Читать книгу «Drapieżca» онлайн полностью📖 — Александра Конторовича — MyBook.
image
cover

Własny dom przywitał mnie ciemnością na klatce schodowej – prąd wysiadł? Pieprzyć to, za to winda działa! O co tu chodzi? W świetle latarki z komórki stało się jasne: ktoś wykręcił żarówki. Dożyliśmy, cholera, że już żarówki zaczęli kraść…

Oto i mieszkanie. Zamknąwszy za sobą drzwi, zaczynam wykładać zdobycz na kanapę. Nie za dużo, ale i to boży dar! Na kilka dni jest żarełko!

Stawiam czajnik na kuchenkę elektryczną. „Miau” – melodyjne zaśpiewał dzwonek u drzwi. Na ekranie monitora wyświetliła się twarz Paszy Galpierina. Po co on tu przyszedł?

– Otworzyć drzwi! – Elektronika, posłuszna mojemu głosowi, uruchamia zamek.

– Cześć!

– Witaj! Wejdź, właśnie robię herbatę.

– Nie teraz. Miszkę zabili, słyszałeś?

Stop…

– Frołowa?

– No!

Nasz admin, mój kolega. Dobrotliwy grubas w okrągłych okularach, w czymś podobny do Johna Lennona. Świetny, absolutnie niekonfliktowy facet. Komu on mógł przeszkadzać?

– Pieprzysz… – mówię niepewnie. – Zaraz, a ty skąd to wiesz?

– Czy ty w ogóle jesteś na bieżąco z tym, co się wokoło dzieje?! – wybucha Paszka.

Od takiego nawału emocji pogubiłem się i nawet nie wiedziałem, co odpowiedzieć.

– Bajzel… Jacyś ludzie z karabinami człowieka przy mnie zastrzelili! Żadna policja nie przyjechała!

Pasza wzburzony zaczyna biegać po mieszkaniu. Z jego słów zaczynam powoli rozumieć, że okoliczności są znacznie gorsze, niż przypuszczałem.

Bajzel, a dokładniej zorganizowany chaos ogarnął już całe miasto. Strzelaniny na ulicach. Policja podziała się nie wiadomo gdzie i nikt nie mieszał się w te krótkotrwałe walki. Kto i z kim walczy, było zupełnie niezrozumiałe. W drodze do mnie Paszkę też ktoś ostrzelał – uratowała go prędkość pojazdu. Najpierw pojechał do Frołowa i na progu zastał zwłoki. Ktoś strzelił Miszce kilka razy w pierś. Już leżącego dobili strzałem w głowę.

– Pochyliłem się nad nim i nagle słyszę, że w środku ktoś chodzi. Zerwałem się i zwiałem!

– Dlaczego do mnie?

– Ty mieszkasz bliżej i poza tym lepiej, niż ja prowadzisz samochód.

Święta prawda, kupując prawo jazdy, Pasza, niestety, nie zyskał jednocześnie umiejętności kierowania swoją mazdą na kredyt. Przejechać tu i tam uliczkami jeszcze od biedy potrafił. Natomiast wyjechać na trasę…

– Czas się zmywać! Dosłownie teraz!

– Poczekaj… Muszę się spakować!

– Co będziesz pakować?! Ty, co, już całkiem nie czaisz?! Trzeba spieprzać! Raz-dwa!

Co jak co, ale przekonywać to on może! Naprawdę nie znalazłem żadnych argumentów. Popędzany ciągłymi krzykami, zacząłem miotać się po mieszkaniu, gorączkowo upychając w plecaku wszystko, co wydało mi się pożyteczne. Niestety… nawet mój nie największy plecak wystarczył aż nadto. A wydawało się, że wszystko wokół jest potrzebne i przydatne. E tam, w oderwaniu od domu to w ogóle nie przyda się do niczego. No komu, powiedzcie, potrzebny jest kij do golfa? Nawet jeśli ma autograf wice-prezesa Terra Group!

