Читать бесплатно книгу «Między ustami a brzegiem pucharu» Rodziewiczówna Maria полностью онлайн — MyBook
image

V

Z pomocą karty geograficznej odnalazł Croy-Dülmen miejscowość Braniszcze.

Była to duża wieś o dziesięć wiorst od kolei żelaznej, przerżnięta szosą i posiadająca pocztę, telegraf, doktora, aptekę, szkółkę i oberżę „Pod Smokiem”.

Do owej tedy oberży w ulewny deszcz, odkrytą kariolką bez resorów, zajechał pewnego wieczora panicz berliński z nieodłącznym Urbanem, obydwaj zziębnięci, potłuczeni i w szkaradnych humorach. Lokaj przez uszanowanie milczał, hrabia klął. Istotnie, ciężka to była wyprawa.

Blichtr niemiecki ginął o parę kroków za plantem101 kolei – dalej leżał kraj obcy, nieprzyjaźni ludzie, nieznane stosunki, niezrozumiały język.

Zaborcy skaleczyli mowę miejscową, a nie nauczyli swojej – z tego stworzył się żargon, którego ani rodowity Niemiec, ani Polak z innych stron nie potrafiłby zrozumieć. Był to bigos słowiańsko-germański, przeraźliwy.

W oberży gospodarz powitał dostojnego gościa tysiącem ukłonów; należał do jakiejś nieokreślonej rasy, wyrażał się jak krowa po hiszpańsku.

„To dopiero Metys polsko-pruski!” – pomyślał Wentzel wzgardliwie.

Dnia tego nie można było myśleć o dalszej podróży. Rozgościł się w najlepszej izbie, zjadł kolację i legł spać, zdając bezpieczeństwo swej osoby i mienia w ręce wiernego Urbana.

Gdy się obudził, na świecie było południe.

Bolały go członki od twardej pościeli, a głowa od mocnej woni siana; przez chwilę nie wiedział, gdzie się znajduje.

– Urban! – zawołał.

Drzwi się otwarły, w promieniach światła ukazała się wypomadowana, uczesana modnie głowa lokaja.

– Was gibt's102 – ziewnął Croy-Dülmen.

Sługa tempem żołnierskim przymaszerował aż do łóżka, wyprężył się jak struna i wyraportował jednym tchem:

– Gut Mariampol; Besitzerin Wohlgeborene Frau Thekla von Ostrowska; liegt ungefähr zwei Meilen nach Osten103!

– Głupiś ze swoim Osten! Nająłeś konie?

– Pocztę, jasny panie.

– To dobrze. Będę wstawał.

Urban przyjął tę wiadomość głębokim ukłonem i zamilkł, zajęty toaletą pańską.

Nie odzywał się nigdy niezapytany.

A Wentzel stroił się jak na królewskie salony, z całą starannością kobiecego ulubieńca i wytwornego eleganta.

– Gdzieś dostał wiadomość? – zagadnął. – Któż tu rozumie po ludzku?

– Poczthalter104, jasny panie, jedyny cywilizowany człowiek. Ein echter Preusse105!

– Pani Ostrowska sama mieszka?

– Po śmierci męża mieszka przy niej panienka, sąsiadka, Fräulein von Żonżoska, której brat, Herr von Żonżoski, zarządza majątkiem i interesami.

– Cóż o nich wszystkich mówi poczthalter?

Urban pozwolił sobie na gest oburzenia.

– Schauderhafte Geschichten106! Niemców tam nie puszczają na dziedziniec, nie przyjmują na służbę. Stara pani nie przyjmuje nikogo, kto ich językiem nie mówi, a pan Żonżoski przestrzelił sobie umyślnie prawą rękę, żeby nie służyć w armii naszej.

– Ho, ho! Scewola107! – mruknął Wentzel. – Daj perfum. A o panience nic nie mówił?

– Panienka jest okropnie dumna! Sie ist verlobt mit Herrn von Glembocki aus Struka108.

– Masz zdumiewającą pamięć. Tymi nazwiskami można język połamać. No, daj mi tu kawy i każ konie zakładać.

Urban zwrócił się na pięcie i zniknął.

