Читать бесплатно книгу «Komediantka» Władysław Stanisław Reymont полностью онлайн — MyBook
image

– Ależ, panie redaktorze, przecież nikt mnie nie zna; nikt jeszcze nie wie, czy mam talent jaki na scenę…

– Ma pani talent, słowo! Intuicya mi to mówi: zmysłom pani nie wierz, od rozumowań trzymaj się z daleka, rachunek wyrzuć precz, ale intuicyi wierz!…

– Chodź-no redaktor prędzej!… – zawołano na niego.

– Do widzenia! do widzenia!…

Przesłał od ust pocałunek, dotknął palcem ronda i wybiegł.

Janka wstała, ale taż sama intuicya, której zalecał słuchać, mówiła jej, aby jego słów nie brać na seryo.

Wydał się jej jakimś lekkim i za pośpiesznie sądzącym; ta obietnica wzmianek, artykułów, zapewnienia o talencie, wydały się jej dziwactwem. Twarzą nawet, ruchami i szczebiotem, przypominał jej Józia, słynnego w okolicach Bukowca motyla i blagiera.

Zaczął się drugi akt przedstawienia.

Przyglądała się, ale jakoś bez entuzyazmu, już ją nie porwał tak jak pierwszy. Była niezadowolona z siebie, że chłodła i nie mogła wpaść w ekstazę.

– Jakże się pani podoba nasz teatr?… – zapytała ją owa brunetka z chórów.

– Bardzo – odpowiedziała.

– Ba, teatr, to niby dżuma: jak kogo złapie, to już amen!… – szepnęła brunetka twardo.

Za kulisami, w prawie ciemnych przejściach za dekoracyami, pełno było osób.

Aktorzy stali w przejściach, jakieś pary taiły się w ciemnościach; szepty, dyskretne śmiechy rozlegały się wszędzie.

Inspicyent, stary, łysy, w kamizelce tylko i bez kołnierzyka, ze scenaryuszem w jednej ręce i dzwonkiem w drugiej, przebiegał ciągle głąb sceny, we wszystkich kierunkach.

– Na scenę!… Zaraz pani wchodzisz!… wejść – wołał spocony, rozgorączkowany i znowu leciał, ściągał z garderób potrzebnych mu do wejścia na scenę, stawiał ich prawie przed drzwiami, z tyłu lub z boków sceny, słuchał, co mówią na scenie, patrzał przez szpary płóciennych drzwi i w odpowiedniej chwili szeptał:

– Wejść!

Janka widziała, jak się rozmowy przerywały nagle, odbiegali w połowie frazesu, stawiali niedopite kufle, rzucali wszystko i biegli do wejść, czekając swojej kolei nieruchomi i milczący, albo rozdenerwowani szeptali słowa roli, wchodzili w charakter; widziała drżenie warg, drganie nóg i powiek, bladość nagłą pod warstwą szminek, rozpalone tremą spojrzenia…

– Wejść! – rozległo się niby trzaśnięcie z bata.

Prawie każdy drgnął gwałtownie, oblekał twarz piorunowo w odpowiedni nastrój, żegnał się po kilka razy i wchodził.

Ile razy się drzwi otworzyły ze sceny, tyle razy dreszczem denerwującym przejmowała Jankę ta falapiwnego ognia, pełnego spojrzeń i oddechów, płynąca ku niej od publiczności.

Zaczęła się znowu przejmować i wpadać w halucynacye: te mroki, barwy jaskrawe, wynurzające się gwałtownie z cieniów, opłynięte światłem, dźwięki muzyki niewidzialnej, echa śpiewów, rozwłóczące się po ciemnych zakątkach, przyciszone stąpania, szelesty dziwne, ludzie porwani gorączką, oczy płonące, rozdenerwowanie ogólne, oklaski grzmiące, niby ulewa oddalona, smugi olśniewającego światła, mgła ciemności; tłok ludzi, brzmienie słów patetycznych, okrzyki tragiczne, wzruszenia pełne łkań, jęki, płacze, cała melodrama, pompatycznie i krzykliwie odgrywana, wszystko to przepajało ją gorączką jakąś inną, niż była w pierwszym akcie, gorączką energii i czynu; grała ze wszystkimi, cierpiała z tymi papierowymi bohaterami, niepokoiła się z nimi, kochała, jak i oni; czuła tremę przed wejściem, słaniała się z rozkoszy w pewnych chwilach i momentach gry patetycznej; pewne słowa i okrzyki przenikały ją dreszczem, tak dziwnym i tak bolesnym, że miała łzy w oczach i krzyk słaby na ustach.

W antraktach wracała do równowagi i do rozmyślań.

Coraz więcej osób z publiczności przychodziło za kulisy.

Pudełka cukierków, bukiety, pojedyncze kwiaty, przechodziły z rąk do rąk.

