полностью онлайн — MyBook
image
cover

Z natury nieśmiały, małomówny i zamknięty w sobie, jak cień snułem się pomiędzy kolegami, upływały dni, tygodnie i miesiące, a ciągle jeszcze daleki byłem od zjednania sobie profesorów, od zawarcia przyjaźni z którymkolwiek z towarzyszy.

A Berwick od West Inch'u dzieliło mil dziewięć w prostej linii, jedenaście i pół, jeśli jechało się gościńcem.

Więc moje małe serduszko ściskało się na samo wspomnienie tych nieskończonych obszarów, zalegających między mną i matką!

Pomyślcie tylko! Cóż, że malec „w tym wieku” udaje czasem dojrzałego i rad okazuje, że umie już obejść się bez pieszczot macierzyńskich? Ale kiedy wezmą go za słowo i oderwą z kochającego łona, cierpi gorzko i tem ciężej, im mniej chciałby się do tego przyznać.

Wkońcu nie mogłem tak dłużej wytrzymać, postanowiłem uciec co rychlej ze szkoły i wrócić do matki, do ukochanego domu.

Ale nigdy nie miałem szczęścia, bo trzebaż trafu, że – w ostatniej chwili, – dostąpiłem zaszczytu ściągnięcia na siebie pochwał i uznania wszystkich, całego personelu kollegium, począwszy od dyrektora, a skończywszy na najostatniejszym uczniu, – co oczywiście zmieniło do gruntu warunki i życie w szkole uczyniło bardzo pożądanem i przyjemnem.

A wszystko z powodu wypadku, jakiemu uległem, wywróciwszy – najzupełniej niechcący – koziołka przez okno drugiego piętra do ogrodu.

Oto jak rzecz się miała.

Pewnego wieczora Ned Barton, starszy kolega i kat całej szkoły, wybił mię tak mocno i obdarzył takiem mnóstwem potężnych kułaków, iż upokorzenie owo, przydane do reszty moich zgryzot, przepełniło i tak pełen już kielich dziecinnej goryczy.

Ukryłem pod kołdrą twarz zalaną łzami i tłumiąc łkanie, przysiągłem sobie gorąco, że ranek jutrzejszy zastanie mię w West Inch'u, a conajmniej gdzieś blizko domu.

Wprawdzie sypialnia nasza znajdowała się na drugiem piętrze, słynąłem jednak ze zwinności i nie doznawałem zawrotu głowy na najbardziej niebotycznych drzewach.

Nigdy nie uczuwałem też najmniejszej trwogi, kiedy w West Inch'u spuszczałem się z folwarcznego muru, po sznurze wprawdzie, i mocno nim w pasie owiązany, ale z wysokości pięćdziesięciu trzech stóp od powierzchni ziemi!

Stąd ani mi przez myśl nie przeszło, bym nie potrafił wymknąć się z sypialni i z pod czujnego oka srogiego pana Birtwhistle'a.

Czekałem tylko niecierpliwie, aż ustaną szepty, słowem wszelki ruch w pokoju, co zwiastowałoby zaśnięcie wszystkich.

Kiedy ustały wreszcie najdrobniejsze nawet szmery, a tu i owdzie ozwało się nawet chrapanie i z długiej linii drewnianych łóżek cicho i równo jął dobiegać miarowy oddech śpiących, podniosłem się z posłania bez szelestu, śpiesznie naciągnąłem na siebie ubranie, chwyciłem buty w rękę i powoli, na palcach, skierowałem się ku oknu.

Otworzyłem je cichutko i zagłębiłem wzrok w ciemnawą przestrzeń.

U stóp moich roztaczał się olbrzymi ogród, a tuż koło ręki zwisały wielkie konary rozłożystej gruszy.

Czegóż mógł żądać więcej chłopak lekki i zwinny, jakim ja wtedy byłem, – jedna chwila i zsunę się oto po gruszy, niby po drabinie.

A raz znalazłszy się w sadzie, muszę przeskoczyć tylko mur, pięć stóp wysoki, istna fraszka.

Potem zaś jedynie pozostanie przestrzeń, dzieląca mię od domu ojców.

Ująłem więc silnie zbawczą gałąź, oparłem kolano na innej, trochę grubszej i miałem już wyskoczyć z okna, gdy nagle znieruchomiałem, zastygłem, zmieniłem się w kamień.

