Читать книгу «Drapieżca» онлайн полностью📖 — Александра Конторовича — MyBook.
image

Rozdział 2

Nie można powiedzieć, że moja wyprawa na plac budowy była łatwym i spokojnym spacerem – akurat! W połowie drogi, gdzieś z boku rozpoczęła się desperacka strzelanina i jakaś kula świsnęła w pobliżu. Kuźwa, nawet nie wiedziałem, że umiem tak szybko biegać! Musiałem się schować za pustym garażem i czekać, aż nieznani dyskutanci skończą wreszcie wyjaśniać stosunki. Zajęło im to prawie godzinę. Potem nagle zaterkotały serie (po mojemu nawet nie z karabinu) i wszystko ucichło. Do tej pory strzelali ze strzelb i chyba z pistoletów.

Przesiedziawszy w ukryciu jeszcze z godzinę, postanawiam opuścić kryjówkę. Cicho, żadnych strzałów. Kto tam kogo pokonał jest mi zupełnie obojętne, najważniejsze, że kule już nie świszczą i można iść dalej. Wysuwając się zza garażu, rozglądam się na boki. Nikogo. Szybko przebiegam w kierunku najbliższego domu. Jeszcze pół godziny pieszo i nad dachami widzę uniesione ramię dźwigu. Budowa. Dotarłem! No teraz to wszystko pójdzie jak po maśle! Znajdę łom, może przygarnę jeszcze coś pożytecznego – i z powrotem. Całkiem możliwe, że spać będę już pod dachem.

Obchodzę budynek.

– E ty, stój!

A to co znowu?

Dwóch facetów w skórzanych kurtkach. Jeden trzyma strzelbę myśliwską, u drugiego broni nie widzę.

– Eee… Panowie, co wy?

– Cho no tu!

Podchodzę, próbując zachować bezpieczny dystans. Nic z tego. Ten z bronią sugestywnie porusza lufą. Że niby, nie rżnij głupa. Wyrywają mi torbę i wywracają na lewą stronę. Na ziemię spada butelka wody, którą przeszukujący pogardliwie kopie.

– To wszystko? Kieszenie!

Tam również nie ma nic wartościowego, a kilka kluczy do nakrętek nie wzbudza zainteresowania u tej parki.

– Ty co, jaja se robisz?! Wyskakuj z kasy!

– Ale ja… nic nie mam.

Bach! Z całej siły wali mnie kolbą pod żebro.

Uch… Boli!

– A wy czego… co ja wam zrobiłem?

– Gdzie, kurwa, mieszkasz?

– Aleja Modrzewiowa pięć. Mieszkania piętnaście.

Faceci wymieniają się spojrzeniami.

– Gdzie to?

– Daleko… Poza tym, co taki wypierdek może mieć. Ej, wstawaj!

Kopią mnie bez litości i zmuszają do podniesienia torby z asfaltu; pchnięcie w ramię wskazuje kierunek.

Nie mija wiele czasu, kiedy czuję zapach dymu. Skręcamy za róg i przed nami pojawia się długi płot zwieńczony drutem kolczastym. Idziemy wzdłuż niego, znowu skręt i brama. Zamknięta. Obok płonie ognisko, dokoła którego siedzi kilku ludzi. Wszyscy uzbrojeni, przeważnie w broń myśliwską.

– O! Mitiaj, cały i zdrowy! Kogo tam masz?

– A taki… murzyn do tyrki. Daj go do reszty.

Na lewo od bramy stoi nieduży blaszak. Właśnie tam mnie wpychają, po wcześniejszym zabraniu mi torby i otwarciu kłódki na drzwiach. Robię kilka kroków i opadam bez sił na podłogę. Jezu, co tu się dzieje?

– Pana też złapali?

Odwracam się w stronę głosu. Na podłodze siedzi starszy już facet w okularach z pękniętym szkłem. Swoją drogą, wygląda całkiem przyzwoicie.

– Tak, wszystko zabrali, uderzyli kolbą. Co tu jest?

