Читать бесплатно книгу «Ziemia obiecana» Władysław Stanisław Reymont полностью онлайн — MyBook
image

III

W restauracji hotelu Victoria było pełno.

Wielkie, niskie pokoje o ciemnych ścianach i żółtych, stiukowych sufitach, udających drzewo, napełniał hałaśliwy gwar.

Wejściowe drzwi z bramy co chwila brzęczały mosiężnymi prętami zabezpieczającymi szkło, co chwila ktoś wchodził i ginął w mgle dymów i w tłumie ludzi zapełniających restaurację; elektryczne światła w sali bufetowej wciąż drgały spazmatycznie i przygasały, a gazowe bąki płonące równocześnie, rzucały mętne światło na zbitą około licznych stolików masę ludzi i na białe obrusy.

– Kelner, bitte, zahlen41!

– Piwa!

– Kelner, Bier42!

Krzyżowały się wołania razem z głuchym stukiem kufli.

Garsoni43 w zatłuszczonych frakach, z serwetami podobnymi do ścierek, przesuwali się we wszystkich kierunkach, błyskając brudnymi gorsami nad głowami pijących.

Wrzawa podnosiła się bezustannie napływającymi ludźmi i wykrzykiwaniem:

– „Lodzer Zeitung44”! „Kurier Codzienny”! – jakie rzucali chłopcy kręcący się pomiędzy stołami.

– Szczygieł, daj no Lodzerkę – zawołał Moryc, siedzący w pokoju bufetowym, pod oknem, w otoczeniu kilku aktorów, wiecznie przesiadających45 w knajpie – uważacie, co zrobił wczoraj nasz „fioł” vel dyrektor.

– Mów arcyfioł – wtrącił szeptem jakiś zgarbiony, stary aktor.

– Głupiś – odpowiedział mu pierwszy tajemniczym szeptem do ucha. – Otóż nasz arcyfioł wczoraj w antrakcie drugim przyszedł za kulisy i skoro tylko Niusia zeszła ze sceny, powiada jej: „Tak pani grała wspaniale, że jak tylko kwiaty będą trochę tańsze, to kupię pani bukiet, chociażby za całe pięć rubli!”

– Co powiedział? – zapytał stary aktor, nachylając się do ucha sąsiada.

– Żebyś pan pocałował psa w nos.

Wybuchnęli śmiechem.

– Panie Welt, panie Maurycy, czy pan nie jesteś za cwaj-koniak46 systemem, co?

– Panie Bum-Bum, ja jestem za systemem wyrzucenia pana za drzwi.

– Chciałem kazać dać…

– Pan lepiej każ blagować za siebie.

– Cóż, kiedy pan mnie wyręczasz. Panno Ani, koniaczek – zawołał poprawiwszy binokle i uderzając w zaciśniętą pięść otwartą dłonią prawej ręki.

– Pański przodek, panie Maurycy, miał więcej wychowania – zaczął znowu Bum-bum, stojąc na środku pokoju z kawałkiem kiełbasy na widelcu.

– Ja o pańskim tego nie mogę powiedzieć.

– Warum47? – rzucił ktoś od sąsiedniego stolika.

– Bo go wcale nie miał.

– Nie, nie dlatego, tylko że nie bywał grzecznym względem swoich pachciarzy48. Welt to zna z tradycji domowych.

– Wysortowany dawno dowcip, pięćdziesiąt procent niżej kosztu. Bum-buma, panowie sprzedaje się przez publiczną licytację. Kto da co? – wykrzyknął złośliwie Moryc.

– Co on mówi? – zapytał znowu stary aktor szeptem, kiwając równocześnie na garsona.

– Żeś głupi! – odpowiedział mu tym samym tonem sąsiad.

– Kto co da za Bum-Buma? Panowie, Bum-Bum się sprzedaje. Stary jest, brzydki jest, głupi jest, zdezelowany jest, ale tanio się sprzedaje! – wykrzykiwał i zamilkł, bo Bum-Bum stanął i patrzył na niego, a po chwili rzekł krótko:

– Parch! Panno Ani, koniaczek!