Pito piwo, wódkę, koniaki; zjawiła się taca kanapek w lot rozchwytanych.

Wybuchały śmiechy swobodne, cięte dowcipy pękały niby race w powietrzu. Niektóre z chórzystek przebierały się w zwykłe suknie i szły na ogródek.

Widziała aktorów w bieliźnie tylko, łażących przed garderobami; kobiety w spódniczkach białych, w połowie rozcharakteryzowane, z ramionami nagiemi, wbiegały na scenę, patrzeć przez kurtynę na publiczność. Cofały się niby zgorszone, ujrzawszy obcych. Krzyczały, a uśmiechały się zalotnie i uciekały, rzucając wyzywające spojrzenia.

Garsoni z restauracyi, służące, maszyniści, biegali jak charty i co chwila było słychać:

– Sowińska!

– Krawiec!

– Rekwizytor!

– Spodnie i pelerynę!

– Laskę na scenę i list!

– Wicek!… leć po dyrektora, niech przychodzi się ubierać do ostatniego aktu!

– Ustawiać scenę!

– Wacek!… przyszlij mi karminu, piwa i butersznyt!… – wołała jakaś przez scenę do mężczyzn.

W garderobach chaos, gwałtowne i pośpieszne przebieranie się, gorączkowa charakteryzacya roztopionemi prawie od ciepła szminkami, kłótnie…

– Jak pan będziesz mi przechodził przed nosem na scenie, to, jak Boga kocham, kopnę!…

– Kopniesz pan psa swojego!… Mnie tak z roli wypada… przeczytaj pan!

– Pan umyślnie mnie zasłaniasz!

– A co!… wyjrzałem i szmerek był…

– Wiatr zaszumiał, a temu się zdaje, że miał szmerek.

– Był szmerek… oburzenia, boś się sypał, jak zwierzę.

– Jak się nie sypać, kiedy Dobek tak sufluje, że niech go drzwi ścisną!…

– Pan gadaj, to wtedy ja przestanę… zobaczymy, jak będziesz wyglądał!… Kładę słowo po słowie w uszy, jak łopatą, nic!… krzyczę już, że Halt aż kopie w scenę… a ten znowu stoi!

– Ja zawsze umiem doskonale; pan mnie umyślnie „kładziesz”.

– Pan nie zawrócisz w głowie umieniem! – zawołał któryś z żydowska.

– Krawiec! pas, szpadę i kapelusz… prędzej!

– „…Maryo! jeśli powiesz: odejdź… pójdzie ze mną noc, cierpienia, samotność i łzy… Maryo! czy nie słyszysz mnie?… to głos serca, kochającego cię… to głos…” – mówił Władek, chodząc z rolą po garderobie i gestykulując potężnie, głuchy na wszystko, co się wkoło niego działo.

– Nie krzycz-no Władek!… na scenie dosyć się wydrzesz i wyjęczysz, że aż uszy zabolą…

– Zdaje mi się, że temu młodzieńcowi, po zaniku wszystkich władz, pozostał tylko organ mowy.

– Ryku, powiedz…

– Panowie! nie widzieliście czasem Piotrusia?… – zapytała charakterystyczna, wsadziwszy głowę.

– Panowie, zobaczcie, czy gdzie pod stołem nie siedzi Piotruś?

– Proszę pani… Piotruś poszedł do gabinetu z jakąś bardzo ładną facetką.

– Zamorduj go pani!… niewierny!

Leciały odpowiedzi, podkreślane śmiechem.

Charakterystyczna zniknęła i już z drugiej strony sceny było słychać, jak pytała się wszystkich:

– Niema tutaj Piotrusia?

– Ona się kiedy wścieknie z zazdrości o niego!…

– Porządna kobieta!

– Nie przeszkadza to, że jest głupia ze swoją zazdrością o człowieka najspokojniejszego w świecie.

– Jak się masz redaktor!

– O, redaktor!… to jakby już było piwo i papierosy.

– Mecenas! dobry wieczór!…

– Co tam w kasie słychać?

– Pysznie!… teatr wyprzedany, bo Gold pali cygaro.

– Chwała Bogu! będą większe akonta.

– Bolek! jak się masz?… Nie wchodź, bo się roztopisz, jak masło… mamy małą Afrykę dzisiaj…

– Zaraz się ochłodzimy, już zamówiłem piwo…

– Na scenę wszyscy!… Lud na scenę! kapłani na scenę! wojsko na scenę!… – krzyczał inspicyent, biegając po garderobach.

Po chwili, prócz osób z publiczności, nie było już nikogo, wszyscy pobiegli na scenę.

Po przedstawieniu, Janka idąc do hotelu, uczuła się ogromnie znużoną tyloma wrażeniami. Pokój hotelowy wydał się jej jeszcze nędzniejszym, a tak pustym i nudnym, że natychmiast poszła spać, ale zasnąć nie mogła.