– To, młody człowieku, jest dawna baza tarkowskiej gospodarki komunalnej. A ci, za przeproszeniem, ludzie przy ognisku, to zwykli bandyci. Dokładnie, to miejscowi, którzy takimi się stali.

– Ale oni mają broń!

– Nie wszyscy, ale to do czasu. Szybko się zbroją. Okradają mieszkania, zabierają wszystko, co wartościowe. Znajdują tam również strzelby.

– A ja im po co?

Ze słów mojego sąsiada okazało się, co następuje. On i jego przymusowi towarzysze siedzą tu już trzeci dzień. Paweł (tak ma na imię) spodziewał się odgórnej ewakuacji, był bowiem twardo przekonany, że władze są po prostu zobowiązane zrobić wszystko dla uratowania mieszkańców. Jednak na próżno – wszyscy urzędnicy uciekli jako pierwsi, porzucając miasto na pastwę losu. Co działo się dalej, nie wiedział, ponieważ kiedy wyszedł po chleb został schwytany przez wspólników Mitiaja i wrzucony to tego właśnie baraku. Od tej pory, dwa razy dziennie wszystkich więźniów wyganiali szabrować domy, na razie te najbliższe. Rano, pechowo dla Pawła, belka, którą zwykle wybijano drzwi, spadła mu na nogę. Do baraku dotarł z wielkim trudem i teraz odlegiwał.

– I co z nimi będzie dalej? Karmią tu chociaż?

– Wczoraj dali trochę konserw rybnych. Woda, tam – kiwnięcie w bok – w ubikacji jest kran. Pana, jak przypuszczam, schwytali, żeby wymienić poszkodowanego. Ja im teraz nie jestem potrzebny, nie mogę chodzić. Mam nadzieję, że mnie wypuszczą.

Szlag! Dobrze się gość ustawił – wypuszczą! A ja? Będę tak zasuwać dla jakichś… Sąsiad, widząc moje rozterki kręci głową. Według niego nasza sytuacja nie jest taka zła. Prędzej czy później bandyci włamią się do wszystkich mieszkań, które są im potrzebne. I wtedy jeńcy nie będą im na nic – karmić ich przecież trzeba.

– Pana też wypuszczą, zobaczy pan! Za tydzień… no może trochę później… I zresztą, władze kiedyś i tak tu wrócą! Nie mogą przecież porzucić miasta?! A ci, co siedzą teraz na dworze, też będą jakoś się tłumaczyć, po co im dodatkowe problemy?

Tia, jakoś nie podzielam jego optymizmu. Chociaż z drugiej strony można się doszukać w jego słowach pewnego sensu. Dobra, co on tam mówił o wodzie?

Napiłem się, ochlapałem pysk i przeszedłem się po baraku. Niczego pożytecznego nie znalazłem, a dwoje drzwi, prowadzących do innych pomieszczeń było nie tylko zamknięte, ale jeszcze zabite deskami. Zwiedziwszy swoje więzienie, opadam na materac rzucony pod ścianą.

Obudzili mnie kopniakiem. Mać-mać-mać! co to, nowa świecka tradycja?!

– Czego?

– Kiego chuja się na moim miejscu rozwaliłeś?

Kudłaty, chudawy chłopak patrzy na mnie groźnie.

– A co, akurat ten materac wyjątkowo ci się spodobał? Obok leży drugi!

– Ty mi tu nie podskakuj!

Pozostali mieszkańcy baraku przyglądają się z daleka, patrz ty, jacy ciekawi. Rozrywek im brakuje? Może dać mu po ryju? Tylko czy ta belka to tak przypadkiem spadła? Coś takiego Paweł mówił, a właściwie napomykał. E, na razie sobie odpuszczę.

– Udław się tą szmatą!