Moryc hałaśliwie stukał kuflem i śmiał się głośno ale nikt mu nie wtórował.

Bum-Bum wypił i z pochyloną kwadratową twarzą koloru szmalcu przekrwionego, z oczami wypukłymi, bladoniebieskimi, przykrytymi binoklami na bardzo szerokiej wstążce, z grzywką rzadkich włosów oblepiających mu wysokie kwadratowe czoło, o pomarszczonej, wymiętej, chropowatej skórze, z pochyloną naprzód figurą starego rozpustnika, chodził po całej knajpie, powłócząc drgającymi tabetycznie nogami, przyczepiał się do rozmaitych grup, gadał dowcipy, z których sam śmiał się najgłośniej, albo usłyszane kawały roznosił i powtarzał z lubością, poprawiał obu rękami binokle, witał się prawie ze wszystkimi wchodzącymi, a przynajmniej połową, podchodził do bufetu, słychać było bardzo często jego chrapliwy, rozłażący się głos.

– Panno Ani, koniaczek – i trzaśniecie dłonią w pięść zaciśniętą.

Moryc przebiegł oczami „Zeitung”, niecierpliwie spoglądał na drzwi. Czekał na Borowieckiego. Wstał wreszcie, bo zobaczył w drugim pokoju znajomą twarz.

– Leon, kiedyś przyjechał?

– Dzisiaj rano.

– Jakże ci poszedł sezon? – pytał, siadając obok niego na zielonej kanapce.

– Świeeeetnie! – wyciągnął nogi na krzesełku i rozpiął kamizelkę.

– Myślałem dzisiaj o tobie, a nawet wczoraj z Borowieckim mówiliśmy.

– Borowiecki! ten od Bucholca?

– Tak.

– On wciąż drukuje swoje bojki? Słyszałem, że ma założyć na siebie.

– Dlatego właśnie mówiliśmy o tobie.

– I co, wełna?

– Bawełna!

– Sama?

– Co to można dzisiaj wiedzieć.

– Pieniądze jest?

– Będą, a tymczasem jest coś więcej, kredyt…

– Do spółki z tobą?

– I z Baumem, znasz Maksa?

– Ojej! W tym wekslu jest feler, jeden żyrant niepewny! Borowiecki – dodał po chwili.

– Dlaczego?

– Polaczok! – rzucił dosyć pogardliwie i wyciągnął się prawie na kanapce i na krześle.

Moryc roześmiał się wesoło.

– To ty go wcale nie znasz. O nim dużo się w Łodzi będzie mówić. Ja w niego, że zrobi gruby interes, tak wierzę jak w siebie.

– A Baum, cóż to?

– Baum jest wół, jemu trzeba dać się wyspać i wygadać, a potem dać robotę, będzie robił jak wół, a zresztą on wcale nie jest głupi. Ty mógłbyś nam dużo pomóc i sam dużo byś zarobił. Nam już dawał oferty Krongold.

– Idźcie do Krongolda, to wielka osoba, on się zna ze wszystkimi bałaganami, które kupują długiego towaru za sto rubli rocznie; to jest wielki reisender49 na Kutno, na Skierniwice. Zróbcie z nim interes, ja się nie narzucam! Ja mam co sprzedawać, ja mam list przy sobie Bucholca, on mi chce powierzyć agenturę swoich towarów na cały Wschód, a jakie warunki mi daje! – i zaczął gorączkowo rozpinać się i szukać po wszystkich kieszeniach tego listu.

– Wiem o tym, nie szukaj. Borowiecki mi wczoraj mówił, bo to on poradził ciebie Bucholcowi.

– Borowiecki! Naprawdę? Dlaczego?

– Bo on jest mądry i myśli o przyszłości.

– I tak sobie, przecież za taki interes mógłby grubo zarobić. Ja sam dałbym dwadzieścia tysięcy bares geld50, jak tu siedzę. Co on w tym ma? i do tego my się prawie nie znamy.

