Читать бесплатно книгу «Komediantka» Władysław Stanisław Reymont полностью онлайн — MyBook
image
cover

Rzuciła teatr, bo złapała młodego chłopaka, który się ożenił z nią. Żyła z nim całe dwa lata… dwa lata, które wspominała z goryczą. Mąż był zazdrosny do szaleństwa i bijał ją czasami, gdy niedość mocno trzymała swój temperament na wodzy.

Została wolną wreszcie, ale już nie pragnęła teatru; przyzwyczaiła się trochę do względnego dobrobytu, do cichszego życia. Dreszczem przejmowała ją myśl powrotu do tej ciągłej tułaczki z miasta do miasta, do tego ciągłego braku. Widziała zresztą, że brzydnie i starzeje się. Posprzedawała co miała, odebrała jakieś wsparcie od zarządu, w którym jej nieboszczyk służył, i przez pół roku grała rolę wdówki; chciała się koniecznie wydać za mąż po raz drugi. Zaciągała siecie, ale napróżno; jej własny temperament stanął na przeszkodzie. Z pieniądzmi, jakie poczuła w kieszeni, zbudziła się w niej dawna aktorka, lekkomyślna, burzliwa, lubiąca się bawić i używać… Była jeszcze ponętną, więc ją otoczył rój rozmaitych lewków, z którymi przebawiła wszystko, co miała, razem z reputacyą, jaką sobie potrafiła przy pomocy swego męża wyrobić.

Nie umiała nic, ale miała czelność i sprytu tyle, że nie opuściła rąk biernie, tylko natychmiast, jak ją ostatni z wielbicieli opuścił, ogłosiła w „Gazecie Kieleckiej”, że wdowa po urzędniku, w starszym wieku, poszukuje miejsca do wyręczenia pani domu, do towarzystwa, albo do wdowca.

Na skutek nie czekała długo. Zjawił się Orłowski, któremu był ktoś koniecznie potrzebny do zarządu domem, bo Janka była w gimnazyum jeszcze, a on nie mógł sobie dać rady ze sługami. Nie pytał się jej o nic, tak mu się przedstawiła cichą, potulną, bolejącą po stracie męża, tylko ją zabrał zaraz ze sobą.

Orłowski był wdowcem, miał niezłą pensyę, gotowizny kilkanaście tysięcy, no i jedyną córkę – nieobecną, córkę, której niecierpiał. Chciała na razie bałamucić urzędników stacyjnych, ale się prędko połapała w sytuacji, i już grała nową rolę ciągle, chcąc koniecznie dojść do ostatniego aktu – małżeństwa.

Orłowski przyzwyczaił się do niej. Umiała się zrobić niezbędną i umiała zawsze pokazywać tę swoją niezbędność tak zręcznie, że nie raziła.

Zresztą, te długie wieczory zimowe, szarugi jesienne, zbliżały ją więcej do celu, bo Orłowski miał lat pięćdziesiąt ośm i reumatyzm, był zawsze maniakiem, ale podczas napadów choroby robił się wprost waryatem. Ona umiała go ułagodzić i prowadzić swoim sprytem, wyostrzonym kilkunastoletnią praktyką sceniczną.

Była tylko jedna przeszkoda – Janka.

Kręska zrozumiała, że dopóki Janka będzie w domu, nie można nic zrobić. Postanowiła sobie, że zaczeka – i czekała cierpliwie.

Orłowski kochał córkę nienawiścią, to jest dlatego ją kochał, że nienawidził.

Nienawidził jej, bo była córką jego żony, której pamięć przeklinał gwałtownie, – żony, która po dwóch latach wspólnego pożycia, wyjechała z dzieckiem do rodziny, bo nie mogła dłużej znieść jego tyranii i dziwactw. Procesował się, chciał ją siłą zmusić do powrotu, ale separacya rozdzieliła ich na zawsze. Szalał ze złości, ale jego zaciętość, upór niesłychany, duma waryacka, nie pozwoliła mu prosić żony o powrót, któraby może i wróciła pod dach mężowski, bo to była dobra kobieta. Chorowała tylko ciągle na choroby, nieznane lekarzom prowincyonalnym. Była to dusza mimozy, którą każda łza, każdy ból, czy przykrość, pogrążała w rozpaczy; do tego bała się grzmotów, deszczów, żab, ciemnych pokojów, dni feralnych i wszelkich głośniejszych dźwięków – więc ten mąż zabijał ją swoją brutalnością.