U szczytu szkolnego muru ciemniała jakaś twarz nieznana, tak zwrócona, jakby patrzyła tu, – ku mnie.

Dreszcz lodowaty przebiegł moje ciało i zaraz zacząłem drżeć mocno, tak dziwnie przeraziła mię ta twarz blada, o mur oparta, trwająca bez ruchu.

Po chwili księżyc oblał ją martwem, zielonawem światłem i wtedy dojrzałem oczy skrzące się i biegające niespokojnie, kilkakrotnie nawet podniosły się w górę, ale mię nie dostrzegły pod gęstą osłoną liści gruszy, które okrywały mnie, niby firanką.

Potem, gwałtownym ruchem, twarz dźwignęła się wyżej i ukazała długą, obnażoną szyję.

Minęło jeszcze kilka sekund i zaczerniały ramiona, tułów, wreszcie kolana obcego człowieka.

Usiadł teraz na murze, jak na koniu, schylił się i wkrótce, z widocznym wysiłkiem, przyciągnął ku sobie jakiegoś chłopca, mego mniej więcej wzrostu, który dyszał ciężko i łkał cicho, zatykając usta ręką.

Starszy poszturchiwał go ciągle i szeptał coś groźnym głosem, krzywiąc się przytem szkaradnie.

Następnie obaj położyli się na ziemi i jęli pełzać ostrożnie, kryjąc się w trawach, to wychylając znowu.

Wkrótce znikli mi z oczu, ja zaś pozostawałem ciągle w tej samej pozycyi, z jedną nogą na gruszy, a drugą na występie okna, nie śmiejąc się poruszyć, – trochę ze strachu i trochę z obawy zwrócenia ich uwagi, zresztą, – po chwili, – dostrzegłem znowu dwie sylwetki, skradające się jakimś wilczym, złym, kurczowym ruchem, w linię cienia, rzucanego przez gmachy kollegium.

I nagle, tuż pod memi stopami, rozległ się szczęk głuchy czegoś żelaznego, a potem ściszone, przeciągłe dźwięczenie szkła, upadadającego na ziemię.

– Zrobione – szepnął mężczyzna grubym, ochrypłym głosem – właź teraz, a prędko!

– Ależ otwór jest najeżony odłamkami szkła potrzaskanego – broniło się dziecko, całe drżące z trwogi.

Z ust złodzieja wybiegły jakieś gniewne słowa.

– Właź, mówię ci, przeklęty szczeniaku! – zasyczał ze złością – albo…

Nie mogłem dojrzeć co uczynił, tylko prawie jednocześnie przypłynął do mnie stłumiony jęk bólu.

– Idę, już idę – bełkotał niewyraźnie nieszczęśliwy malec.

Nie słuchałem dłużej, bo nagle – zakręciło mi się w głowie…

Pięta zsunęła się z gałęzi…

Krzyknąłem strasznie i całym ciężarem moich dziewięćdziesięciu pięciu funtów spadłem na pochylony grzbiet złodzieja.

Nie wiem, jak się to stało, i dziś nawet nie umiałbym powiedzieć, czy to był wypadek, czy też skoczyłem umyślnie.

Być może, iż zamierzałem właśnie to uczynić, kiedy pośliznęła mi się noga i przypadek rozstrzygnął trudną kwestyę.

Człowiek ów schylał się właśnie i wyciągając długą szyję, pomagał malcowi przedostać się przez zbite okno, kiedym, jak ciężki pocisk, zwalił się na niego, przytłaczając w miejscu, gdzie szyja staje się tak zwaną pacierzową kością.

Wydał tylko rodzaj urywanego, świszczącego krzyku, padł na wznak i potoczył się ciężko, głęboko ryjąc ziemię.

Towarzysz jego dał susa w bok i w mgnieniu oka zniknął poza murem.

Ja zaś usiadłem w trawie i jąłem wrzeszczeć w niebogłosy, usiłując jednocześnie rozcierać prawą swoją nogę, w której uczuwałem ból tak nieznośny, jakby ją kto ściskał w rozpalone do białości kleszcze.

Nic więc dziwnego, że nie upłynęła chwila, kiedy dom w pełnym komplecie, z dyrektorem na czele i stajennym, niosącym latarnię, zbudził się i biegł do sadu.

Tutaj wyjaśniono sprawę w oka mgnieniu.

Jęczącego złodzieja umieszczono na zerwanej okiennicy i zabrano pod silną eskortą.