– Co on w tym ma, to on ci sam powie, ale tylko tyle ci powiem, że gotówki nie weźmie.

– Szlachcic! – szepnął z pewnym drwiącym politowaniem Leon i splunął na środek pokoju.

– Nie, on tylko mądrzejszy od najmądrzejszych reisenderów i agentów na cały Wschód – odpowiedział Moryc, dzwoniąc nożem w kufel. – Dużoś sprzedał?

– Za kilkadziesiąt tysięcy, kilkanaście tysięcy gotówki, a reszta najlepsze weksle, bo na cztery miesiące z żyrem Safonowa! Jedwabny interes – uderzył Moryca w kolano z zadowolenia. – Mam i dla ciebie obstalunek. Widzisz, co to przyjaźń.

– Na ile?

– Razem ze trzy tysiące rubli.

– Długi czy krótki towar?

– Krótki.

– Weksel czy nachname51?

– Nachname? Zaraz ci dam zamówienie – zaczął przewracać w olbrzymim, zamykanym na klucz pugilaresie52.

– Co ci mam dać?

– Jeżeli gotówka, to wystarczy jeden procent, po przyjacielsku.

– Gotówki teraz potrzebuję na gwałt, mam wypłaty, ale w ciągu tygodnia zapłacę.

– Dobrze. Masz zamówienie. Wiesz, w Białymstoku spotkałem Łuszczewskiego, przyjechaliśmy razem do Łodzi.

– Gdzież ten hrabia jedzie?

– Przyjechał do Łodzi robić interes.

– On! Ma widać za dużo; trzeba się z nim zobaczyć.

– Nic nie ma, przyjechał się dorobić czego.

– Jak to nic nie ma, przecież jeździliśmy całą bandą z Rygi jeszcze do jego majątków. Był pan na gruby sposób! I nic mu już nie zostało?

– Zostało! trochę gumy z powozów na kalosze! Ha, ha, ha, kapitalny witz53 – uderzył go w kolano.

– Cóż zrobił z majątkiem? liczyli go lekko na dwieście tysięcy.

– A on teraz liczy sam, że ma ze sto tysięcy długów, a to skromny człowiek.

– Mniejsza z nim. Napijesz się?

– Warto by przed teatrem.

– Kelner, koniak, kawior, befsztyk po tatarsku, porter oryginalny, gallopp!

– Bum-Bum, chodź-no pan do nas! – krzyknął Leon.

– Jak się pan ma, jakże zdróweczko, jakże interesiki! – wykrzykiwał, ściskając mu rękę.

– Dziękuję, bardzo dobrze. Przywiozłem dla pana umyślnie z Odessy coś – wyjął z pugilaresu rysunek pornograficzny i podał.

Bum-Bum poprawił obu rękami binokle, wziął rysunek i zanurzył się w nim cały z lubością. Twarz mu poczerwieniała, mlaskał językiem, oblizywał swoje sine, opadnięte wargi, trząsł się cały z zadowolenia.

– Cudowne, cudowne. Niebywałe! – wykrzykiwał i powlókł się pokazywać wszystkim.

– Świnia – mruknął Moryc niechętnie.

– Lubi dobre rzeczy, a że jest znawcą…

– Nie poznałeś znowu kogo? – zapytał nieco ironicznie.

– Czekaj!… – trzaskał w palce, potem w kolano Moryca, uśmiechnął się i z pugilaresu, z pomiędzy rachunków i not wydobył fotografię kobiety.

– Co? Ładna maszyna? – mówił z najwyższym zadowoleniem, przymrużając oczy.

– Tak.

– Prawda! Ja zaraz pomyślał, że będzie ci się podobać. To Francuzeczka, a!

– Wygląda na Holenderkę, ale krowę,

– Keine54 gadanie. To droga sztuka, stówka za nic.

– Dałbym pięć za wyrzucenie jej za drzwi.

– Ty zawsze jesteś… no, już nie powiem.