W godzinę potem Wentzel siedział na bryczce pocztowej i rozglądał się ciekawie dokoła. Okolica była płaska, piaszczysta, starannie uprawna, przerżnięta siecią dróg i strumyków. Wsie tylko brudne, nieporządne, stanowiły smutny kontrast z osadami Niemców rozrzuconymi tu i ówdzie. Wzdłuż gościńca dwory stały z rzadka jak baszty samotne, ciche, zamyślone zda się, w wieńcu włoskich topoli. Istotnie, były to bastiony zdobytej fortecy. Ona sama kruszyła się i rozpadała w ruinę pod naciskiem zdobywcy: wieżyce stały, patrząc z góry na zniszczenie i zgubę – zachowały jeszcze na swym czole starą wiarę, starą krzepkość i starą tradycję. Zdobywca obchodził je, czekając cierpliwie na czas i na wewnętrzną niezgodę. Na moralną siłę i opór nie było materialnego sposobu.

Hrabia spytał o nazwę pierwszego dworu, ale pocztylion odwrócił się, popatrzał nań i zaśmiał się, trzęsąc przecząco swą płową sarmacką czupryną.

– Nikiej nie rozumiem, wielmożny panie! – rzekł.

– Ciekawym, jak się poczthalter z nim porozumiewa – mruknął Niemiec, a Urban na koźle zawyrokował:

– Polnisches Vieh109!

Chłopak musiał to słyszeć nieraz z ust swego chlebodawcy, bo błysnął w stronę lokaja wilczym spojrzeniem i odparł zajadle:

– Bodaj cię kolki rozparły, szwabska pokrako!

Do jednego wreszcie dworu zawrócił Mazur po parogodzinnej jeździe. Skręcił z gościńca w topolową wysadę, śmignął biczyskiem po szkapach, przytknął trąbkę do ust i oznajmił gości wesołą pobudką. Po murowanym moście wpadli na dziedziniec, objechali galopem trawnik usiany gęsto krzewami i po brukowanym podjeździe dotarli do drzwi wchodowych110.

Tu chłopak całą siłą zatrzymał swój niesforny zaprzęg, a biczyskiem wskazał kogoś stojącego obok oficyn.

– A ot i panicz z Olszanki stoją – rzekł.

Wentzel rzucił okiem w tamtą stronę. Był to ów blondynek z teatru, tylko że nie w stroju balowym, ale w długich butach, szamerowanej węgierce i prostym słomianym kapeluszu.

Popatrzył na pocztowe konie i, zamiast iść przyjmować gości, zawrócił na folwarczny dziedziniec.

Hrabia wysiadł z bryczki, a ponieważ nikt na spotkanie nie wychodził, więc otworzył ciężkie drzwi i wszedł do obszernej mrocznej sieni.

Dopiero teraz ukazał się ktoś żywy – w osobie starego zgarbionego lokaja w ciemnej liberii.

– Czy pani przyjmuje? Oto mój bilet – rzekł po niemiecku hrabia, wyjmując bilet.

Ale sługa rękami tylko strzepnął.

– Pan nie mówi po polsku? – spytał.

Wentzel ramionami ruszył – nie rozumiał.

– To proszę do oficyny… bo pani… tego… nie zechce gadać… tego… nie rozumie… – jąkał stary złą niemczyzną.

– Może przyjmie, spojrzawszy na bilet – protestował młody człowiek.

– Eh, nie, żeby i z nieba bilet… tego… pani nikogo takiego… nie widuje. To pan Jan… umie po szwabsku. Proszę pana… ja… tego… zaprowadzę.

Poszli tedy przez dziedziniec na folwark, do dużej murowanej oficyny. Stary poprowadził Niemca do środka, gdzie u okna siedział młody człowiek, blondyn, i gwiżdżąc robił naboje do strzelby. Dwa gończe powitały obcego groźnym warczeniem, a ich pan podniósł obojętnie głowę.

– Cicho, Śpiewak. A czego tam, Walenty?

– Niemca przyprowadziłem do panicza, żeby go wyrozumieć.

Blondyn zerwał się żywo, zdjął kapelusz, odsunął z biurka patrony, kopnął nogą burczące psy i powitał przybyłego dość znośną niemiecczyzną.

– Czym mogę panu służyć?

– Właściwie przyjechałem z wizytą do pani Ostrowskiej i sądzę, że przyjęłaby mnie, gdyby jej dano mój bilet. Ale ten zwyczaj, jak widzę, nie jest tu jeszcze w użyciu.

– Owszem, ale pani Ostrowska nie rozumie ani słowa po niemiecku i wątpię, czyby pana przyjęła. Z kim mam przyjemność?

– Jestem wnuk pani Ostrowskiej, Croy-Dülmen.

– Jan Chrząstkowski, jej sąsiad i wychowaniec.

Skłonili się sobie wzajemnie, przy czym gospodarz podał krzesło i sam usiadł.