W kilka lat po rozłączeniu umarła z wyczerpania nerwowego, pozostawiając Jankę już wtedy dziesięcioletnią. Odebrał ją siłą zaraz od rodziny żony, albowiem nie chciano mu jej oddać dobrowolnie, ze względu na jego charakter i dziewczynę, wychowaną w innej atmosferze.

Nienawidził ją jeszcze i za to, że była dziewczyną. On, przy swojej dzikiej gwałtowności, chciał mieć syna, na którymby mógł próbować nietylko pięści swojej, ale i codziennego humoru.

Marzył o synu. Wyobrażał sobie, że to będzie duży chłopak, na pół dziki, energiczny, mocny jak dąb a tymczasem urodziła się dziewczyna.

Byłby wszystko żonie darował, ale tego nie mógł.

Oddał Jankę zaraz na pensyę i widywał tylko raz na rok, podczas wakacyi, bo Boże Narodzenie i święta Wielkanocne spędzała u wujów.

Wakacyi tych, coś już w trzecim roku, czekał z niecierpliwością, bo nudził się sam na odludnej stacyi; z nikim nie żył bliżej, więc jak tylko Janka przyjechała, zaczynała się pomiędzy nimi wojna.

Janka rosła szybko, rozwijała się znakomicie, ale poczęta, urodzona i wychowana w ciągłej wrzawie i kłótni, karmiona płaczem i narzekaniami matki na ojca, znienawidziła go i obawiała się jego szyderstw. Wyrobiło to w niej skrytość i zaciętość. Buntowała się przeciw jego despotyzmowi i skąpstwu.

Miała parę tysięcy rubli po matce, i ojciec wręcz jej oświadczył, że procent od tej sumy musi wystarczyć dla niej, bo on nie myśli dać ani grosza.

Stała na pierwszorzędnej pensyi, ale po opłaceniu jej i późniejszej nauki w gimnazyum, pozostawało jej tak mało na różne najniezbędniejsze rzeczy, że ciągle musiała myśleć o tem, jak związać koniec z końcem, i wstydzić się to za buciki podarte, to za sukienkę, to za brak jakiejś drobnostki. Wyśmiewano się z niej na stancyi, i to ją najsrożej upokarzało.

Po paru latach zaczęto się jej obawiać; nawet damy klasowe często jej ustępowały, bo miała porywczy charakter ojca, nie znoszący żadnych wędzideł. Nie płakała nigdy i nigdy się nie skarżyła, ale krzywdy gotowa była odbijać pięścią, bez względu, coby ją było spotkało; przytem była najzdolniejszą uczenicą.

Nie lubiono jej szczerze, ale musiano oddawać pierwszeństwo, bo go sobie sama wydzierała, gdy poczuła swoją wyższość nad tłumem koleżanek, które ją, jako córkę urzędnika, traktowały wyniośle, śmiały się z jej podartych bucików i sukienek i nie dopuszczały do poufałości z sobą. Prześladowała potem te córki obywatelskie z zaciekłością.

Była to dzika natura, rozwijająca się samotnie. Miała tylko jedną przyjaciółkę, z której zrobiła sobie pieska, służącego na łapkach na każde zawołanie.

Nie kochała nikogo, nawet matka zajmowała w jej dzikiem sercu bardzo mało miejsca.

– Twój ojciec taki!… twój ojciec to zrobił!… twój ojciec taki podły!… twój ojciec… – Nieustannie jęczała matka wśród potoków łez i histerycznych paroksyzmów.

Obrzydły jej te spazmy, znienawidziła wszelką słabość, a postać ojca urosła w jej umyśle do rozmiarów olbrzymich. Wyobrażała go sobie złym, niegodziwym, ale wielkim jakimś i mocnym.