– A ty masz reisenderowskie gusta, skąd takie bydlę, gdzieś poznał?

– W Niżnim ja sobie „pokutił niemnożeczko55” z kupcami, to oni mówią w końcu: „Chodź pan Lew w cafée concert!” Poszli. Nu, wódka, koniak, szampańskie pili prawie z beczki, a potem słuchali śpiewu, ona śpiewaczka – że…

– Zaczekaj, w tej chwili przyjdę! – przerwał Moryc, zerwał się i podszedł do tęgiego Niemca, który wszedł do restauracji i rozglądał się po sali.

– Gut Morgen56, panie Müller!

– Morgen! Jak się pan ma, panie… – odpowiedział niedbale i rozglądał się dalej.

– Pan szuka kogo? może ja będę mógł pana objaśnić – nastręczał się natarczywie Moryc.

– Szukam pana Borowiecki, tylko po to wszedłem.

– Będzie zaraz, bo ja właśnie czekam na niego. Może pan pozwoli do stolika. To mój kolega, Leon Kohn! – rekomendował.

– Müller! – rzucił z pewną dumą i przysiadł się.

– Kto by nie wiedział o tym! każde dziecko w Łodzi wie takie nazwisko – mówił prędko Leon, śpiesznie się zapinając i robiąc miejsce na kanapie.

Müller uśmiechnął się pobłażliwie i patrzał ku drzwiom, bo wszedł Borowiecki w towarzystwie, ale zobaczywszy go, towarzyszy zostawił przy drzwiach i z kapeluszem w ręku szedł do tego królika bawełnianego, po którego wejściu przyciszyło się w knajpie i wszyscy śledzili go z nienawiścią, zazdrością i dumą.

– Prawie czekałem na pana – zaczął Müller. Mam do pana interes. – Skinął głową Morycowi i Leonowi, uśmiechnął się do pozostałych, objął ręką w pas Borowieckiego i wyprowadził z knajpy.

– Telefonowałem do fabryki, ale mi odpowiedziano, że pan dzisiaj wyszedł wcześniej.

– Żałuję teraz bardzo – rzekł uprzejmie.

– Pisałem nawet do pana, sam pisałem – dodał mocniej, z wielką pewnością, chociaż na pewno wiedziano w mieście, że umiał zaledwie się podpisać.

– Nie odebrałem listu, bo zupełnie nie wstępowałem do mieszkania.

– Pisałem o tym, com już kiedyś wspominał. Ja jestem prosty człowiek, panie von Borowiecki, to ja powiem raz jeszcze i prosto: dam panu tysiąc rubli więcej, wstąp pan do mojego interesu.

– Bucholc dałby mi dwa tysiące więcej, abym tylko został – szepnął zimno.

– Dam panu trzy, no, dam panu cztery! słyszysz pan, cztery tysiące rubli więcej, to jest całe czternaście tysięcy rocznie, ładny grosz!

– Bardzo panu dziękuję, ale nie mogę przyjąć tak wspaniałej propozycji.

– Zostajesz pan u Bucholca? – zapytał prędko.

– Nie. Powiem otwarcie, dlaczego nie przyjmuję pańskiej oferty, ani nie zostaję w firmie – zakładam sam fabrykę.

Müller przystanął, odsunął się nieco, popatrzył i ciszej, z pewnym jakby szacunkiem zapytał:

– Bawełna?

– Nie powiem nic prócz tego, że żadnej konkurencji panu nie zrobię.

– Mnie jest ganz-pommade57, wszystkie konkurencje – wykrzyknął, uderzając się po kieszeni. – Co mi pan może zrobić, co mi kto może zrobić? Kto co zrobi milionom?

Borowiecki nic się nie odezwał, tylko uśmiechał się, zapatrzony przed siebie.

– Co to będzie za towar? – zaczął Müller, znowu ujmując go niemieckim obyczajem wpół. Spacerowali tak po asfaltowym, powybijanym chodniku, prowadzącym przez podwórze hotelowe do gmachu teatralnego, stojącego w głębi, oświetlonego wielką latarnią elektryczną.