Zatrzasnąwszy drzwi, schodzimy po schodach. Na podwórku spotyka nas jeszcze jeden znajomy – Demian Słucki. Też programista, tylko pracuje w sąsiednim dziale. Najśmieszniejsze jest to, że jesteśmy z nim nawet trochę do siebie podobni. Ludzie żartują, że praca niweluje różnice w wyglądzie. Za to mieszka Demian z Paszką po sąsiedzku, drzwi w drzwi. Przestraszony Galpierin specjalnie zostawił go na podwórku, aby pilnował samochodu. Cóż, trudno nie przyznać mu racji. Chociaż, co mógłby zrobić Demian przeciwko nawet tylko jednemu uzbrojonemu człowiekowi? Sprawnie ładujemy mały dobytek, wsiadamy. W środku jest ciepło, Paszka nawet silnika nie wyłączył. Ogrzewanie pracowało cały czas.

– Pić mi się chce… – warczy Słucki.

– Przecież mam na górze mineralną! No i przed nami daleka droga.

– Idź, tylko szybko! Zostaw tę kurtkę, na co ci ona.

Słusznie, tylko ręce zajmuje. Kiedy się uwijaliśmy, spociłem się jak ruda mysz, więc jej nie zakładam.

Zdecydowanie wchodzę na klatkę schodową. Winda, drzwi wejściowe… o, woda stoi na stole!

Chwytam butelkę, zatrzaskuję drzwi. Melodyjne brzęczy winda – jest na parterze. Biegnę w kierunku schodów. Cholera! Sznurowadło, jego mać… o mało nie poleciałem na łeb. Siadam w kucki…

Pach! Pach!

– A-a-a! – przerażony krzyk rozniósł się na zewnątrz. Wołanie odbiło się od szyb, odezwało echem w głębi domu.

– Uciszcie go!

Sucho trzasnęły jeszcze dwa wystrzały.

– Gotowe, odwalili kitę.

– Sprawdźcie ich dokumenty. Torby, kurtki, przeszukajcie wszystko!

Cofam się w niszę – tu zgodnie z projektem miały stać kwiaty, ale pieniędzy na to nie zebrali.

– To Galpierin, proszę fotografia na prawie jazdy.

– A ten drugi?

– Nie ma niczego ze sobą.

– To zapierdalajcie na górę! Tu jeszcze Karasew powinien mieszkać. Jest na liście. Trzecie piętro, mieszkanie piętnaście. Nie grzebcie się tam.

Słyszę kroki i staram się wrosnąć tyłem w żelbet. Tak, na klatce schodowej nie ma światła, dzięki ci nieznany złodzieju żarówek! ale ludzie, którzy weszli mogą mieć latarkę!

– Szefie, jest przepustka! To Karasew!

– No proszę, to tutaj ten Galpierin się spieszył. Zdążył, jak widać. Jeden chuj, mieszkanie trzeba sprawdzić! A to wiadomo, co tam u niego jest!

Tupot butów na asfalcie. Teraz wejdą na klatkę, oświetlą hol latarką. A po co? Do czego im w sumie potrzebne światło? Na zewnątrz jeszcze nie jest tak ciemno, mogą nie mieć ze sobą latarek, a drzwi windy są zawsze podświetlone ledami,trudno nie trafić. I faktycznie – parka złoczyńców poszła do windy, nie wahając się ani sekundy, i tylko w ostatniej chwili któryś z nich z nich po coś oświetlił przycisk przywołania. Melodyjne zabrzmiał sygnał, i kabina ruszyła na moje piętro.

Ale zaraz. Teraz wjadą na górę, w jakiś sposób wyważą drzwi do mojego mieszkania, wejdą. I co?