W mózgu czuła szum, resztki krzyków, majaczenia obrazów, błyski barw, lub rozstrzępione frazy muzyczne; czuła, że ma w sobie cały ten wieczór, spędzony w teatrze. Chciała myśleć o domu, o Bukowcu, ale te wspomnienia, siłą wywłóczone, szybko ustępowały miejsca innym, nowym.

Przeszłość zaczęła blednąć, jakby się odrywała, staczając w jakąś noc zapomnienia; patrzyła się to nią przez pryzmat dzisiejszych wrażeń i wydawała się jej jakąś obcą, szarą ogromnie, wiejącą chłodem, że rodzaj politowania miała dla siebie samej w duszy. Zapadała w półsen, z którego budziły ją brawa, śmiechy i muzyka… Siadała na łóżku, rozglądając się po pustym pokoju, zabarwionym słabemi zorzami przedświtu, sączącemi się z nad dachów kamienic.

Albo spała dłużej i śniło się jej, że słyszy huk pociągów, przebiegających pod oknami, głosy dzwonków elektrycznych; trąbki dróżników sygnalizowały pociąg osobowy.

– Z Kielc, osobowy!… – myślała i widziała pomocnika ojca, jak w białych rękawiczkach, opięty, sztywny, chodzi po peronie.

Przerywały się jej marzenia i mieszały… Widziała ojca, to znowu zdawało się jej, że śpi, czuła, że zaraz wstać musi, bo słońce czerwoną tarczą wisiało na niebie i ostre jego promienie paliły ją po twarzy.

– Jeszcze trochę… jeszcze trochę!… – prosi kogoś i czuła się ogromnie senną… ogromnie!…

Krzyknęła przez sen, bo ujrzała tego Fauna z Łazienek; był tak samo wykrzywiony i drwiący – i tańczył, a pod nim, niby wizye stłoczone, kłębił się teatr: Cabiński, redaktor, Sowińska, wszyscy!… a Faun tarzał się po ich ciałach, tańczył po ich głowach, miał płaszcz gronostajowy na ramionach i powiewając nim, śmiał się długo, bezustannie, a ci ludzie pod nim gnietli się, krzyczeli, oczy płakały, wyciągnięte ręce chciały chwytać za płaszcz, usta rozchylone błagały i wszyscy przybierali jakieś straszne larwy na twarze… Czuła, że i ją porywa ten wir, że mu się broni, ale te ręce ją chwytają… że już kołuje się z nimi…

Było to już po dziewiątej, gdy się obudziła, zmęczona i prawie bezprzytomna; nie mogła zrozumieć na razie, gdzie jest i co to za pokój?…

Ale rychło myśli jej wróciły do równowagi. Przypomniała sobie wszystko po kolei i to, że ma dzisiaj dostać role z chórów. Ubrała się śpiesznie.

Nie czuła w sobie nic z wczorajszych gorączkowych uniesień, ale czuła cichą radość i zadowolenie z tego, że już jest w teatrze. Czasami, na ten jasny ton jej nastroju kładł się cień jakiś, jakieś przeczuwanie, czy przypomnienie bezwiedne z przyszłości; było to majaczenie czegoś nieprzyjemnego, co choć zniknęło, ale zostawiało w głębi duszy ślady drażniące.

Wypiła śpiesznie herbatę i już miała wychodzić, gdy zapukano delikatnie do drzwi.

– Proszę! – zawołała.

Weszła stara żydówka, ubrana przyzwoicie z ogromnem pudłem pod pachą.

– Dzień dobry panience!

– Dzień dobry! – odpowiedziała, zdziwiona tą wizytą.

– Może panienka co kupi?… Mam dobre, tanie towary. Może co z byżuterye?… Może rękawiczki, śpilki do włosów, masyw, srybne! może co?… Mam różny towar, na różne ceny, a wszystko doskonalne, paryskie!… – trzepała prędko, rozkładając zawartość pudła na stole, a małe jej, czarne oczki, o ciężkich powiekach czerwonych, niby oczy jastrzębia biegały po pokoju, rozglądały wszystko.

Janka milczała.

– Co to szkodzi zobaczyć… – nalegała żydówka. Mom tanie rzeczy i ładne rzeczy! A może wstążki, koronki gipiurowe, pończochy?… może chusteczek jedwabnych?…

Janka zaczęła rozglądać rozłożone przedmioty i wybrała parę łokci jakiejś wstążki.

– Może i mama co kupi?… rzuciła na domysł, patrząc się uważnie.

– Sama jestem.

– Sama? – cmoknęła przeciągle, przymrużając oczy.

– Tak, ale tutaj mieszkać nie będę – powiedziała, usprawiedliwiając się niejako.