Tłumy ludzi szły do teatru.

Powóz za powozem zajeżdżał przed hotelową bramę i wyrzucał ciężkich i przeważnie opasłych mężczyzn i bardzo wystrojone kobiety, które pootulane szły pod parasolami tym chodnikiem, oślizgłym od wilgoci, bo chociaż deszcz ustał już, ale gęsta lepka mgła opadała na ziemię.

– Pan mi się podoba, panie von Borowiecki – mówił Müller, nie doczekawszy się odpowiedzi – tak mi się pan podoba, że jak tylko pan zrobi klapę, to zawsze znajdzie pan u mnie miejsce na jakie parę tysięcy rubli.

– Teraz dałby mi pan więcej?

– No, bo teraz pan jesteś dla mnie więcej wart.

– Dziękuję za szczerość – uśmiechnął się ironicznie.

– Ale ja pana nie chciałem obrazić, ja mówię tak, jak myślę – usprawiedliwiał się gorąco, dojrzawszy ten uśmiech.

– Wierzę. Skoro zrobię klapę raz, to tylko dlatego, żeby drugi raz jej nie zrobić.

– Pan jesteś głowa, panie Borowiecki, pan mi się ogromnie podoba. My razem moglibyśmy robić dobre interesy.

– Cóż, kiedy musimy je robić osobno – zaśmiał się, kłaniając nisko jakimś damom przechodzącym.

– Ładne kobiety te Polki, ale mają. Moda też ładna.

– Bardzo ładna – powiedział poważnie, podnosząc na niego oczy.

– Ja mam myśl! ja ją panu kiedy indziej powiem – zawołał tajemniczo. – Masz pan miejsce w teatrze?

– Mam krzesło, przysłali mi dwa tygodnie temu.

– Nas tylko troje będzie w loży.

– Są i panie?

– One już w teatrze, a ja umyślnie zostałem, aby się widzieć z panem, no i na nic moje plany. Do widzenia, pan zajrzy do loży?

– Z pewnością, będzie to dla mnie bardzo przyjemnym obowiązkiem.

Müller zniknął w drzwiach teatru, a on powrócił do restauracji. Nie zastał już Moryca, który przez garsona kazał powiedzieć, że czeka w teatrze.

W bufecie, gdzie poszedł napić się wódki, bo czuł się dziwnie zdenerwowanym, nie było prawie nikogo, prócz Bum-Buma, który przysłonięty gazetą drzemał w kącie.

– Bum, nie idziesz pan do teatru?

– Te, po co mi to. Bawełnę oglądać, przecież ich znam. Pan idzie?

– A zaraz.

Jakoż i wyszedł, odnalazł swoje miejsce w pierwszym rzędzie obok Moryca i Leona, który zawzięcie kłaniał się i lornetował jakieś blondynki, siedzące na pierwszym piętrze.

– Krasawica pierwszy sort, ta moja blondynka, patrz Moryc.

– Znasz ją bliżej?

– Czy ja ją znam bliżej? ha, ha, ha, ja ją znam bardzo bliżej! Poznaj mnie z Borowieckim.

Moryc ich poznajomił zaraz.

Leon chciał coś mówić, już nawet klepnął w kolano Moryca, ale Borowiecki wstał i odwrócony twarzą do sali zapełnionej od góry do dołu najlepszą, na jaką tylko było stać Łódź publicznością, przyglądał się uważnie, co chwila kłaniając się to lożom, to krzesłom, niesłychanie dystyngowanym ruchem głowy.

Stał spokojnie pod ogniem lornetek i spojrzeń, jakie w niego uderzały ze wszystkich stron teatru, który wrzał niby ul świeżo obsadzonym rojem.

Jego wysoka, rozrośnięta, bardzo zgrabna postać rysowała się wykwintną sylwetką.

Piękna twarz, o bardzo typowym, wydelikaconym rysunku, ozdobiona prześlicznymi wąsami starannie utrzymywanymi i usta o spodniej wardze silnie wysuniętej i pewna niedbałość w ruchach i spojrzeniach, czyniły go typem dżentelmena.