Nie wiem, co dokładnie chcieli tam znaleźć, ale przewrócenie wszystkiego do góry nogami zajmie im równo pięć minut. Nie mam w domu zbyt wielu mebli – wszystko współczesne. A potem, potem pójdą na dół. Obojętnie, którędy – po schodach czy windą. Tak czy inaczej, zobaczą mnie: nisza jest doskonale widoczna i od strony windy i ze schodów. No i mają latarki.

Co, już tylko pięć minut mi zostało? No, może sześć lub siedem. Tutaj mnie pochowają. Wybiec na podwórko? Aha, a tam przy samochodzie to wszyscy są członkami towarzystwa ślepogłuchoniemych? No, no… to nawet nie jest śmieszne.

Nie wiem, co za diabeł mnie podkusił, ale zamiast szukać lepszego schronienia, ruszyłem w górę po schodach. Klatki schodowe w domu są dość nowoczesne, żadnych zakamarków i zakrętów. Skąd byś nie szedł – wszystko widać. Tak, światło jeszcze świeci, nie trzeba żadnych latarek. Starczyło mi rozumu, aby nie hałasować, nawet zdjąłem półbuty i szedłem w skarpetkach. Pierwsze piętro. Drugie. Na górze coś walnęło, słychać zgrzytanie. Moje drzwi!

Dopuścił się pan bezprawnego naruszenia własności prywatnej. Dzwonię na policję.

Mój alarm! Sam go skonfigurowałem. Tak, teraz to taki telefon bardzo mi pomoże… tu nawet do zabójstwa nikt nie wyjeżdża!

– Oż kurwa! – zaklął ktoś na górze. – O mało co, nie strzeliłem. Ja cię zaraz!

Coś trzaska. Głos sygnalizatora milknie.

– Tak znacznie lepiej!

Tak znacznie lepiej!

Biegiem!

Przyciskając buty do piersi, starając się nie hałasować, pokonuję przestrzeń klatki schodowej i skręcam na schody, prowadzące do góry. I tutaj siły mnie opuszczają. Jak stoję, tak padam na podłogę. Po prostu nie mogę wejść wyżej. Zdążyłem tylko doczłapać do podestu czwartego piętra.

Głosy zabrzmiały wyraźniej, można przypuszczać, że bandyci nic nie znaleźli i wracają.

– Podczep tam coś na wszelki wypadek! – To ten sam typ, który przestraszył się alarmu.

– Po chuj? Właściciel leży na dole!

– Na wszelki… Może któryś kumpel do niego zajrzy.

– Ha-ha! Jeśli przeżyje! Ale przecież sąsiad przez głupotę też może pysk wsadzić!

– A co cię ten sąsiad?

– Hm! Dobra… – zgadza się drugi bandyta.

Coś tam robi, słychać jakiś hałas. Tymczasem pierwszy zapala papierosa, czuję zapach dymu.

– No tak… chyba na tip-top! Teraz kości nie pozbiera!

– No pewnie, ci mądrale, co nas wynajęli, nie będą się przypieprzać do takich drobiazgów.

Sygnał otwierania drzwi windy brzęczy melodyjnie i zostaję sam.

I co zrobiłby na moim miejscu bohater jakiegoś filmu? Zerwałby się, znalazł w pokoju minę z potykaczem, natychmiast unieszkodliwiłby ją i rzucił w kierunku bandytów. Z granatów takie pułapki przecież robią, nie? Znaczy, że rzucić ją można, dranie właśnie z domu będą wychodzić. Tia, bohater kina akcji pewnie w ten sposób by postąpił. Tyle że ja nie jestem kinowym herosem i nie umiem rozbrajać min-pułapek. Przez rok służby wojskowej tylko dwa razy strzelałem z automatu, a granatu nie widziałem wcale, jedynie w kinie.

Nie ruszam się ze schodów. Na podwórku trzasnęły drzwi, zawarczał silnik odjeżdżającego auta. A potem w oknach zabłysnęła łuna. Nie musiałem wyglądać na zewnątrz, i tak wszystko było jasne. Paliła się mazda Galpierina. A wraz z dymem ulatywała ostatnia nadzieja na wyrwanie się z tego koszmaru.

