– Z czego się śmiejesz? – pytał ciekawie Moryc.
– Zrobiłem pyszny witz – i powtarzał go Morycowi ze śmiechem.
Umilkli, bo kurtyna się podniosła, wszystkie oczy utonęły w scenie, tylko Zukerowa zza wachlarza patrzyła w Karola, który zdawał się tego nie spostrzegać, co ją tak widocznie irytowało, że po kilka razy składała wachlarz i uderzała nim w parapet jakby od niechcenia.
Uśmiechał się nieznacznie, rzucał na nią krótkie spojrzenia i patrzył dalej z uwagą wielką na scenę, gdzie amatorzy i amatorki parodiowali prawdziwych aktorów i sztukę.
Było to bowiem przedstawienie na cel dobroczynny, złożone z dwóch komedyjek, śpiewu solowego, gry na skrzypcach i fortepianie, i żywych obrazów na zakończenie.
W antrakcie59 Borowiecki wstał, aby iść do loży Müllerów, zatrzymał go Kohn.
– Panie Borowiecki, ja chciałem z panem pomówić.
– Może po teatrze, bo, jak pan widzi, teraz nie mam czasu – szepnął i poszedł.
– On jest wielki pan, teraz nie ma czasu.
– Ma rację, tutaj wcale nie miejsce do interesów.
– Moryc, tyś zgłupiał do reszty, co ty wygadujesz, dla interesów jest wszędzie miejsce, tylko ten von Borowiecki to wielki książę od Bucholca i Spółki, wielka osoba!
Borowiecki tymczasem wszedł do loży Müllerów, stary wyszedł, aby mu zrobić miejsce, bo już tam na czwartego siedział jakiś niski, gruby Niemiec.
Przywitał się z matką, drzemiącą w głębi loży i z córką, która podniosła się niemal na jego wejście.
– Störch.
– Borowiecki.
Skrzyżowały się nazwiska i dłonie.
Karol usiadł.
– Jak się pani bawi? – zapytał, aby coś powiedzieć.
– Doskonale, wybornie! – wykrzyknęła i jej okrągła, różowa twarz, podobna do młodej rzodkiewki świeżo obmytej, rozbłysła silniejszymi rumieńcami, co tym mocniej odbijały przy jasnozielonej sukni.
Podniosła chusteczkę do twarzy, aby przysłonić rumieńce, bo się ich wstydziła.
Matka zarzuciła jej na ramiona wspaniały, koronkowy szal, bo przeciąg od drzwi otwartych przewiewał po teatrze i drzemała dalej.
– A pan? – zapytała po chwili, podnosząc na niego niebieskie, zupełnie porcelanowe oczy, o jasnych złotawych obrzeżach rzęs i w tej chwili, z rozchylonymi nieco, bladymi ustami dziecka, z twarzyczką podniesioną, podobną była do świeżo upieczonej bułki.
– Powiem to samo: wybornie, doskonale albo: doskonale, wybornie.
– Dobrze grają, prawda?
– Tak, po amatorsku. Myślałem, że pani weźmie udział w przedstawieniu.
– Ja bardzo pragnęłam, ale kiedy mnie nikt nie zaprosił – mówiła szczerze, z wielką przykrością.
– Projekt ten istniał, ale nie miano odwagi, bano się odmowy, zresztą do domu państwa wstęp tak trudny, jakby na dwór królewski.
– Ja, ja to samo mówił pannie Mada – wtrącił Störch.
– To pan winien, przecież pan bywa u nas, trzeba było mi powiedzieć.
– Nie miałem czasu i zapomniałem – tłumaczył się prosto.
Zapanowało milczenie.
Störch odkasływał, nachylał się już, aby zacząć rozmowę, ale cofał się, widząc, że Borowiecki znudzonym wzrokiem włóczy po teatrze, a Mada była jakaś pomieszana, bo chciała dużo mówić, a teraz, gdy ten Borowiecki siedzi obok niej, gdy loże ze specjalnym zainteresowaniem lornetują ich, nie wie co mówić, wreszcie zaczęła.