Mnie zaś poniesiono w tryumfie i złożono troskliwie w specyalnej sypialni, gdzie wkrótce przybył chirurg Purdie, młodszy z dwóch lekarzy, noszących to słynne nazwisko, i umiejętnie złożył moją połamaną goleń.

Potem opatrzono rzezimieszka, doktór orzekł, iż obiedwie nogi ma sparaliżowane i na razie nie wiadomo, czy kiedykolwiek odzyska w nich władzę.

Prawo jednak nie czekało, aż medycyna wyjaśni tę kwestyę, gdyż w sześć tygodni później skazano winnego na śmierć przez powieszenie i wyrok wykonano niezwłocznie, przy sądzie kryminalnym w Carlyle.

Ukarano go zaś z taką surowością nie tyle za ostatnią kradzież, ile że poznano w nim najzuchwalszego bandytę, jaki kiedykolwiek grasował na północy Anglii, na sumieniu zbrodniarza ciążyły podobno trzy jakieś ohydne morderstwa i niezliczona ilość win innych, za które powinien był już wisieć dziesięć razy.

Teraz jest chyba jasnem, żem nie mógł mówić wam o swej młodości, pomijając ten szczegół, najważniejszy i najdonioślejszy w skutki.

Na przyszłość również nie pozwolę się unieść opisywaniu żadnych pobocznych wypadków, gdyż skoro pomyślę o tem wszystkiem, co z konieczności samej muszę tu zamieścić, widzę, że to istna gmatwanina – splątany misternie kłąb zdarzeń – i wtedy zaczynam wątpić, czy – rozwodząc się tak szeroko – dobrnę szczęśliwie do końca.

Bo jeśli ktoś opowiada tylko własne swoje życie, ściśle zamknięte w szczupłem kole wrażeń osobistych, – może mu to wprawdzie zabrać wiele czasu, lecz ma przynajmniej pewną linię wytyczną, którą się kieruje, – skoro jednak losy złączą czyjąś mizerną dolę z wypadkiem tak wielkiej wagi, jak te, które chciałbym tu poruszyć, – wtedy na każdym kroku napotyka się nieprzewidziane i coraz zawilsze do pokonania trudności, i podobno mądrze czyni ów, który w myśli kreśli przedtem całkowity plan i szkielet owej pracy.

Za to pamięć mam doskonałą i umysł, chwała Bogu, jeszcze nie zaćmiony, i staram się odtąd opowiadanie moje uczynić tak zwięzłem, jak tylko niem być może.

Owa przygoda z włamywaczem stała się otóż niejako zawiązkiem przyjaźni pomiędzy mną i Jim'em, synem doktora Horscroffa.

Nie znaczyło to wcale nic bylejakiego, bo Jim był chlubą szkoły i przywódcą wszystkich prawie od chwili wejścia do kollegium, gdyż w niespełna godzinę pobił się z Barton'em i przerzucił go przez wielką klasową tablicę, Barton'a, największego zawadyakę i najsilniejszego z nas aż dotąd.

Przytem rósł i rozrastał się w oczach. Wtedy już był nad wiek wysoki, muskularny, barczysty, tęgi.

Ręce długie, prędkie ruchy i prędsze jeszcze czyny, przydawały mu oczywiście w naszych oczach nadzwyczajnego uroku, kiedy zaś oparł o mur szerokie swoje plecy i pięści zagłębił w przepaściste kieszenie dolnego ubrania, a spojrzał z dumą, śmiało – drżeli i bali się wszyscy.

Pamiętam także, że miał zwyczaj żuć bezustannie słomkę i przytem trzymał ją w zębach jakimś szczególniejszym ruchem, tym samym, którym później pykał nierozłączną już fajeczkę.

Jim otóż stał się dla mnie niezmienny w złej i dobrej doli, od początku przyjaźni, od pierwszego dnia, kiedyśmy się zapoznali i zbliżyli.

Boże! Jakiśmy dla niego mieli podziw i szacunek!

Podówczas byliśmy wprawdzie wszyscy „jako te dzikie płonki”, ale też względy, któremiśmy go otaczali, zawierały w sobie coś z bojaźni i zachwytu maluczkich wobec oczywistej siły.

