Читать бесплатно книгу «Komediantka» Władysław Stanisław Reymont полностью онлайн — MyBook
image

To, co ją spotkało, było tak brutalne, tak podłe, że wstyd zalewał jej oczy łzami gorzkiego upokorzenia. Odchodziła od przytomności prawie, że to ją mogło coś podobnego spotkać!…

Były mgnienia, w których zrywała się, jakby chciała uciec z tych murów, z pośród tych ludzi, ale opadała natychmiast z jękiem, bo przypominała sobie, że jest bezdomną.

– Gdzie?… i po co?… Zostanę!… zniosę wszystko, jeśli wszystko znieść potrzeba, ale dojdę tam, gdzie chcę… muszę!… – mówiła sobie z mocą – muszę!…

I zacinała się w zdeterminowanym uporze. Zbierała w sobie wszystkie siły do walki jakiejś z życiem, z niepowodzeniem, z przeszkodami, ze światem całym, złym i wrogim i przez chwilę widziała się na jakimś zawrotnym szczycie, gdzie była sława i upojenie zwycięstwem, ale nie uczuła się tem szczęśliwą, nie!… bo majaczył wyżej jakiś szczyt inny, potężniejszy, ku któremu pięli się ludzie.

– Dobrzem zapłaciła za przyjęcie do teatru!… – powiedziała do siebie, wchodząc za kulisy.

Sowińska przybiegła do niej, patrzyła jej w oczy długo i nieznacznie chciała wybadywać, ale Janka powiedziała jej wręcz pogardliwie.

– Dziękuję pani za radę i za… pozostawienie mnie samej z bydlęciem!…

– Śpieszyło mi się… nie zjadł pani… to dobry człowiek…

– To niechże pani córkę swoją zostawi temu dobremu człowiekowi!… powiedziała szorstko.

– Moja córka nie jest aktorką – odpowiedziała stara.

– A!… nic to… tylko nauka – szepnęła odchodząc od Sowińskiej.

Spotkała Cabińskiego i, przystępując do niego rzekła:

– Przyjmie mnie dyrektor?…

– Już pani jesteś w towarzystwie. O gażę to się którego dnia umówimy.

– Co będę grać na pierwszy występ?… Jabym chciała grać Klarę we Właścicielu kuźnic.

Cabiński spojrzał się bystro i zasłonił usta ręką, żeby nie parsknąć śmiechem.

– Zaraz… zaraz… musi się pani obznajmić ze sceną. Tymczasem będzie pani występować w chórach. Mówił mi Halt, że pani grasz na fortepianie i znasz nuty. Jutro dostanie pani partye z operetek, jakie grywamy i nauczy się pani chórów.

Janka chciała jeszcze coś mówić, ale Cabiński zakręcił się i poszedł.

– Albo komedyantka, albo ma srogiego bzika!… szepnął, przystając nagle; uśmiechnął się, machnął ręką i poszedł szybko na ogródek.

Janka poszła do garderoby i zaledwie uchyliła drzwi, gdy ją ktoś pchnął, drzwi zatrzasnął przed nosem, i ze złością zawołał:

– Na górę! tam chórzystki!

Chciała uderzyć w drzwi z gniewu, jaki ją opanował, ale zacięła tylko usta i poszła na górę.

Garderoba chórzystek, był to wązki, długi i nizki pokój. Szeregi gazowych świateł nad prostymi z desek stołami, biegnącymi z trzech stron przy ścianach, płonęły bez obsłon. Ściany były sklecone z nieheblowanych, ani malowanych desek, popisane nazwiskami, datami, dowcipami i karykaturami, robionemi węglem lub szminką czerwoną.

Na wolnej ścianie wisiały całe pęki sukien i kostyumów.

Ze dwadzieścia kobiet siedziało rozebranych przed lustrami najrozmaitszych kształtów, a przed każdą paliły się świece.

Janka, zobaczywszy niedaleko ode drzwi wolny stołek, usiadła i zaczęła się przyglądać.

– Przepraszam, to moje miejsce! – zawołała jakaś tęga brunetka.

Janka stanęła z boku.

– Pani przyszła do kogo?… – pytała się ta sama, nacierając sobie twarz waseliną – pod puder.

– Nie. Przyszłam do garderoby. Jestem w towarzystwie – powiedziała dosyć głośno.

– Tak?!…

Kilka głów podniosło się z nad stołów i kilka par oczów spoczęło na niej.

Janka powiedziała swoje nazwisko tej brunetce.

– Facetki!… ta nowa nazywa się Orłowska. Poznajcie się! – zawołała brunetka.

Kilka najbliżej siedzących wyciągnęło ręce do przywitania i charakteryzowały się dalej.

– Lodka, pożycz mi pudru.