Poznała go bliżej po śmierci matki i nienawidziła z bojaźni, jaką czuła wobec niego. Przyjeżdżała na wakacye do Bukowca, bo były tutaj lasy ogromne, góry skaliste, potoki rwące, dzikość, która hypnotyzowała ją czarem swoim i przyciszała jej temperament. Nie lubiła miasta, bo jej przypominało zaraz szkołę, koleżanki i doznane upokorzenia. Tutaj czuła się swobodną i wolną. Kłóciła się z ojcem codziennie, nie ustępując mu w niczem; a Orłowski robił się podczas tych miesięcy jej odpoczynku wprost niemożliwym: umyślnie ją drażnił i pobudzał do wybuchów gniewu, i rad był niezmiernie, kiedy w paroksyzmie złości robiła się podobną do młodej pantery, gotowej się rzucić na niego i kąsać.

Przepadał za siłą i z gorzką rozkoszą widział, że Janka ma tę siłę w temperamencie, wtedy jeszcze ciężej żałował, że była dziewczyną.

Mówił jej otwarcie o tem, że się nią brzydzi, ponieważ jest kobietą; drwił z niej, że prócz szydełka i książki, nie potrafiłaby nic w ręku utrzymać; pokazywał jej swoją strzelbę i odkładał ze smutkiem, narzekając, iż tylko chłopak umiałby ocenić należycie takie rzeczy.

Były to smagania, które na jej duszy zostawiły piekące pręgi.

Zrywała się wtedy, jak młody źrebiec uderzony batem, chwytała strzelbę i po całych dniach brodziła po moczarach i głuszach leśnych za ptakami; nauczyła się tak dobrze strzelać, że przynosiła całe pęki kaczek dzikich i bekasów, i rzucała je ojcu pod nogi z tryumfem.

Orłowski wtedy dostawał wprost obłędu z wściekłości; upokarzało go, że wobec jej siły był sam bezsilnym, że nie mógł jej zgiąć i zmiażdżyć – i potem jeszcze więcej żałował, że tyle dzikiej wytrwałości jest w niej – w dziewczynie!

Bywał chwilami dumny z niej i bronił ją z zapałem przed znajomymi, bo cała okolica gorszyła się jej awanturniczością. Spotykano ją po lasach, w nocy, w deszcz, w niepogody, zawsze samą, niby młody warchlak, odbity od stada. Nie żenowało ją wcale łażenie po drzewach za gniazdami, albo wyścigi na oklep z wiejskimi chłopakami po pastwiskach.

Uciekała z domu od ojca na dni całe, marząc o powrocie na pensyę, a na pensyi marzyła znowu o domu samotności.

Taką była prawie do ośmnastego roku życia. Skończyła gimnazyum i przyjechała na stałe do ojca.

Uspokoiła się zewnętrznie, ale głowa jej zaczęła się rozpłomieniać coraz bardziej. Zaczęła marzyć i szukać czegoś, jakiegoś celu, jakiejś idei życia swojego.

Z tą swoją przyjaciółką, Helą Walder, idealnie piękną i idealnie rozmarzoną na punkcie samodzielności kobiet, rozstała się. Hela wyjechała do Paryża – na przyrodę; ona nie chciała, bo nie czuła po prostu potrzeby żadnej wiedzy. Pragnęła czegoś, potężniej działającego na jej temperament… czegoś, coby porwało ją całą i na zawsze.

Pozostała zupełnie samą i zaczęła się przypatrywać ludziom. Szukała tej idei, ale towarzystwo okoliczne nudziło ją śmiertelnie. Dla niej za mało było tej okolicy, tych zabaw skromnych i sennych, tych ludzi, którzy ją otaczali.

To życie ciche, wymierzone, rozklasyfikowane na wstawanie o jednej godzinie, na śniadanie, obiad, kolacyę; preferanse we czwartki u nich, w sobotę u pomocnika ojca, w niedzielę u dozorcy – zabijało ją swoją monotonią. Dusiła się w nim.

Mężczyzn unikała prawie, bo ją gniewali swoją bezczelnością; kobiety nudziły ją wiecznem powtarzaniem plotek, skarg, intryżek. Odsunięto się ogólnie od niej.