Wstaję, odwracam się, żeby odejść. Kudłaty z rozmachu uderza nogą. To znaczy, tak mu się wydaje. W porę się odchylam, tak że nie trafia i z całej siły wali w ścianę. Głucho dudni metal i prawie w tej samej chwili od drzwi dobiega stanowczy okrzyk:

– Hej, komu tam się, cholera, nudzi?! Zamknąć się wszyscy! Zaraz z wami porządek, kurwa, zrobię!

Można przypuszczać, krzyczący nie rzuca słów na wiatr, bo nawet awanturnik od razu ucichł. Wycedził coś przez zęby i przeczołgał się w bok.

– Źle pan postąpił – łaje mnie z wyrzutem Paweł. – Nie powinniśmy się kłócić.

– Nawet go nie dotknąłem On sam!

– Grisza to nasz brygadzista. Lepiej się z nim przyjaźnić.

– Taa, a jeśli nie, to i belka upaść może?

Rozmówca odwraca się, obrażony, chociaż po mojemu sprawa jest jasna.

Dobrze, że zdążyłem się wcześniej wyspać. Sen, który teraz nadszedł, był jakiś taki rwany. Kilka razy się budziłem, unosiłem na materacu. Myślę, że jedno z takich przebudzeń nie było przypadkowe – ktoś, blisko mnie, gwałtownie odskoczył. I zamarł, nie wydając z siebie ani jednego dźwięku. Ja też w półśnie nie zacząłem krzyczeć i podskakiwać – po co? Nie trzeba przyciągać do siebie uwagi. Czekam czas jakiś, ale nic się nie dzieje.

* * *

– No bando gołodupców… – Rudowłosy osiłek przechadza się wzdłuż naszego szeregu. – Gratuluję z okazji zwiększenia stanu osobowego!

Kiwa w moją stronę.

– Tak więc pracować będziecie od teraz z całym, kurwa, należytym entuzjazmem! I nie obijać się! Inaczej kolację przeniosą wam na obiad! Jutrzejszy! Pytania? Nie? To dupy w troki i ruchy-ruchy!

Przydzielono nam klatkę schodową jednego z nowych domów. Kiedy tam doszliśmy, ustawili nas koło budynku i zaczęła się odprawa. Była po spartańsku szybka i prosta.

Z przodu idą niosący kłody – na najwyższe piętro. Schodząc w dół, po kolei wybijają drzwi wejściowe wszystkich mieszkań swoim improwizowanym taranem. Nie zatrzymując się, schodzą na niższe piętro. W ślad za taranującymi schodzą grupy poszukiwawcze – po dwie osoby na mieszkanie. Pierwszy wchodzi strażnik z pistoletem i czuwa nad pracą poszukiwaczy. On też wychodzi ostatni. Jeszcze jeden strażnik, tym razem ze strzelbą, stoi na półpiętrze, kontrolując wszystko w zasięgu wzroku.

Można zjeść to, co leży na stołach lub w napoczętych słoikach. Nie wolno otwierać konserw, trzeba wynieść je na klatkę schodową i tam składać, sortując według rodzaju. Następnie te rzeczy biorą tragarze, to oddzielna grupa w naszej brygadzie. Odzież: kurtki, spodnie i buty kładzie się oddzielnie. Wszelkiego rodzaju płaszcze i damska odzież – nie brać, nie trzeba. Sprzęt AGD nikogo nie interesuje. Znalezione precjoza natychmiast zgłaszać strażnikowi. Nie wolno brać do ręki żadnej broni, nawet noża kuchennego. Za naruszenie grozi rozstrzelanie na miejscu, nie tylko sprawcy, ale i kolegi z grupy. Za znalezione pieniądze, drogocenności i broń należy się nagroda: dwie puszki dowolnych konserw. Można zjeść na miejscu. Nie dzielić się z nikim nagrodą, bo wszystko zabiorą.

Szczególny artykuł to leki. Bierzemy wszystkie. Alkohol należy traktować ze wyjątkową ostrożnością. I to by było na tyle.

– Pytania są? Idioci są? Nie? To zaczynamy!

Nasz kudłaty brygadzista wysuwa się do przodu.