– Kup sobie!

– Sowińska – krzyczała jakaś przez uchylone drzwi na dół, do garderoby solistek.

– Spotkałam tego samego faceta… wiecie!… Idę sobie Nowym-Światem…

– Blaga!… Myślałby kto, że na takiego dyabła poleci który!

– Kupiłam sobie garnitur… patrzcie!… – wołała nizka, bardzo ładna blondynka.

– On ci kupił?…

– Jak Bozię kocham, nie!… kupiłam sobie z oszczędności.

– Perskie oko!… o!…Uwierzymy… Ten farmak składa ci oszczędności, co?…

– Zupełnie lila!… bluzka wolna z karczkiem, z koronek kremowych, spódniczka gładka z rulonikiem u dołu… kapelusz z fiołkami… – opowiadała któraś, nadziewając przez głowę sukienki baletowe.

– Słuchaj-no, ty, liliowa… kiedy mi oddasz pół rubla, bo potrzebuję…

– Wezmę po spektaklu, to ci oddam… słowo!

– Aha! Caban ci da akurat tyle…

– Powiadam pani, że już mnie rozpacz ogarnia… Pokasływał trochę… myślałam, że to nic… aż tu wczoraj zaglądam do gardziołka… plamy białe… Poleciałam po doktora… obejrzał i powiada: dyfteryt! Siedziałam przy nim całą noc, smarowałam co godzinę… nie mógł nic mówić, tylko pokazywał paluszkiem, że go bardzo boli… i łezki tak mu płynęły po buzi, że myślałam, iż umrę z boleści!… Zostawiłam przy nim stróżkę, bo chcę wziąć co pieniędzy… zastawiłam salopę i wszystko mało i mało!… – opowiadała półgłosem sąsiadce, szczupła, ładna, ale o znużonej cierpieniem i biedą twarzy aktorka i zakręcała sobie grzywkę, karminowała usta posiniałe i ołówkiem nadawała wyzywający wyraz swoim zmęczonym bezsennością i łzami oczom.

– Hela! pytała się mnie dzisiaj twoja matka o ciebie…

– To chyba nie o mnie… Dawno matki nie mam.

– Nie gadaj!… Majkowska przecież zna was dobrze i widziała was razem na Marszałkowskiej.

– Majkowska mogłaby sobie kupić okulary, kiedy ślepa… Szłam wtedy ze stróżką do miasta.

Zaczęły się śmiać. Ta, co się tak wypierała matki, zgasiła swoją świecę i wyszła zirytowana.

– Wstydzi się matki. Co prawda, ale taka matka!…

– Prosta kobieta. Kompromituje przecież, mogłaby z czułościami nie wyjeżdżać przy ludziach!

– Jakto? matka może kompromitować córkę?… można się wstydzić matki?… – zawołała Janka, siedząca w milczeniu i słuchająca ciekawie tych strzępów rozmów, jakie ją dochodziły, ale dopiero ostatnie słowa oburzyły ją.

– Pani jesteś krowienta świeża, to pani nic nie wiesz – odpowiedziało jej kilka głosów.

– Można?… – zawołał jakiś głos męski z zewnątrz.

– Nie można! nie można! – zakrzyczały energicznie.

– Zielińska! twój redaktor przyszedł.

Chórzystka wysoka, tęga, szeleszcząc spódniczkami, przeszła przez garderobę.

– Szepska! wyjrzyj-no za nimi.

Szepska się wysunęła, ale powróciła natychmiast.

– Poszli na dół.

Dzwonek zadźwięczał gwałtownie na scenie.

– Na scenę! – zawołał we drzwiach inspicyent. – Zaraz zaczynamy.

Zrobił się gwar nie do opisania. Krzyczały wszystkie razem, biegały, wyrywały sobie szpilki, żelazka do włosów, przypudrowywały się, kłóciły o bagatelki, gasiły świece, zamykały pośpiesznie nesesery i zbiegały hurmem, bo już drugi dzwonek zadźwięczał.

Janka zeszła ostatnia i stanęła w kulisie.

Przedstawienie się zaczęło.

Grali jakąś napoły czarodziejską operetkę.

Nie poznała po prostu ani tych ludzi, ani teatru – tak to się wszystko przeistoczyło, wypiękniało pod pudrem, szminką i światłem!…

Muzyka cichymi, pieściwymi tonami fletni, polała się z ciszy, w jakiej stanął teatr i wciskała się do jej duszy, kołysząc ją słodko… a potem taniec… jakiś miękki, zmysłowy, upajający, obwijał ją czarem, kołysał i pociągał na fali rytmu, przenikającego rozkoszną niemocą…

Czuła się coraz bardziej pociąganą w jakiś wir pełen światła, śpiewów i błyskawic. Jej gwałtowną i zmysłową naturę, szamocącą się dotychczas pośród szarych ludzi i codzienności pospolitej, olśniewał ten teatr.