Najrozmaitsze wersye, mniej lub więcej kłamliwe, kursowały na jej conto w okolicy.

Była dziwadłem dla wszystkich.

A ona tymczasem szamotała się ze sobą, z duszą własną, z pragnieniami, których nie umiała sobie uprzedmiotować. Nie wiedziała, po co żyje i na co?… Zamęczała się czytaniem, ale spokoju tam nie znalazła. Czuła, że musi znaleźć coś takiego, co ją potrafi porwać, że znajdzie kiedyś… ale tymczasem szalała z męki oczekiwania.

Oświadczył się jej Zielenkiewicz, właściciel wioski dosyć obdłużonej. Roześmiała mu się drwiąco w oczy, wręcz mówiąc, że swoim posagiem nie myśli wcale płacić jego długów.

Zaczęła rok dwudziesty pierwszy i zaczynała tracić cierpliwość.

Mała, zwykła rzecz, zdecydowała o jej życiu.

W najbliższem miasteczku urządzano teatr amatorski. Wybrano trzy jednoaktówki, obsadzono role i – utknięto, bo żadna z pań grać nie chciała Pawłowej w „Marcowym kawalerze” Blizińskiego.

Inicyator i reżyser zarazem, chciał koniecznie, aby ta sztuka była graną, bo pragnął nią dokuczyć jakiemuś sąsiadowi – ale Pawłowej ani Eulalii żadna z pań grać nie chciała.

Ktoś rzucił myśl, żeby prosić Orłowskiej, bo wiedziano, że ona nie zważa na nic. Przyjęła rolę Pawłowej dosyć obojętnie, a Kręska, w której zagrały wspomnienia przeszłości, zrobiła tyle, iż Orłowski sam pojechał i oznajmił, że jest amatorka i na rolę Eulalii.

Robiono próby coś ze trzy miesiące, bo kilka rad zmieniał się skład grających. Zwykłe hece teatrów prowincyonalnych, gdzie żadna nie chce grać starej, złej, kłótliwej, charakterystycznej, dwuznacznej, ani pokojówki, a wszystkie chcą grać bohaterki.

Kręska, którą Janka trzymała dosyć z daleka od siebie, nie zwierzając się jej nigdy z niczem i nigdy nie prosząc o radę, zbliżyła się do niej z racyi przedstawienia. Zaczęła jej dawać lekcye gry scenicznej i była niestrudzoną mentorką; dopiero za jej wpływem Janka zaczęła się interesować rolą i przedstawieniem.

Tak się głęboko przejęła rolą, tak weszła w charakter i tak się nadała do tych ram, że grała bardzo dobrze. Była chłopką, Pawłową w każdym calu, tak, że sala pod koniec sztuki zabrzmiała oklaskami.

Poczuła wtedy szaloną, dziką uciechę z tego chwilowego panowania nad tłumem; schodziła ze sceny prawie ze łzami żalu, że się to już skończyło, i czując, że się w niej gdzieś pod świadomością, coś budzić zaczyna nowego.

Kręska zrobiła także prawdziwą furorę!… Była to rola, którą kiedyś na prawdziwej scenie grywała z powodzeniem. W antraktach mówiono tylko o niej i o Jance.

– Komedyantka! urodzona komedyantka! – szeptały panie z jakiemś wyniosłem politowaniem.

Orłowski, któremu dziękowano i winszowano takiej córki i towarzyszki, machnął ręką.

– Żeby to był syn, zobaczylibyście, coby wam pokazał!…

Był jednak zadowolony, bo poszedł za kulisy, pogładził Jankę po twarzy, a Kręską pocałował w rękę.

– Dobrze, dobrze!… pociecha nie wielka, ale przynajmniej wstydu niema – powiedział im za całą pochwałę.

Janka, po tem przedstawieniu zbliżyła się więcej do Kręskiej, i ta, w chwili jakiejś słabości, wygadała się ze swoją tajemnicą, szczelnie trzymaną w ukryciu, i przesunęła przed Janką światy takie nowe, takie dziwne, takie pociągające, że jej serce zabiło gwałtownie.