Nie pamiętam, ile czasu siedziałem na schodach. Nikt nie wychodził z mieszkań, a tak w ogóle w domu było cicho, jakby wszyscy jego mieszkańcy nagle kopnęli w kalendarz. Choć, prawdopodobnie, po prostu uciekli z miasta. Przyszedłem do siebie tylko dlatego że bardzo mi się chciało pić! Ale niczego przy sobie nie miałem. Wstaję – kości zatrzeszczały i zabolały mięśnie. Ile czasu tutaj sterczę?

Mazda już się tylko tliła. Śmierdzący dym wydostawał się oknami i płynął po podwórku. Ciał chłopaków nie widziałem, prawdopodobnie leżeli wewnątrz spalonego samochodu. Gdzie teraz iść? Przy pasie nadal wisiała pusta manierka, w kieszeni składany nóż i to wszystko. Ani jedzenia, ani wody… nic.

Skręciwszy za róg, kieruję się do ograbionego sklepu – tam została woda mineralna, a to już coś!

Dziwne, że nie spotkałem po drodze żadnych aut ani ludzi. Nikogo, jakby wymarli. Idąc ulicą, skręcam w stronę punktu handlowego. Na ścianie domu widzę świeże zadrapania ze śladami farby: jak nic jakieś auto musiało się otrzeć. Jest i samochód… jednak niedaleko ujechał. Szyby rozbite kulami, podziurawione drzwi – kierowcy się nie poszczęściło. I ten zapach… zapach krwi! Czerwone plamy częściowo pokrywają przednią szybę, Zabryzgało też prawe okno. Walcząc ze sobą, obchodzę samochód i ostrożnie zaglądam do środka. Tak, nie miał szczęścia kierowca, jego ostatnia podróż okazała się krótka. Ciężki facet leży płasko na kierownicy, z głową utkwioną w tablicy rozdzielczej. Niemały koleś był, jak on mieścił się za kółkiem! To jasne, dlaczego od razu go zabili: gdyby taki osiłek wydostał się na zewnątrz, nikt nie mógłby czuć się pewnie. Kieszenie gość miał wywrócone, schowek był otwarty. Na tylnym siedzeniu leżą wypatroszone torby, jakieś rzeczy, rozrzucone klucze do nakrętek i śrubokręty. Tak, widać, gościowi się spieszyło, ale nie zdążył. Bagażnik też jest otwarty, ale w nim, oprócz koła zapasowego, nic więcej nie ma.

Mam zawroty głowy, szybko odchodzę na bok. Byleby nie rzygać. Rzygać, ciekawe czym? Od wczoraj nic nie jadłem.

Aha, jest sklep! Zasadniczo nic tu się nie zmieniło, widocznie splądrowane pomieszczenie nikogo nie przyciągnęło. Butelki z mineralną są nietknięte! Łapczywie chwytam jedną i piję, piję! Uff… lepiej. Cała butelka poszła niemal do końca.

Do diabła, więcej niż trzy-cztery nie uniosę! Boże, ale dupa ze mnie! W samochodzie była torba. Nawet nie zakrwawiona. Ruchy-ruchy! Podnosząc torbę, jednocześnie zbieram z podłogi kilka kluczy, wkrętaków i kombinerek. Po co? Narzędzi nigdy dość. Teraz z powrotem do sklepu.

W torbie zmieściło się siedem butelek, kilka woreczków z sucharami Emelia (boso, ale w ostrogach), opakowanie jakieś kaszy oraz Gerbery i to wszystko. Więcej tu nic nie było, wszystko zabrali jeszcze przede mną. Oglądam się za siebie. Od ciała zabitego już zaczyna czymś cuchnąć. A może mi się tylko wydaje?