– Tak! Ty i ty – wskazuje brudnym palcem – do kłody! I wy dwaj.

W tym i ja.

Taranujący mają los nie do pozazdroszczenia. Zrozumiałem to jeszcze rano, przysłuchując się rozmowom. Owszem, nie biegają w górę i w dół, jak tragarze. Nie ryzykują zderzenia z chamstwem strażnika, jak ci, którzy „prują” mieszkania (swoją drogą nazywają ich rozpruwaczami). Lecz na tym plusy się kończą. Nie mówię o tym, że dźwiganie osławionej kłody (metalowa belka o wadze siedemdziesięciu kilogramów z przyspawanymi do niej uchwytami do trzymania i przenoszenia) to jeszcze pikuś. Oprócz tego, po zakończeniu swojej pracy, taranujący pomagają tragarzom. I nikt z nich nie może liczyć na to, że coś przechwyci w plądrowanym mieszkaniu. Za to – kulka.

Tak że najbardziej „chlebowe” (ale i najbardziej ryzykowne stanowisko) to rozpruwacze. Zazwyczaj to ci, którzy dobrze dogadują się z brygadzistą. Ja do ich grona nie należę, więc zostaję przypisany do kłody.

Podchodzę do niej, przymierzam się.

– Hej! – woła strażnik do brygadzisty. – Dlaczego tego zdechlaka przypisałeś do kłody?

– Jeden nam odpadł.

– Co to zdrowszego już żadnego nie znalazłeś? Sama skóra i kości! Cherlak.

– Silny jest.

Strażnik spochmurniał.

– Tyś się aby nie pomylił, pojebańcu?! Komu ty, cwelu, fikasz! Co ja powiedziałem? Wy-mie-nić! Starczy mi wczorajszego, jak temu okularnikowi z tępą gębą kłoda na nogę spadła! Może sam ją ponosisz?! Ja ci to, kurwa, migiem zorganizuję! Biegusiem mi wykonać, ju!

Tak zostałem tragarzem. Robota, w zasadzie, rutynowa. Weź więcej, nieś szybciej i cała filozofia. Tylko, broń Boże, upuścić coś i rozbić! Zwłaszcza butelkę z alkoholem – kara błyskawiczna. Co prawda, nam akurat przysługuje premia. Jeśli kupa szabru sięgnie w ciągu godziny uda starszego strażnika, to wydadzą nam parę konserw (według jego wyboru). Dla wszystkich, czyli na ośmiu. Nie żeby dużo, ale zawsze coś. Taranującym nawet to nie przysługuje.

Ruszyliśmy. W górę biegiem, za to na dół stąpamy ostrożnie, żeby niczego nie uronić. Ani chwili na złapanie oddechu, dopiero za godzinę. W tę i wew tę i znów w tę. Tak się kręcimy.

Przebiegając obok plądrowanego mieszkania, rzucam okiem do środka i widzę na ścianie zdjęcie dziewczyny w lekkiej sukience. Duże, profesjonalne. Dziewczyna jak żywa. Boże, czy to kiedyś naprawdę było? Spacerowaliśmy z takimi pięknościami, trzymając się za ręce. Ninel nagle poczułem zapach jej perfum.

– Szybciej!

No biegnę, biegnę. I znów na górę. Pić się chce, ale wejść do mieszkania nie wolno.

– Przerwa na szluga!

Wiadro stuknęło o asfalt – ktoś ze staży polecił zorganizować nam wodę. Na uboczu jeden z rozpruwaczy pochłania łapczywie zawartość puszki. Jego znalezisko, złoty zegarek, teraz zdobi rękę starszego strażnika.

Nam na razie nic się nie dostało i gdyby nasz główny opiekun nie kazał wydać nam dwóch paczek płatków owsianych, zgrzytalibyśmy z głodu zębami. Ale pofarciło.

– Koniec laby!

I znów góra-dół. Windy nie działają, pewnie wyłączone. W mieszkaniach też nie ma światła, w koniecznych przypadkach straż przyświeca latarkami.