Takim go prawie miała w duszy, pełnym światła, muzyki, akcentów denerwujących, omdleń ekstatycznych, barw silnych, uczuć wrzących i wybuchających, niby pioruny.

Nie było tutaj tego wszystkiego, ale jej wyobraźnia entuzyastyczna tkała z tych strzępów widzianych światy stokroć piękniejsze i olśniewała się pięknem własnego dzieła. Flażolety skrzypiec przenikały ją ostrym dreszczem niewysłowionej rozkoszy i zalewały ciepłem denerwującem.

Zdawało się jej, że ogląda stare baśnie ludowe, że jest jakby w kole nimf i rusałek, że te grubo wymalowane kobiety, tańczące na zakredowanem płótnie bachanckie „pas” z zacięciem szansonistek, są cieniami fantazyi, tańczącymi gdzieś, w głębi wód… Elektryczne światło rozlewało jakąś mgłę błękitnawą, ledwie dojrzaną i skrzyło się ogniem brylantów na złotych blaszkach, obsypujących kostyumy tancerek.

Dusząca woń rozpylonego pudru owiewała ją niby obłokiem, a z sali pełnej płynął potok oddechów gorących, spojrzeń pożądliwych i uderzał w scenę magnetyczną falą, zatapiającą w zapomnieniu wszystko, co nie było śpiewem, muzyką i rozkoszą.

Teatr zaczął przybierać dla niej coraz więcej kontury halucynacyi na jawie.

Gdy się akt skończył i zagrzmiała ulewa braw, omdlewała prawie… Pochyliła głowę, chciwie wchłaniając te szmery, podobne do błyskawic i, jak one, oślepiające duszę. Piła te krzyki rozbawionej publiczności całą piersią i mocą duszy, łaknącej sławy. Przymykała oczy, aby to wrażenie, ten obraz trwał dłużej.

Zdawało się jej, że unosi się w zaświaty, że zerwała ze wszystkiem, co małe, nędzne, codzienne i otrzeźwiła się, usłyszawszy gwar głosów, na scenie, sprzątanej pośpiesznie.

Czarodziejskie widzenie rozwiało się. Po scenie kręcili się ludzie w koszulach tylko, bez kamizelek; zmieniali kulisy, ustawiali meble, przybijali przystawki, pracowali pośpiesznie; zobaczyła karki brudne, twarze pomięte, brzydkie, ręce grube i spracowane, postacie ciężkie robotników.

Przesunęła ręką po czole, jakby chcąc się przekonać, czy nie śniła teraz właśnie; ale ktoś ją odsunął, ktoś odepchnął, ktoś przeszedł śpiesznie obok, ciągnąc za sobą ciężki sprzęt…

Poszła na scenę i przez otwór w kurtynie przyglądała się sali czarniawej, nabitej publicznością. Widziała setki głów młodych, głów kobiecych, uśmiechniętych, podnieconych jeszcze muzyką, wachlujących się z wdziękiem i swobodą; mężczyźni czarnymi strojami tworzyli plamy, regularnie rozrzucone na jasnem tle tualet.

Przypatrywała się uważnie tej publiczności, którą miała za areopag potężny i ostateczny w dziedzinie sztuki – areopag, który dawał brawa, powodzenie, sławę – lub potępiał…

Pamiętała jeszcze doskonale pokorne opowiadania Kręskiej o publiczności. Ślizgała się ciekawie po wszystkich twarzach, ustach, spojrzeniach, jakby chcąc odgadnąć, co mówią o sztuce i artystach – ale słyszała tylko bezładnie grzmiący gwar głosów, niby na jarmarku, czasem śmiech głośny, to brzęk kufli pod werandą, lub głośne wołanie:

– Garson! piwa!

Poczuła jakiś zawód jeszcze większy, gdy zobaczyła, że ta publiczność ma twarze podobne zupełnie do Grzesikiewicza, do ojca, do znajomych z okolicy, do przełożonej pensyi, do profesorów z gimnazyum, do telegrafisty z Bukowca.

Na razie wydało się jej to wprost niemożebnem.

Jakto?… wiedziała przecież, co ma myśleć o tamtych; poklasyfikowała ich dawno: na kretynów, głupców, płaskich, gęsi, pijaków, plotkarki, kwoki gospodarskie; na dusze małe i płytkie, na bandę zwykłych zjadaczy chleba, tonących w płytkiem bagnisku spraw odżywiania się i wegetacyi.