Coś przyciąga mój wzrok… co? Nie rozumiem. Jakaś myśl uparcie mnie prześladuje, tłucze się gdzieś pod czaszką, ale nie, nie wiem… Olśniło mnie, kiedy zdążyłem już odejść spory kawałek – kurtka! Trzeba było wziąć kurtkę zabitego kierowcy, leżała na podłodze. Ale ona jest we krwi, jak to założyć? „Wybredny, tak? – złośliwie dopytuje głos wewnętrzny. – Nocą w koszuli na chłodzie masz zamiar latać? Co za zahartowany chłopaczek!”

No, teraz nie jest zbyt bardzo chłodno. W ciągu dnia, w każdym razie, zęby nie szczękają.

Wtedy przypomniałem sobie nocleg na schodach. Nie wiało tam, ale ciepła też jakoś nie było, chociaż to budynek! Mieszkalny dom, zresztą, dobrze ocieplony. Miejsce, do którego nie ma drogi powrotnej. Co, mam może zapukać do sąsiada? Mnie tu wcześniej próbowali zabić, potykacz w mieszkaniu ustawili, więc może u Pana na razie pomieszkam? Wyobrażam sobie odpowiedź.

A tak przy okazji! Gdzie pójść? Do któregoś z kolegów? Ryzykując kulkę? Szukali konkretnie nas, według jakiejś listy i wątpliwe, aby były na niej tylko trzy nazwiska. Do tego osób, z którymi pracowałem przez ostatnie dni. Tak więc pod innymi adresami mogę spotkać wczorajszych gości.

To dokąd iść? Nic mi nie przychodzi do głowy. Czyżbym miał zaleźć do piwnicy jak jakiś bezdomny? A co, piwnice mamy nie najgorsze – w nich nawet biura urządzają, sam w kilku byłem. Co prawda, drzwi tam głównie żelazne, ale mam narzędzia! Najbliższe znane mi biuro znajduje się w końcu nie tak daleko.

Niestety, moich talentów włamywacza starczyło tylko na to, aby oderwać dekoracyjną osłonę zamka. Pod nią był solidny metal, z którym nic nie mogłem zrobić. Próba otwarcia zamka wszelkiego rodzaju zgiętymi drutami nie powiodła się ze względu na brak odpowiednich drutów. Jak je zginać, też nie bardzo wiedziałem. Chyba nie tylko pod kątem prostym… Straciłem na to zajęcie prawie dwie godziny, olałem to i usiadłem na schodach Rozpakowałem zgrzewkę Gerbera. Proszę się nie śmiać złośliwie! Chętnie popatrzyłbym na was w podobnej sytuacji!

Okno? Tam krata. Kuźwa… co robić? Jeśli miałbym łom, ale nie mam.

Gdzie u nas można znaleźć wszelkie narzędzia? W porcie, gdzieżby indziej? Wszystkie sklepy zamknięte. Drałować tam… po ką cholerę, lepiej poszukać czegoś bliżej. Budowa! Tam na pewno jest łom, i jeszcze dużo innych przydatnych rzeczy. Tam się machniemy. Tylko gdzie? Nie wiedziałem, gdzie jest tu coś budują, ale coś tam z okna autobusu jednak zobaczyłem! Taa, dotrę na miejsce prawie w nocy. I co z tego? Jakbym miał zajebisty wybór? Dobra, nie ma wyboru, pójdziemy na budowę. Wszystkich zapasów ze sobą nie wezmę, a nuż akurat tam wyszperam coś pożytecznego? I nie zdołam unieść. Butelki, manierka i opakowania Emelii znalazły sobie tymczasowe schronienie na daszku schodów, prowadzących do piwnicy. Z podwórka nie widać, a żadne zwierzę tam nie wejdzie – to nie kiełbasa! Zabrałem tylko pustą torbę i jedną butelkę. Spoko, jutro przyniosę łom i odjem się się za wszystkie czasy już na nowym miejscu!

...
6