– Pan będzie w naszej firmie?
– Niestety, musiałem ojcu pani odmówić.
– A papa tak liczył na pana.
– Ja sam bardzo żałuję.
– Myślałam, że we czwartek pan u nas będzie, bo mam pewną prośbę.
– Mogęż ją zaraz wysłuchać?
Pochylił głowę ku niej i spoglądał do loży Zukerów.
Lucy wachlowała się gwałtownie i widocznie poza wachlarzem kłóciła się z mężem, który raz po raz obciągał kamizelkę na brzuchu i wyprostowywał się na krześle.
– Chciałam prosić, aby mi pan wskazał niektóre polskie książki do czytania. Mówiłam to już papie, ale powiedział mi, że jestem głupia i powinnam się zająć domem i gospodarstwem.
– Ja, ja60. Fater tak powiedziała – szepnął znowu Störch, cofając się nieco w tył z krzesłem, bo go Borowiecki uderzył oczami.
– Dlaczego pani chce tego, po co to pani? – zapytał dosyć twardo.
– A bo chcę – odparła rezolutnie – chcę i proszę o informację.
– Brat musi mieć przecież w tym nowym pałacyku i bibliotekę.
Zaśmiała się bardzo serdecznie i bardzo cichutko.
– Co pani widzi śmiesznego w moim przypuszczeniu?
– Ale, bo Wilhelm tak nie lubi książek, że kiedyś pogniewał się na mnie i gdy byłam z mamą w mieście, spalił mi wszystkie moje książki.
– Ja, ja Wilhelm nie lubi książek, on jest dobry bursz61.
Borowiecki popatrzył zimno na Störcha i rzekł:
– Dobrze, przyślę pani jutro spis tytułów.
– A jeślibym ja pragnęła mieć ten spis zaraz, natychmiast.
– To natychmiast mogę kilka tytułów napisać, a resztę jutro.
– Pan jest dobry chłopak – powiedziała wesoło, ale ujrzawszy, że usta mu drgnęły uśmiechem ironii, rozczerwieniła się jak piwonia.
Napisał na bilecie wizytowym, opatrzonym w herby, pożegnał się i wyszedł.
W korytarzu spotkał się ze starym Szają Mendelsohnem, prawdziwym królem bawełnianym, którego nazywano krótko – Szaja.
Był to wysoki, chudy Żyd, o wielkiej białej, iście patriarchalnej brodzie, ubrany w długi, zwykły chałat, który mu się tłukł po piętach.
Szaja zawsze bywał tam, gdzie przypuszczał, iż będzie Bucholc, jego największy współzawodnik w królestwie bawełnianym, największy fabrykant łódzki i do tego osobisty nieprzyjaciel.
Zagrodził drogę Borowieckiemu, który uchylając kapelusza chciał przejść dalej.
– Witam pana. Nie ma dzisiaj Hermana, dlaczego? – zapytał ohydną polszczyzną.
– Nie wiem – odparł krótko, bo nie cierpiał Szai, jak go nie cierpiała cała nieżydowska Łódź.
– Żegnam pana – rzucił sucho i pogardliwie Szaja.
Borowiecki nic nie odpowiedział i poszedł na pierwsze piętro, do jednej z lóż, w której był cały bukiet kobiet, pomiędzy nimi zastał Moryca i Horna.
W loży było nadzwyczaj wesoło i bardzo ciasno.
– Nasza mała ślicznie gra, prawda panie Borowiecki?
– Tak i bardzo żałuję, że nie zaopatrzyłem się w bukiet.
– My go mamy, podadzą jej po drugiej sztuce.
– Że jest ciasno beze mnie i wesoło beze mnie, że panie mają już asystę – wychodzę.
– Zostań pan z nami, będzie jeszcze weselej – prosiła go jedna z kobiet, w liliowej sukni, z liliową twarzą i z liliowymi oczami.