Słuchała z pobożnem skupieniem opowiadania o scenie, o tryumfach, o występach, o barwnem życiu aktorskiem. Kręska się unosiła i obrazowała entuzyastycznie; już nie pamiętała nędz tego życia, tylko same jasne obrazy pokazywała oszołomionej dziewczynie. Wyciągnęła z kufra pożółkłe zeszyty ról niegdyś granych i czytała przed nią, grała, podniecona wspomnieniem przeszłości.

Olśniewało to Jankę, budziło jakieś gwałtowniejsze pragnienia, ale jeszcze ją nie porwało, jeszcze to nie było to „coś”, na co czekała od tak dawna.

Grała później jeszcze kilka razy, bo już gorączka teatralna zaczęła ją zwolna trapić.

Z uwagą zaczęła czytywać w pismach krytyki teatralne i szczegóły o aktorach. Wreszcie, czy to z nudów, czy z instyktownej pobudki sprowadziła sobie Szekspira – i wtedy przepadła!

Znalazła to „coś”, znalazła bohatera, cel, ideę – był nim teatr.

Pochłonęła Szekspira z całą gwałtownością swojej natury – całego i od razu.

Trzebaby bardzo wiele pisać, żeby zamknąć choć w streszczeniu, to gwałtowne rozszerzanie się jej duszy, ten szalony wzlot wyobraźni, to wyolbrzymienie jej wewnętrzne, jakie uczuła po przeczytaniu. Otoczył ją rój dusz złych, szlachetnych, nikczemnych, płaskich, bohaterskich i cierpiących, ale zawsze wielkich jakąś rasą, po której nie ma już śladu na świecie. Przenikały ją takie dźwięki, takie słowa, takie myśli i uczucia potężne, że się uczuwała, jakby całym wszechświatem!..

Po kilkakrotnem przeczytaniu tych ksiąg nieśmiertelnych, powiedziała sobie, że zostanie aktorką, że musi nią zostać koniecznie, bo te sprawy codzienne wydały się jej tak marnemi, ludzie tak nikłymi, że się dziwiła, iż wcześniej tego nie spostrzegła.

Poczuła że jest artystką, że jakiś płomień oświecił ją błyskawicą i zbudził; że to sztuka jest tem dobrem dla niej, tak wyczekiwanem i tak upragnionem.

Zaczęła ją przepalać gorączka teatru i pragnienia nadzwyczajnych wzruszeń.

Zimy wydały się jej za ciepłe, śniegi za małe; wiosny szły za powolnie, upały były zimne, jesienie zbyt suche, za mało mgliste; ona to wszystko miała w mózgu stokroć potężniejszem. Chciała mieć piękno – szczytnem, zło – choćby zbrodnią, czyn wszelki – tytanicznych rozmiarów.

– Mało!… jeszcze!… – wołała nieraz jesienią, kiedy wichry zginały z szumem buki i liście leciały, niby płatki krwi czerwonej na ziemię, kiedy deszcze lały całymi tygodniami, że wszystkie drogi, rowy, dolinki stały pod wodą, a noce były wprost straszne ciemnością i szamotaniem się żywiołów.

W dni, w które się zdawało, że wszystko na niebie i na ziemi zagasło, starło się, pomieszało, że tylko szarzeją pyły światów rozbitych i zewsząd się sączy w świat szarość posępna i targająca duszę smutkiem bezbrzeżnym konania – uciekała do lasu, kładła się nad potokami, albo na odartem z roślinności wzgórzu i wystawiona na deszcz, na smaganie wichury i zimno, dawała się porywać swojej wyobraźni i leciała w światy olbrzymów; bywała wtedy szczęśliwą aż do utraty przytomności. Szalała razem z huraganem, co bił i brał się za bary z lasami, co pod konarami drzew wył i skomlił żałośnie, niby dzikie zwierzę na uwięzi.

...
9

Бесплатно

4 
(1 оценка)

Читать книгу: «Komediantka»

Установите приложение, чтобы читать эту книгу бесплатно