Stał wciąż jeszcze z kapeluszem w ręku, a bystre oczy pani Ostrowskiej oglądały krytycznie tego nieznanego, obcego zupełnie syna jedynej córki. Jan przysunął gościowi krzesło. Zaległa chwila milczenia. Pierwszy raz czuł się piękny panicz zakłopotany, zmieszany, niezdolny rozpocząć rozmowy. To przyjęcie odurzyło go jak cios obuchem po głowie. Sądził, że zrobi swą wizytą honor i rozradowanie: czuł się traktowany jak natręt, z widoczną chęcią pozbycia się go co rychlej. Młody obywatel usiadł obok siostry i milcząc kręcił swe jasne wąsiki; panienka przerzucała machinalnie kartki książki; babka, obejrzawszy gościa uważnie, wzięła znowu druty. Trzeba było samemu iść do ataku.
– Mówiłem właśnie przed chwilą panu – spojrzał na Jana – jak mi przykro, żem nie został zawiadomiony o zgonie ojca mej matki. Byłbym tu od dawna, szczęśliwy, gdybym mógł w czym służyć. List pana Żonżoskiego…
– Co? Jak? Jak pan powiedział? – zaperzyła się staruszka. – Co to? Drwiny? Umyślnie kaleczysz nazwisko?
Croy-Dülmen poczerwieniał jak żak, obejrzał się, nie wiedząc, co dalej mówić i czy nie lepiej ukłonić się i jechać.
Wtem piękna dziewczyna podniosła głowę; na twarzy przez wyraz powagi przedzierał się mimowolny uśmiech.
– Babunia zapomina, że hrabia po raz pierwszy w życiu wymawia polskie nazwisko, do tego tak trudne jak nasze – ujęła się spokojnie.
– Oho, oho! Znam ja tych arogantów! Ojciec tego młodzika, gdy tu wszedł, niosąc zgubę biednej naszej Jadwini, był tak słodki, taki miły, tyle obiecywał! Miał Jadwinię co rok nam na święta przywozić, syna, jeśli będzie, oddać na wychowanie. Złote góry! Tymczasem porwał ją do swego zamku rozbójnickiego nad Ren i tyleśmy ją widzieli. Słowo Niemca to fałsz… Moja jedyna córka umarła wśród obcych, wrogów, sama. Nie dano nam znać o chorobie i śmierci.
– W tym przynajmniej nie ma mojej winy. Miałem wówczas trzy dni wieku – wtrącił Croy-Dülmen.
– Zrobiłbyś to samo! – przerwała, zapalając się coraz mocniej. – Każdy z was taki. Znam ja was. Cierpiałam całe życie za to, żem córce mojej pozwoliła zrobić mezalians.
Hrabiemu wypadł z ręki kapelusz. Otworzył usta, wlepił wzrok w staruszkę.
Co? Mezalians zrobiła ta polska szlachcianeczka? Jego ojciec, hrabia od krzyżowych wojen, był jej niegodnym!
Czy to dom wariatów, czy on śni?
Potem nagle ogarnęła go wściekłość – zbielał, zębami gryzł do krwi wargi, w piersi huczał mu orkan śmiertelnej obelgi.
– Nie przyszedłem tu po krytykę i sąd mego ojca i moją narodowość112 – zaczął głucho. – Rodziców obojga nie pamiętam, o mezaliansach mam wręcz przeciwne przekonanie; co zaś do Polaków, mamy względem nich najlepsze intencje.
– Znamy, znamy te wasze intencje! Wygnać nas precz, a przedtem wyzyskać wiarę, łatwowierność, zapał, zdolności, siły wszystkie. Czegóż milczysz, Jasiu? Opowiedz, jak twemu starszemu bratu pod Fröschweiler zagrali i jak padł tam w pierwszym szeregu, w pierwszym pułku! Tak, tak! Nie ma Wacia, nie ma mojej Jadwini!
Urwała. Gniew jej stopniał pod tym mogilnym wspomnieniem, spuściła głowę, a na robotę w drżących rękach spadły dwie wielkie łzy sierocej starości. Milczenie zaległo pokój.
– Babuniu! – upomniał, korzystając z chwili, Jan. – Hrabia jest pod naszym dachem…
– Mam prawo mówić prawdę: niech słucha.
– Słuchałem długo i cierpliwie – zaczął Wentzel dziwnym tonem – pani jesteś moją babką i starą, zbolałą kobietą; więc nie wdaję się w swary. Przyznaję jednak, że nie spodziewałem się takiego przyjęcia tam, gdziem osobiście nic nie zawinił. Jestem Niemiec wychowaniem, krwią, pojęciami i życiem, ale nie przestępowałem tego progu jako wróg. Moje intencje były czyste i prawe. Przepraszam najmocniej za żywe słowo, jeślim nim obraził. Chciałem, choć późno, poznać kraj mojej matki, myślałem, że zastanę tu rodzinę. Pozwoli pani się pożegnać.