I ci ludzie, co zapełniali teatr i bili oklaski, o których dawniej myślała, jak o półbogach, mieliby być tem samem, czem tamci? – pytała siebie, znajdując w nich coraz więcej cech podobieństwa…

Miała wielką intuicyę, wysubtelnioną samotnością, którą widziała wiele rzeczy.

– Pani! – powiedział ktoś obok niej.

Oderwała twarz od kurtyny. Z boku stał młody, przystojny, elegancki młodzieniec; dotykał ronda cylindra i uśmiechał się szablonowo.

– Na chwileczkę tylko… – powiedział.

Usunęła się trochę.

Popatrzył na ogródek i odstąpił.

– Przepraszam… bardzo przepraszam…

– O, proszę pana, napatrzyłam się dosyć…

– Niezbyt zajmujący widok, co?… Filisterstwo najautentyczniejsze; korzenniki i szewcy!… Pani może myśli że oni przyszli słuchać, myśleć lub podziwiać sztukę?… O nie!… przyszli pokazać się, pochwalić strojami, zjeść kolacyę i zabić jakoś czas…

– Więc któż przychodzi na sztukę tylko? kogo ona tylko obchodzi?…

– Tutaj, pani, nikt!… Do Wielkiego, do Rozmaitości… tam się jeszcze znajdzie garstka, bardzo zresztą niewielka, ludzi, miłujących sztukę i tylko dla niej samej przychodzących do teatru. Podnosiłem już nieraz w pismach tę kwestyę.

– Redaktorze, dajcie-no papierosa! – zawołał jakiś aktor z kulisy.

– Służę… – i podał z bardzo łaskawą miną srebrną papierośnicę w kształcie notesu.

Janka odsunęła się nieco i spoglądała na redaktora z ciekawością i szacunkiem. Ona tych ludzi znała ze słyszenia tylko, z poważania, jakiem ta godność otoczona jest na prowincyi, więc sobie urobiła w myśli jakiś idealny typ człowieka, który jest streszczeniem cnót ogólnych i wykładnikiem myśli powszechnych, w którym musi się ogniskować talent, rozum i szlachetność.

Patrzyła z podziwem na niego, zadowolona, że mogła z blizka poznać takiego człowieka.

Ileżto razy na wsi, słuchając wiecznie tych samych rozmów: o gospodarstwie, kłopotach, polityce, deszczach i pogodach, marzyła o tym innym świecie, o ludziach, którzy jej mówić będą o ideach, o sztuce, o ludzkości, o postępie i o poezyi – i którzy te wszystkie hasła, jakiemi się świat karmi i dąży za niemi, uosabiają w sobie.

Pragnęła teraz, aby ten redaktor nie odszedł jeszcze i mówił z nią chwilę. Redaktor istotnie zwrócił się do niej.

– Pani musi być niedawno w towarzystwie, bo nie miałem szczęścia jej widzieć?…

– Dzisiaj się dopiero zaangażowałam.

– Grywała pani przedtem?…

– Nie, na prawdziwej scenie nigdy!… Grywałam tylko w teatrze amatorskim.

– Tak zaczynają prawie wszystkie talenty dramatyczne. Znam to, znam!… wspominała mi nieraz o tem samem Modrzejewska – powiedział, uśmiechając się pobłażliwie.

– Redaktorze… do swoich czynności! – zawołała Kaczkowska, wyciągając ręce.

Redaktor zapiął guziczki rękawiczek, pocałował kilkakrotnie każdą rękę, dostał klapsa i znów się cofnął pod kurtynę.

– Więc pani pierwszy raz?… Prawdopodobnie rodzina… opór… niezłomne postanowienie… zabita deskami prowincya… pierwszy występ amatorski… trema… powodzenie… poczucie w sobie Bożej iskry… marzenia o prawdziwej scenie… łzy… noce niespane… walka z otoczeniem… wreszcie pozwolenie… a może potajemna ucieczka w nocy… strach… niepokój… chodzenie do dyrektorów… angażowanie się… zachwyt… sztuka… boskość! – mówił szybko stylem telegraficznym.

– Prawie, że odgadł pan redaktor… tak samo było ze mną.

– Widzi pani, od razu poznałem. Intuicya to wszystko! Weźmiemy panią w opiekę, słowo!… Zrobi się małą wzmiankę, potem da się trochę szczegółów pod sensacyjnym tytułem, potem artykuł większy o nowej gwieździe na horyzoncie sztuki dramatycznej – leciał pośpiesznie – zrobi się rumor, dziwowisko!… ludzi się porwie… dyrektorowie będą sobie wydzierać panią, a po jakim roku lub dwóch… teatr warszawski…

1
...

Бесплатно

4 
(1 оценка)

Читать книгу: «Komediantka»

Установите приложение, чтобы читать эту книгу бесплатно