– Weselej to pewnie nie, ale że ciaśniej, to z pewnością – zawołał Moryc.
– To wyjdź, będzie zaraz więcej miejsca.
– Żebym mógł iść do loży Müllerów, tobym wyszedł.
– Mogę ci to ułatwić.
– Ja wychodzę i zaraz zrobi się więcej miejsca – zawołał Horn, ale pochwyciwszy proszące spojrzenie młodej dziewczyny, siedzącej na froncie loży, pozostał.
– Wie pani, panno Mario, ile się taksuje panna Müller? Pięćdziesiąt tysięcy rubli rocznie!
– Mocna panna! Ja bym się puścił na ten interes – szepnął Moryc.
– Przysuń się pan bliżej, to coś opowiem – szepnęła liliowa i pochyliła nisko głowę, tak, że jej ciemne, puszyste włosy, dotykały skroni nachylonego do niej Borowieckiego. Zasłoniła się wachlarzem i szeptała mu długo do ucha.
– Nie spiskujcie! – zawołała najstarsza w loży, zupełnie w stylu barocco, piękna, czterdziestokilkuletnia kobieta, o cerze olśniewającej, siwych zupełnie włosach, nadzwyczaj obfitych, czarnych oczach i brwiach, i o majestatycznej, imponującej postaci, która przewodniczyła całej loży.
– Pani Stefania opowiadała mi ciekawe szczegóły o tej nowej baronowej.
– No, nie powtórzyłaby tego przy wszystkich – szepnęła barokowa.
– Panna Mada Müller raczy nas lornetować, o!
– Wygląda dzisiaj jak młoda, tłuściutka, oskubana z piórek gęś, okręcona w nać z pietruszki.
– Pani Stefania udaje dzisiaj złośliwą – szepnął Horn.
– Albo tamta, Szajówna, cały magazyn jubilerski ma na sobie.
– Przecież stać ją nawet na dwa sklepy jubilerskie – wtrącił Moryc, wpakował binokle na nos i patrzył na dół, w lożę Mendelsohnów, gdzie siedziała z ojcem jego najmłodsza córka ubrana z niesłychanym przepychem z jakąś drugą panną.
– Któraż kulawa?
– Róża, ta po lewej stronie, ruda.
– Wczoraj była u mnie w sklepie, przerzuciła wszystko, nic nie kupiła i poszła, ale miałam czas się jej przyjrzeć, jest zupełnie brzydka – mówiła pani Stefania.
– Ona jest prześliczną, ona jest anioł, co to anioł, ona jest cztery albo piętnaście aniołów – wykrzykiwał Moryc, przedrzeźniając starego Szaję.
– Do widzenia paniom, chodź Moryc, pan Horn zostanie przy paniach.
– Może panowie przyjdą do nas na herbatę po teatrze? – prosiła wszystkich liliowa, patrząc na Borowieckiego.
– Dziękuję bardzo, ale przyjdę jutro, dzisiaj nie mogę.
– Czy jesteś pan zamówiony do Müllerów? – szepnęła trochę cierpko.
– Do Grand Hotelu. Dzisiaj sobota, przyjeżdża Kurowski, jak zwykle, a ja mam z nim do obgadania niesłychanie ważne rzeczy.
– To załatw się z nim pan w teatrze, musi przecież być.
– On przecież nie bywa w teatrze, nie zna go pani?
Ukłonił się i wyszedł, przeprowadzony dziwnym spojrzeniem pani Stefanii.
Akt dosyć dawno się już ciągnął, więc przesuwał się do swojego miejsca i siadł, ale nie słuchał, bo naokoło szeptano coś nader tajemniczo.
Zdziwił wszystkich fakt, że w czasie sztuki wywołano z loży Knolla, zięcia Bucholca, który siedział samotnie w loży, na wprost Zukerów, a potem, że wyniósł się z teatru cichaczem Grosglik, największy bankier łódzki.