– Możebym ja nastręczyła mieszkanie?… Ja znam jedną wdowę, co una…

– Dobrze – przerwała jej Janka – niech pani poszuka dla mnie pokoju przy familii, na Nowym-Świecie, blizko teatru…

– Panienka z tyjatru?… a!…

– Tak.

– Może jeszcze co potrzeba?… Mam śliczne rzeczy i do tyjatru.

– Nie, już nie potrzebuję.

– Tanio sprzedom… na moje sumienie, tanio!…w sam raz do tyjatru.

– Nic mi nie potrzeba.

– Żebym tak zdrowa była, tanio!… Taki psi czas…

Złożyła do pudelka wszystko i przysunęła się bliżej.

– Może jabym… co zarobiła?…

– Kiedy nic nie kupię, bo mi nie potrzeba!… – odpowiedziała Janka już zniecierpliwiona.

– Tu nie o to chodzi!

Popatrzyła się na nią uważnie i zaczęła szybko szeptać:

– Ja znam ładne, młode mężczyzny… panienka wi?… bogate mężczyzny!… To nie mój fach, ale uny mnie prosiły… Uny same przyjdą. Bogate, śliczne mężczyzny.

– Co! co?!… – krzyknęła, zaledwie śmiejąc uwierzyć własnym uszom.

– Po co panienka krzyczy?… możemy po cichu interes zrobić!… a ja mam taki feler w sercu, co…

– Wynoś się, bo służby zawołam – krzyknęła, w najwyższem oburzeniu.

– Jaka gorącość!… Kupić nie kupić, potargować można. Ja znałam nie dziesińć takie same w początku, a późni, to uny Salkę w rękę całowały, coby je tylko zaprowadzić do kogo…

Nie skończyła, bo Janka otworzyła drzwi, schwyciła ją za kark i wyrzuciła na korytarz, a za nią poleciało natychmiast pudełko z towarem.

Drzwi zamknęła na klucz i dopiero stanęła na środku pokoju, uprzytomniając sobie treść jej słów.

Usiadła potem i siedziała długo w jakiejś bezradności i opuszczeniu. Dopiero teraz poznała, że jest samą zupełnie i że w tem nowem życiu musi wystarczyć sama sobie, że tutaj niema ojca, ani znajomych, którzyby ją mogli zasłonić od takich scen i ludzi; że ta walka życia, jaką rozpoczynała, nie jest tylko walką o sławę i wyższe cele, że musi walczyć o swoją godność ludzką i – jeśli nie chce zginąć – musi się bronić.

– To tak jest na świecie! – myślała, idąc do teatru i zdawało się jej, że już przejrzała, że życie niewiele może mieć dla niej niespodzianek i goryczy, ponieważ już tyle doświadczyła.

Spotkała Sowińską pod werandą – i zaraz, jak tylko mogła najuprzejmiej, prosiła ją, czy nie wie o jakim pokoju do wynajęcia przy familii, bo zrozumiała, że w hotelu z wielu względów mieszkać nie może.

– A to się dobrze składa!… Jeżeli pani zechcesz, to u nas jest pokój. Możemy go pani odstąpić z całodziennem utrzymaniem, niedrogo. Pokoik ładny, na dole, okna na południe, z osobnem wejściem z przedpokoju…

Umówiły się o cenę. Janka powiedziała, że może zapłacić za miesiąc z góry.

– Zgoda! Będzie pani u nas cicho, bo córka nie ma dzieci… Chodźmy go obejrzeć.

– To już chyba po próbie; a jeśli pani nie ma czasu czekać, to niech mi pani zostawi adres… ja trafię.

Sowińska dała jej adres i poszła.

Jance wręczono nuty i już brała udział w próbie, śpiewając z nich.

Nikt ją nikomu nie przedstawiał, ale zwróciła uwagę wszystkich, bo Kaczkowska chciała, żeby Halt poszedł z nią do fortepianu akompaniować.

– Daj mi pani spokój! nie mam czasu! – odpowiedział.

– Jeżeli pani chce, to możebym ja akompaniowała, jeśli z nut?… – zaproponowała jej Janka.

Kaczkowska pociągnęła ją żywo do owego gabinetu z fortepianem i coś z godzinę mordowała; ale całe towarzystwo zainteresowało się bardzo chórzystką, umiejącą grać na fortepianie.

Później Cabińska rozmawiała z nią dosyć długo i prosiła, żeby przyszła do nich do mieszkania, jutro, po próbie i pożegnała ją życzliwie.

Janka z teatru poszła prosto do Sowińskiej, oglądać mieszkanie.

1
...

Бесплатно

4 
(1 оценка)

Читать книгу: «Komediantka»

Установите приложение, чтобы читать эту книгу бесплатно