Kolegował przecież z nami Tom Carndale z Appleby, który sam potrafił układać wiersze alkaiczne i pięciostopowe, a heametrem władał, jak każdy z nas pięścią, – jednak nikt nie poświęciłby w obronie jego „czci” jednego szczutka.

Był i Willie Earnshaw, który umiał na pamięć wszystkie daty, począwszy od zabójstwa Abla, aż do dni dzisiejszych, i to tak doskonale, że nauczyciele sami nieraz zwracali się do niego, skoro zdarzyły się jakieś w materyi owej wątpliwości, cóż kiedy miał wązkie piersi, był wysoki i chudy jak tyczka, a w dniu, w którym Jack Simons, malec z trzeciej, zapędził go w róg korytarza, wywijając tylko paskiem z metalową sprzączką, – od śmiechu kolegów nie obroniły go nieskazitelne daty!

A niechby który sprobował postąpić tak z Jim'em Horscroffem!

Toż o jego sile krążyły wśród nas istne legendy, z ust do ust podawane z pobożnem przejęciem i z niekłamanym zachwytem.

Czyż nie on to wyłamał drzwi dębowe, wiodące do sali gier, jednem uderzeniem pięści? Czyż nie on, w dniu, w którym duży Merridew zdobył piłkę, chwycił w pół wielkoluda i dobiegł do mety wyprzedziwszy jeszcze po drodze wszystkich innych przeciwników?

Stąd niejednemu z nas wydawało się nieraz godnem oburzenia, by zuch tej miary musiał łamać sobie głowę nad spondejami, albo daktylami, lub obowiązany był wiedzieć, kto podpisywał Charta Magna – Ustawę Kardynalną – Kartę Swobód w Anglii?

I skoro kiedyś, wobec całej klasy, oświadczył, iż powołał ją do życia król Alfred, my, wszyscy młodzi, byliśmy przekonani, że tak właśnie odbyć się musiało i że Jim wie prawdopodobnie lepiej, niż ten, kto pisał nieszczęsny podręcznik.

Wypadek z włamywaczem od razu ściągnął szczególniejszą uwagę Jim'a na moją, podówczas mizerną, osobę.

Z powagą położył mi rękę na głowie i uroczyściej jeszcze oznajmił, że jestem skończonym wisusem, kto wie, może nawet wcielonym dyabłem, co napełniło mię niezmierną dumą i przynajmniej z tydzień pyszniłem się nowym przydomkiem.

Potem zaś staliśmy się najserdeczniejszymi przyjaciółmi, a przyjaźń owa zacieśniała się przez następne dwa lata, nieledwie z każdym dniem więcej, pomimo różnic, jakie pomiędzy nami żłobiły nauki i szkoła; i chociaż popędliwość i nierozwaga pchnęły go do niejednego czynu, który w głębi martwił mię, a nieraz ranił, kochałem go jednak jak najmilszego brata i dnia, któregośmy się rozstawali na dłużej, kiedy odjeżdżał do Edynburga, by tam poświęcić się studyowaniu zawodu swego ojca, doktora, dnia tego wylałem morza łez, zdolne zapełnić przynajmniej dwie butelki atramentu.

U pana Birtwhistle'a przebyłem pięć lat jeszcze i sam potem zostałem najgłośniejszym zawadyaką szkolnym, wprawdzie byłem chuderlawy i tak smukły jak prątek fiszbinu, ale moje żylaste i silne ramiona umiały nakazać sobie posłuch i szacunek, nie taki może, jaki wzbudzała pokaźniejsza postawa mego niezapomnianego poprzednika, jego bajeczne muskuły i nieprawdopodobna waga, dostateczny jednak, by zapewnić sobie pierwsze miejsce wśród poczciwych towarzyszy.

Jakoś, pamiętam, w jubileuszowym roku, opuściłem przecież mury kollegium Birtwhistle'a.

A potem trzy lata przebyłem w domu, ucząc się obchodzić z naszemi stadami, gdy tymczasem floty i armie ścierały się ciągle, – i posępny cień Bonaparte'go rozpościerał się bez końca nad moim umęczonym krajem.

Czy mogłem wtedy odgadnąć, że i ja również kiedyś przykładać się będę do odwrócenia tej chmury, która coraz niżej zwisała i niżej, i kładła się już prawie na potruchlałe głowy mojego narodu?…

...
6

Бесплатно

4 
(2 оценки)

Читать книгу: «Groźny cień»

Установите приложение, чтобы читать эту книгу бесплатно