Gdy tak siedzieli naprzeciw siebie, stanowili dziwny kontrast i ciekawe studium. Jeden – szczupły, delikatny, salonowiec od stóp do czoła, o głowie patrycjusza, zimnej a dumnej – piękny chłopiec, ale pięknością wielkomiejską, rozdenerwowaną i bladą. Oczy jego patrzyły na świat z wyrazem zmęczenia, przesytu i pogardliwej pewności siebie, usta miały przykry grymas cynizmu i szyderstwa.

Naprzeciw niego ten ogorzały wieśniak, rozrosły, muskularny, niedbały o szablon światowy, a swobodny, żywy, prosty jak leśna drzewina.

Wichrowata, swawolna, szeroka natura wyglądała mu ze szczerych, siwych oczu. Było to dziecko rozległych pól, wsi – otwarte, ogniste, a dobre jak biały chleb wielkopolski.

Czuć było jednak, że wraża111 mowa ściskała mu duszę wspomnieniem krzywdy, że narodowość gościa tłumiła w nim wszelkie dobre instynkty, wyrzucała na wierzch z serca całą niechęć, zaciętość i cichą wściekłość zwyciężonego.

Croy-Dülmen pierwszy się odezwał:

– Bardzo mi przykro, że rodzina mej matki nie zawiadomiła mnie o śmierci dziadka. Chociaż prawie obcy, nie omieszkałbym odwiedzić babki zaraz po tej ciężkiej stracie. Dowiedziałem się o zgonie dziadka zaledwie z listu pana i pośpieszyłem zaraz z wypełnieniem smutnego obowiązku. Sądzę, że babka uwzględni moje pobudki i, choć Niemca, raczy wysłuchać. Możemy zresztą porozumiewać się po francusku.

– Pan pozwoli, że jej te słowa powtórzę – rzekł Chrząstkowski wstając.

– Bardzo proszę o to.

Polak wyszedł i wrócił po chwili.

– Pani Ostrowska pozwala panu przyjść. Wymaga wyłącznie francuskiej rozmowy.

Była to audiencja jak u cesarza.

Croy-Dülmen pokręcił głową, ale nadzieja ujrzenia pięknej siostry Chrząstkowskiego stłumiła budzącą się niecierpliwość. W milczeniu wziął kapelusz i poszedł za przewodnikiem.

Pod gankiem stała poczta i Urban siedział na stopniu bryczki, melancholijnie wodząc oczami po niebie. I pan, i sługa, nie byli przyjęci z otwartymi ramionami. Zdarzyło się to im po raz pierwszy w życiu i tym ciężej dotykało. Stary sługa spotkał ich z lampą w ręku i poprowadził w głąb domu po ciemnych pustych salonach; nareszcie otworzył jedne drzwi i wpuścił ich do niewielkiego, słabo oświetlonego gabinetu. Dwie świece, osłonięte zielonymi umbrelkami, rzucały krąg jasności na stół przykryty ciężkim, wzorzystym adamaszkiem, przy którym siedziały dwie kobiety: jedna z robotą włóczkową w ręku, druga pochylona nad rozwartą książką. Czytała głośno – słyszał Croy-Dülmen w sąsiednim pokoju; na skrzyp drzwi urwała nagle, podniosła powoli oczy i spuściła je znowu.

Mała, żywa i jeszcze czerstwa staruszka opuściła na stół kościane druty, przechyliła się za obręb światła, zasłoniła dłonią oczy i zagadnęła niecierpliwie:

– Czy wy się dziś nie uspokoicie? Kto tam znowu?

– Ja, babuniu – zabrał głos Chrząstkowski. – Przyprowadzam wedle pozwolenia, hrabiego Croy-Dülmen.

– Ano, to wchodź i zamykaj drzwi. Ten pan może raczy się zbliżyć i przywitać sam.

Nie wstała, ale tylko protekcjonalnie kiwnęła głową na głęboki ukłon młodego człowieka. Oddał również głęboki ukłon młodej czytelniczce.

– Hrabia Croy-Dülmen, moja siostra – przedstawił Jan po francusku.

Panienka w milczeniu skłoniła lekko swe piękne blade czoło – nic więcej.

– Ja nie mówię po niemiecku – zaczęła staruszka – ale pan rozumie po francusku?

– Naturalnie – potwierdził w ponownym ukłonie.

Бесплатно

0 
(0 оценок)

Читать книгу: «Między ustami a brzegiem pucharu»

Установите приложение, чтобы читать эту книгу бесплатно