– Fajrant!

Czyżby już? No tak, klatkę schodową wyczyściliśmy do cna. Nie zabierzemy wszystkiego za jednym zamachem. Starszy, obejrzawszy łupy, polecił zostawić kilku ludzi dla ochrony. Zaniesiemy teraz część do bazy, zrzucimy – i z powrotem. Dobrze, że nie trzeba targać kłody, sąsiednia klatka czeka na swoją kolej. Belka ląduje w jednym z mieszkań, a ci, którzy ją tu przynieśli, przekwalifikowują się na tragarzy.

I jeszcze jedna tura. Ledwo ciągnę nogami po ziemi. Ale zamiast zagnać do baraku, wszystkich roboli ustawiają przed bramą. Co oni jeszcze dla nas wymyślili? Mija kilka minut i zza budynków wyłania się procesja. W towarzystwie kilku wspólników godnie kroczy masywny facet.

– Makar… – szepcze mój sąsiad z lewej.

– Kto to?

– Tutejszy szef, wszyscy na niego robimy.

W ślad za bossem idzie, nie kto inny a Paweł. A to dopiero!

– Witam wszystkich! – Makar podnosi rękę.

Strażnicy, stojący obok nas, robią srogie miny i my jak jeden mąż wyrażamy swoją radość.

– Jeśli ktoś pamięta, za wytężoną pracę obiecano wam wolność. Pracę dla dobra wspólnego! Wszak nie ma nic zdrożnego w tym, żeby porzucony przez niedbałych gospodarzy dobytek posłużył ludziom, którzy naprawdę go potrzebują!

Oczywiście wszyscy się zgadzamy. Rozlegają się aprobujące okrzyki.

– Tak! – Przywódca robi teatralną pauzę. – Dziś jeden z was, niebędący w stanie więcej pracować, może udać się do domu. Nie z pustymi rękami! Może zabrać ze sobą dowolną odzież i tyle jedzenia, ile jest w stanie unieść.

Dziwnie się słucha, kiedy bandycki ataman przemawia poprawnym językiem.

Na znak szefa otwiera się brama najbliższego magazynu, a tam w równych kupkach leżą wszelakie ciuchy. Nie jakieś tam damskie kapelutki i kostiumy kąpielowe – nie, tam jest wszystko, co może się przydać normalnemu człowiekowi w podobnej sytuacji. Mocne buty, wytrzymałe spodnie i różnorodne kurtki. Z materiału, skórzane, a nawet z demobilu. Oddzielnie złożono plecaki i torby. Są nawet wózki towarowe.

Podtrzymywany okrzykami wspólników Makara, Paweł nieśmiało wchodzi do pomieszczenia. Grzebie w stercie ubrań. Powoli się ośmiela, zrzuca swoje szmatki i wbija się w dobrą kurtkę skórzaną i piękne buty. Baran! Nawet ja rozumiem, że trzeba brać mocne, a nie piękne, które za kilka miesięcy staną się bezużyteczne. Wymienia spodnie na nowsze. Bandyci pozwalają mu wziąć wózek, z którym znika za rogiem – tam, jak można podejrzewać, trzymana jest żywność. Po jakichś dziesięciu minutach pojawia się z powrotem. Wózek jest tak ciężki, że ledwie toczy się po asfalcie.

– Patrzcie! – Makar pompatycznie wyciąga rękę. – Pracujcie, a wszystkich was czeka to samo!!

Brama otwiera się ze zgrzytem.

– Kleszcz, Wytrzeszcz, zaprowadźcie człowieka! Uważajcie, żeby nikt go nie skrzywdził – nakazuje szef. – Nie chcemy mieć złej opinii!