– Proszę zaczekać, zobaczę, czy konie gotowe – rzekł Jan, zrywając się z miejsca.
Croy-Dülmen podziękował ukłonem i usiadł znowu. Czuł, że do domu tego nie wróci więcej i ogarnęło go gwałtowne pragnienie usłyszenia jednego choćby słowa z ust panienki. Pamiętał słowo w słowo rozmowę owej burzliwej nocy przed pół rokiem, jej wzgardę i gniew. Boże, co on jej wtedy mówił! Czuł się skazany bez odwołania.
Rozmowy zawiązać nie widział sposobu, gdy wtem ona spojrzała nań po swojemu, posępnie, i spytała:
– Pan bawi stale w Berlinie?
– Całe lato byłem nieobecny, pani. Część czasu spędziłem w dobrach, resztę we Francji.
– W Biarritz – dodała spokojnie.
Rzucił jej zdziwione spojrzenie – czy była jasnowidząca?
Zrozumiała widocznie myśl wzroku, bo dorzuciła w formie objaśnienia:
– Hrabina Mielżyńska bawiła tam i spotykała pana.
Spuścił głowę i zarumienił się. Czy tylko tyle opowiedziała hrabina? W Biarritz on z hrabiną Aurorą uchodzili za małżeństwo. Istotnie, wiodło mu się szczęśliwie w tym domu.
Staruszka zajęła się robotą, spod oka niekiedy patrząc na wnuka, Prusaka. Nie mieszała się do rozmowy, myślała o czymś innym.
W tej chwili Jan ukazał się z powrotem.
– Konie gotowe – rzekł, wahając się – ale deszcz leje strumieniami.
Croy-Dülmen złożył dwa milczące ukłony i wyszedł z Chrząstkowskim. Deszcz padał jak z cebra. Młody człowiek wyszedł z gościem na ganek i wzdrygnął się.
– Nie sposób jechać – zauważył. – Może pan się zgodzi przenocować u mnie w oficynie. Mam dwa pokoje na usługi.
Croy-Dülmen spojrzał w szczerą twarz chłopaka.
– Pan się nie boi przyjmować Niemca na dziedzińcu pani Ostrowskiej?
– Jutro bym dostał burę, gdybym pana wypuścił w taki czas. Proszę za mną. A ty, przyjacielu, ruszaj do stajni ze zwierzętami, a potem spać do czeladzi. Wara mi tylko z papierosami. Walenty, parasol!
Po godzinie siedzieli obydwaj przed kominem, na stole szumiał samowar i dymiła obfita kolacja. Urban w sąsiednim pokoju słał łóżka.
Podobnego zakończenia całej awantury nie spodziewał się hrabia Croy-Dülmen.
Jana oderwano na chwilę do spraw gospodarskich.
Wentzel zamyślił się nad wypadkami ubiegłego dnia. Dziwny kraj, gdzie młodzież była tak cicha, skupiona w sobie, milcząca, a starzy przy siwych włosach zachowali gorące uczucia, zapał i siłę. Dziwny kraj, dziwni ludzie!
Pani Tekla to nie była ciocia Dora, którą można było ułagodzić konceptem i uśmiechem lub nastraszyć lada czym.
Młody człowiek to nie był pusty frant113 stołeczny lub nadęty oficer z gwardii; a ta dziewczyna – o, nie była to istota, której serce zdobywało się powierzchowną pięknością, fizycznym urokiem lub słodkimi słowami.
Hrabia poruszył się niecierpliwie.
– Weźmie Michel „Scherza” – zamruczał upokorzony – i „Fingala” – dodał jako pociechę, ciskając w płomień niedopalone cygaro.
– Cóż pan taki markotny, hrabio? – ozwał się Jan.
– Na złą pogodę – odparł.
– Barometr idzie w górę – pocieszył wieśniak.
Usiadł znowu naprzeciw gościa i podrzucił drew na ogień.
– U nas ziemniaki marnieją niewykopane – mówił dalej – a zasiewy niesporo114 schodzą w te słoty.
– Pan dzierżawi Mariampol?
– Nie, tylko administruję. Mam majątek o miedzę. Ojciec nas odumarł młodo; pan Wacław Ostrowski był naszym opiekunem. Teraz, po śmierci, odpłacam się pozostałej wdowie. Siostrę ona wychowała, niech staruszkę pielęgnuje. Mieszkam u siebie w Olszance, ale dojeżdżam tu co dzień.
– Pan nieżonaty?