Nikt nie mógłby był z jego powierzchowności wykwintnej poznać, że ma przed sobą człowieka, który jako chemik fabryczny, jako kolorysta, był niezrównanym w swojej specjalności; człowieka, o którego toczyły się wojny pomiędzy fabrykami bawełnianymi, by go zdobyć dla siebie; był takim, który w tym dziale fabrykacji robił przewroty.

Szare, z niebieskawym odcieniem oczy, twarz sucha, brwi prawie ciemne, czoło twardo modelowane nadawały mu coś drapieżnego.

Czuć było w nim silną wolę i nieugiętość.

Patrzył dosyć wyniośle na teatr zalany światłem i na tę barwną, błyszczącą brylantami publiczność.

Loże podobne były do żardinierek58 wybitych wiśniowym aksamitem, na którego tle niby kwiaty siedziały strojne kobiety, skrzące się drogimi kamieniami.

– Karol, ile może być dzisiaj milionów w teatrze? – zapytał cicho Moryc.

– Będzie ze dwieście – odpowiedział tak samo, z wolna ogarniając znane twarze milionerów.

– Tu rzeczywiście pachnie milionami – wtrącił Leon, wciągając w siebie powietrze przesycone zapachem perfum, kwiatów świeżych i błota przyniesionego z ulicy.

– Cebulą i kartoflami przede wszystkim – szepnął pogardliwie Borowiecki i kłaniał się z bardzo słodkim uśmiechem do jednej z lóż parterowych, przy samej scenie, wspaniale pięknej Żydówce w czarnej jedwabnej sukni decolté, z której wychylały się olśniewające białością, przepysznie uformowane ramiona i szyja okręcona w sznur brylantów. Brylanty połyskiwały nad skroniami, w grzebykach upinających czarne puszyste włosy, zaczesane modą cesarstwa – na uszy, w których również skrzyły się brylanty zadziwiającej wielkości, brylanty lśniły się u gorsu, w agrafie spinającej stanik i połyskiwały w bransoletkach okręcających ręce obciągnięte w czarne rękawiczki. Wielkie, podłużne oczy fiołkowe niby najwspanialsze szafiry paliły się ostro. Twarz miała o gorącym tonie lekko oliwkowym, przesyconym nieco karminem krwi, czoło niskie, brwi silnie zarysowane, nos prosty i cienki i dosyć duże, pełne usta.

Spoglądała z pewnym uporem na Borowieckiego, nie zważając, że ją lornetowano ze wszystkich lóż, czasami rzucała nieznaczne spojrzenia na siedzącego trochę w głębi loży męża, starca o wybitnie semickim typie, który z opuszczoną głową na piersi, siedział zatopiony w rozmyślaniach, chwilami budził się, rzucał przenikliwe spojrzenia spod złotych okularów na salę, obciągał na wydatnym brzuchu kamizelkę i szeptał żonie:

– Lucy, czemu się ty tak wystawiasz?

Udawała, że nie słyszy i przeglądała dalej loże krzesła, zapchane publicznością o typach przeważnie semickich i germańskich, albo patrzyła w Borowieckiego, który chwilami odczuwał te spojrzenia, bo się odwracał do niej twarzą, ale stał zimny na pozór i obojętny.

– Ładny kawałek kobiety z tej Zukerowej – szepnął Leon do Borowieckiego, bo chciał zacząć rozmowę, aby się dowiedzieć bliższych szczegółów o swojej agenturze.

– Uważasz pan?… – odpowiedział chłodno tamten.

– Ja bo widzę. Patrz pan, jej biust, ja to najlepiej lubię w kobiecie, a ona ma biust frontowy, jak aksamit, ha, ha, ha.

1
...
...
18

Бесплатно

3.5 
(2 оценки)

Читать книгу: «Ziemia obiecana»

Установите приложение, чтобы читать эту книгу бесплатно