Przynieśli mu depeszę, z którą poleciał do Szai.
Szczegóły te, podawane sobie szeptem, obleciały niby błyskawica teatr i wzbudziły jakiś ciemny, niewytłumaczony niepokój w przedstawicielach różnych firm.
– Co się stało? – zapytywano, nie znajdując odpowiedzi na razie.
Kobiety słuchały sztuki, ale większość mężczyzn z parteru i z lóż przypatrywała się z niepokojem królom i królikom łódzkim.
Mendelsohn siedział zgarbiony, z okularami na czole, gładził chwilami brodę wspaniałym ruchem i szczerze zdawał się być pochłonięty przedstawieniem.
Knoll, wszechpotężny Knoll, zięć i następca Bucholca także słuchał z uwagą.
Müller istotnie musiał nie wiedzieć o niczym, bo śmiał się na całe gardło z dowcipów mówionych na scenie, śmiał się tak szczerze, że chwilami Mada szeptała cicho:
– Papo, tak nie można.
– Zapłaciłem, to się bawię – rzucał jej w odpowiedzi i istotnie bawił się zupełnie.
Zuker zniknął, w loży siedziała samotnie Lucy i znowu patrzyła na Borowieckiego.
Mniejsi potentaci i przedstawiciele takich firm jak: Ende-Griszpan, Wolkman, Bauvecel Fitze, Biberstein, Pinczowski, Prusak, Stojowsky, kręcili się na swoich miejscach coraz niespokojniej, szepty przelatywały z końca w koniec teatru, co chwila ktoś się wysuwał i nie powracał.
Oczy badały naokoło, na ustach tkwiły zapytania, niepokój wszystkimi owładał coraz silniejszy.
A nikt nie umiał sobie wytłumaczyć, dlaczego, chociaż wszyscy byli pewni, że się coś stało ważnego.
Z wolna to zdenerwowanie udzielało się tym nawet, którzy nie obawiali się żadnych złych wieści.
Wszyscy poczuli to drżenie łódzkiego gruntu, tak często w ostatnich czasach nawiedzanego kataklizmem.
Tylko góra, tanie miejsca, nic nie odczuwała, bawiła się wciąż wybornie, wybuchała śmiechem, biła oklaski, wołała brawo.
Śmiech jakby falą buchał z drugiego piętra i rozpryskiwał się kaskadą dźwięków na parter i loże, na te wszystkie głowy i dusze tak nagle zaniepokojone, na te miliony, rozpostarte na aksamicie, ubrylantowane, pyszne swą władzą i wielkością.
Ze wszystkich lóż tylko loża znajomych Borowieckiego pań, brała udział w zabawie i bawiła się doskonale.
Potworzyły się pewne rafy na tym ruchomym morzu, które siedziały spokojnie, wpatrzone w scenę; były to rodziny przeważnie polskie, których nic nie mogło zaniepokoić, bo nic nie miały do stracenia.
– To bawełna – szepnął Leon do Borowieckiego. – Patrz pan, wełna i inni siedzą prawie spokojnie, są tylko ciekawi. Ja się na tym znam.
– Frumkin w Białymstoku, Lichaczew w Rostowie, Ałpasow w Odessie – klapa! – szepnął Moryc, który skądciś dowiedział się tego.
Wszyscy trzej byli to kupcy en gros62, jedni z największych odbiorców łódzkich.
– Na ile Łódź zaangażowana? – pytał Borowiecki.
Moryc znowu wyszedł i powrócił po kilku minutach, był znacznie bledszy, usta miał skrzywione, oczy świeciły dziwnie; nie mógł ze wzruszenia trafić z binoklami na nos.
– Jest jeszcze jeden. Rogopuło w Odessie. Murowane firmy, same murowane!
– Wysoko leżą?
– Łódź traci ze dwa miliony! – szepnął bardzo poważnie i usiłował włożyć binokle.