Chłopak się zaśmiał. Ten śmiech zerwał lody.
– Czy wyglądam tak staro?
– Państwo tu wszyscy macie wygląd nad wiek poważny.
Chmura przeszła po czole Polaka.
– Ot, tak nam sądzono – mruknął wymijająco. – Na wsi pleśnieje się, obrasta mchem, grzybieje.
– Pan nie bywa nigdy w Berlinie?
– Byłem parę razy, ostatni raz przed śmiercią pana Ostrowskiego. Był jeszcze rzeźwy i nie spodziewaliśmy się wrócić tu z trumną.
– Więc to było tak nagle?
– Apopleksja po powrocie z teatru. Ale zdaje mi się, żem wtedy pana widział w loży, a potem w krzesłach. Byliśmy we troje, z Jadzią. Pan sobie nie przypomina.
– Owszem. Siostra pana zwróciła szczególną uwagę. Żebym wiedział, że to mój dziad… Nazajutrz wyjechałem z Berlina.
– Nazajutrz pan Wacław już nie żył. Jak piorun przyszło. Biedna pani Tekla została samiutka jedna na świecie. Ni męża, ni bliskiej rodziny, ni dzieci. Pan nie powinien czuć do niej żalu za ostre słowa. Żywej jest natury, a taka nieszczęśliwa!
– Darowałem jej wszystko; żałuję, że dla niej czymkolwiek być nie mogę.
– Do rana jeszcze daleko, a pan bardzo do swej matki podobny, sądząc z portretu.
Doktor Voss za podobne zestawienie omal nie został obitym; teraz Wentzel nie zaprzeczył nawet ruchem.
Widocznie, że nabierał ochoty na ponowną wizytę u gniewliwej staruszki, nawet z perspektywą powtórnego łajania.
Ha, żeby jeszcze raz zobaczyć cudną siostrę Jana, posłyszeć głos, zajrzeć w mroczne głębie oczu! Dotąd nie zauważył, jakiego były koloru, tylko to czuł, że miały w sobie coś niepojętego, co ciągnęło i odpychało zarazem.
Ach, jakie one piękne byłyby w uczuciu, w uśmiechu, w kochaniu! Ach!
– Czy istotnie straciliście państwo brata we Francji? – ozwał się po przerwie.
– Istotnie, zginął zaraz na początku wojny. Był kapitanem w pułku poznańskim. Szukaliśmy z Jadzią daremnie grobu. Leży gdzieś we wspólnym dole. Wojna nie matka, lecz macocha. Wola boża! Zginął jak bohater! I pan służył?
– Tak, w gwardii. Pamiątek na skórze mam niemało, alem żyw wrócił z żelaznym krzyżem. Pod Fröschweiler byłem przy bateriach, widziałem atak poznański. Szli jak potępieńcy… Nie rozumiałem wtedy, dlaczego… Ha, to im nie hańba!
– I ta szrama na czole to z wojny order? – zagadnął Jan, nie podnosząc ostatniej uwagi.
– Nie, to z pojedynku. Fraszka! Czy mogę panu służyć cygarem? Prosto z Hawany…
– Dziękuję. Ja zaś nawzajem zaproponuję panu hrabiemu kieliszek tego maślacza. Wyborny!
– Na nową znajomość, z całą przyjemnością. Nie rozumiem ja was, a wy mnie macie za wroga, za szpiega może. Ten pierwszy kieliszek waszego miodu piję za zgodę i porozumienie, a jeśli zechcecie, na dobrą znajomość.
Wyciągnął dłoń do Polaka. Chrząstkowskiemu po raz pierwszy znikł przymus z twarzy. Podał bez wahania rękę.
– Lewą?! – uśmiechnął się Croy-Dülmen.
– Prawą mam uschniętą, bezwładną, ale lewa jest szczera i wierna – odparł – może jej pan zaufać.
Wypili toast duszkiem.
Nie wiedział Wentzel, że tą krótką odezwą i podaniem ręki trafił lepiej do duszy Polaka niż tysiącem rozumnych dowodów i całym szeregiem faktów. Drobną tą sceną zyskał sobie sprzymierzeńca we wrogim obozie.
– A teraz spać – zawołał gospodarz, już zupełnie swobodnie – północ, a pan wygląda zmęczony115. I ja dziś dzień cały polowałem na zające.
Położyli się spać w jednym pokoju. Przedtem Polak, klęcząc, odmówił pacierz i z czołem schylonym bił się w piersi pokornie.
Niemiec patrzał na to zdumiony. Nie modlił się nigdy – zostawiał tę fatygę cioci Dorze.
Бесплатно
Установите приложение, чтобы читать эту книгу бесплатно
О проекте
О подписке