Paweł nie wierzy własnym uszom! Puszczają go i to z pełnym wózkiem! Przekonywać innych to jedno, ale nagle przekonać się samemu o prawdziwości własnych słów – to zupełnie co innego. Nie każdy elokwentny gaduła to zniesie! Uśmiecha się jakoś tak niepewnie. Macha nam ręką i odwraca się do wyjścia. Kiedy opuszcza ramię, zauważam na prawej kieszeni jego kurtki znaczek – uśmiechniętego misia. Moja koleżanka z pokoju miała taki sam, dlatego go rozpoznałem. Chyba symbol jakiegoś ruchu młodzieżowego… nie pamiętam.

Nawet nas nakarmili i to stosunkowo nie najgorzej. Pewnie, żeby uczcić uroczystą chwilę. A potem… potem świętowanie się skończyło i kiedy wchodziliśmy do baraku ktoś mi solidnie przywalił w potylicę. Ocknąłem się gdzieś dalej od wejścia. Dźwięk kropel… toaleta?

– Oprzytomniał – mówi ktoś.

Próbuję się ruszyć… dupa! Ktoś siedzi mi na nogach i za ręce też mocno trzymają.

– Słuchaj no, mądralo – odzywa się ciemność głosem brygadzisty. – Jutro wyrazisz gorące życzenie, żeby pobiegać z kłodą. Zrozumiano!

– To nie zależy ode mnie, tam starszy decyduje!

– On czy nie on, a ty takie życzenie wyrazisz. Jasne, kurwa?!

– Że trudno jaśniej.

– O to to – chrząka kudłaty. – Wlepcie mu tam… dla lepszego zrozumienia, że ja nie żartuję!

I wlepili. Pół nocy nie mogłem zasnąć.

Rano podczas odprawy przyglądam się swoim sąsiadom w szeregu. Któryś z nich wczoraj siedział na moich nogach, a inni trzymali mnie za ręce. Jeszcze ktoś bił. I na pewno nie był to jeden i ten sam człowiek. Co teraz? Znalazłszy się w takich warunkach, powinniśmy przecież wzajemnie się podtrzymywać. Powinniśmy, a w praktyce jest jak jest. Czyli co, chłopaki, wychodzi na to, że każdy sam za siebie? „Zgiń dziś ty, a jutro ja”? Jeśli się nie mylę tak kiedyś mówili zeki. Gdzieś o tym czytałem. Cóż, coś mi się zdaje, że kłoda niedługo upadnie jeszcze raz – tym razem na moją nogę. Mocno wątpię, że będę miał takiego farta, jak Paweł.

Drepczemy ulicą. Nie mam ochoty rozglądać się dookoła, co to ja tu czegoś nie widziałem? I po co? Może właśnie dlatego zauważyłem na drodze, a dokładniej na poboczu jakąś jasną plamę. Pamięć wzrokową mam ogólnie dobrą, co nie raz pomagało mi w pracy – jakoś tak szybko ogarniałem na ekranie różne drobiazgi. Nawet różnicę w długości wiersza o jedną, dwie cyfry zauważałem pierwszy! Plama, mówiąc ściśle, była nawet nie na poboczu, tylko na zewnętrznym brzegu przydrożnego rowu. Zwolniłem kroku, w ustach nagle mi zaschło.

Miś! Ten sam z nowej kurtki naszego szczęściarza! Aha. I brunatne plamy na piasku. A przecież wczoraj tego nie było, daję głowę! Targałem wtedy ciężką torbę z barachłem, więc głównie patrzyłem pod nogi. I w tym właśnie miejscu również. Gdzieś tu, nawiasem, blisko drogi jakiś wąwozik biegnie.

Taa, teraz już wiem, w jaką to drogę odprowadzały wczoraj Pawła przydupasy Makara. I co teraz? Powiedzieć reszcie? Odebrać im ostatnią nadzieję? Za coś takiego to mnie w nocy materacem uduszą. I ten brygadzista… Całkiem prawdopodobne, że on coś wie. Albo się domyśla. Sam wyda mnie strażnikom jako wichrzyciela, nawet do baraku nie dojdę.

– Jestem gotów nosić kłodę!

– Nie marudź, zdechlaku – zbywa dobrodusznie moją propozycję starszy. – Muły se najpierw napompuj.