– Nie może być – wykrzyknął prawie głośno Borowiecki, zrywając się z miejsca, aż publiczność siedząca za nim, zaczęła stukać i sykać, żeby nie zasłaniał sceny sobą. – Kto ci powiedział?
– Landau, a jak Landau mówi, to Landau wie.
– Kto traci?
– Wszyscy po trochu, a Kessler, Bucholc, Müller najwięcej.
– Ale żeby ich nie podeprzeć, pozwolić na taką klapę.
– Rogopuło uciekł, Lichaczew umarł, zapił się z rozpaczy.
– A Frumkin i Ałpasów?
– Nic nie wiem, mówiłem tyle, co było w depeszy.
Już teraz te wszystkie wieści rozlały się po teatrze, wszyscy wiedzieli o klęsce.
Co chwila widać było, jak ta wiadomość niby bomba wybucha w innej stronie teatru.
Twarze podnosiły się w górę, oczy błyskały, słowa jakieś ostre dźwięczały w powietrzu, krzesła się podnosiły z trzaskiem, wybiegali z pośpiechem do telegrafu i telefonów.
Teatr bardzo opustoszał.
Borowiecki czuł się także zdenerwowanym tą wieścią, sam nic nie tracił, ale tracili wszyscy naokoło niego.
– Wy nic nie tracicie? – zapytał się Maksa Bauma, który znalazłszy miejsce wolne, przysiadł się bliżej niego.
– My nie mamy nic do stracenia prócz honoru, a przecież tym towarem w Łodzi się nie operuje – odpowiedział drwiąco.
– Ładnie Łódź trzeszczy.
– Nastanie ciepły sezon.
– Tak, tak. Straż ogniowa będzie mieć robotę.
– Zrobi się cieplej, to prędzej wiosna będzie.
– Warto by, węgle takie drogie.
– Pan się śmiej zdrów, bo to pana nic nie kosztuje, taka zabawa.
– Bywało tak, bywało. Połowa skręci kark, a druga połowa zarobi.
– Kto najlepiej leży?
– Bucholc, Kessler, Müller.
– Tym się nigdy nic nie stanie, co im kto zrobi.
– Niech ich wszystkich diabli wezmą, co mi to szkodzi, co ja na tym zarobię, że oni mają, albo nie mają.
Tak się krzyżowały uwagi, zapytania, cyfry, spojrzenia prawie wesołe i zadowolone z ruiny innych, przypuszczenia i drwiny.
– Mayer podobno na całe sto tysięcy rubli zaangażowany?
– To mu dobrze zrobi na brzuch, sprzeda konie, będzie chodził pieszo i zaraz schudnie, nie będzie potrzebował już jeździć do Marienbadu.
– Będą tanio do sprzedania różne familijne brylanty.
– Wolkmana może to dobić, on już szedł na pół pary.
– Możesz Robert teraz prosić o rękę jego córki, już cię nie wyrzucą za drzwi.
– Niech jeszcze poczeka.
Tak wrzał parter, tłum.
Królowie siedzieli spokojnie.
Szaja nie spuszczał oczów ze śpiewaczki i jak skończyła, pierwszy zaczął bić brawo, a potem szeptał po cichu z Różą i nieznacznie, gładząc brodę, wskazywał na Knolla, który oparty łokciami o parapet loży, skinął głową na Borowieckiego.
Karol zaraz w pierwszym antrakcie zjawił się u niego.
– Słyszałeś pan?
– Słyszałem – i zaczął wyliczać firmy.
– Głupstwo.
– Głupstwo, dwa miliony rubli na samą Łódź?
– Nie my tracimy; przed chwilą był Bauer i mówił, że jakieś kilkanaście tysięcy.
– W teatrze mówią, że z pół miliona.
– To Szaja tak rozpuszcza pogłoskę, bo on tyle traci. Głupi Żyd.
– W każdym razie odbije się to na Łodzi porządnie, firmy będą lecieć jak muchy.
– Niech zdechną wszyscy, co to nam szkodzi – szeptał zimno i przyglądał się swoim rękom starannie utrzymanym i gonił bezwiednie przymrużonymi oczyma za połyskiem brylantów osadzonych w pierścionku lewej ręki.
– Ja do pana mówię nie jak do naszego człowieka, a jak do przyjaciela. Pan wie, kto musi paść z powodu tego krachu?
– Na pewno nie wymieniają nikogo prawie.
– Mniejsza z tym, zawsze padnie dosyć, a ilu, to zobaczymy jutro, będzie wesoła niedziela.
– Prawdziwe nieszczęście.
– Dla naszej firmy nie, bo pomyśl pan, kto pada – bawełna. Kto pozostaje – my, Szaja i paru innych. Ta parszywa, żydowska, tandetna konkurencja zdechła w połowie, albo zaraz zdechnie, struli się sami. Na jakiś czas będzie nam luźniej. Będziemy robili parę nowych gatunków, które oni robili, no, i będziemy o tyle więcej sprzedawali. Ale to jest bagatelka, kręcą karki, niech kręcą; palą się, niech się palą; oszukują, niech oszukują; my zawsze zostaniemy. To zresztą mało ważne rzeczy, są znacznie ważniejsze, zobaczysz pan niedługo, że połowa fabryk bawełnianych stanie, niedługo, niedługo.
Borowiecki patrzył się na niego i słuchał z pewną niecierpliwością, nie lubił Knolla i jego dumy szalonej, płynącej z poczucia swoich milionów.
Był największym po teściu dorobkiewiczem, w tym świecie dorobkiewiczów najwykształceńszym63, dobrze wychowanym, przyjemnym w obcowaniu, ale i najbardziej nieubłaganym i najbardziej wyzyskującym pracę, ludzi i wpływy, jakie miał wszędzie.
– Przyjdź pan jutro do nas na obiad, proszę pana w ojca imieniu. A teraz będzie pan łaskaw zobaczyć, która godzina, ja tego nie mogę zrobić aby nie myślano, że mi się gdzie spieszy.
– Za kilka minut jedenasta.
– O której odchodzi kurierski do Warszawy?
– Wpół do pierwszej.
– Mam jeszcze czas. Muszę panu powiedzieć, dlaczego dla mnie te wiadomości o bankructwach, o tym, że Łódź traci dwa miliony, są mało ważne; przyszły bowiem wiadomości znacznie ważniejsze… – urwał nagle. – Ja mówię do szlachcica?
– Zdaje mi się, ale nie rozumiem związku…
– Zaraz pan zrozumiesz. Pan jest naszym przyjacielem, my panu nigdy nie zapomnimy tego, że pan podniósł naszą drukarnię. – Widzi pan przed godziną donieśli depeszą z Petersburga o bardzo ważnej sprawie, o tym, że… że ja muszę tam jechać zaraz, ale w zupełnej tajemnicy.
Dokończył spiesznie i nie powiedział tego, co chciał powiedzieć, powstrzymał go wzrok Borowieckiego zimny i podejrzliwy, który go przewiercał tak na wskroś, że Knoll poruszył się niespokojnie, poprawił szpilkę w krawacie i popatrzył na lożę naprzeciwko.
– Ta Zukerowa to śliczna kobieta.
– Ma ładne brylanty.
– Więc pan jutro przyjdzie do starego?
– Ależ z pewnością.
– Ma on tam jakiś specjalny interes. Pan już wychodzi, to poproszę o jedno, może pan zechce powiedzieć mojemu stangretowi, żeby czekał na mnie na Przejazd. No, do widzenia, za kilka dni będę. Więc tajemnica, panie Borowiecki.
– Najzupełniejsza.
Borowiecki wyszedł z uczuciem zawodu. Czuł, że Knoll nie powiedział mu wszystkiego.
Бесплатно
Установите приложение, чтобы читать эту книгу бесплатно
О проекте
О подписке