Z środy na czwartek nie dobrą noc mieliśmy. Moje łóżko poruszało się najokropniej tak, że na jego deskach musiałem się opierać łokciami i kolanami. Worki i walizy wysuwały i wsuwały się w moim pokoiku. Nieład niezwykły zapełniał sąsiedni salon, w którym dwieście czy trzysta skrzyń tymczasowo złożonych, toczyły się od jednej ściany do drugiej, potrącając z łoskotem ławki i stoły. Drzwi trzaskały, szklanki i butelki potrącały się w swem zawieszeniu ruchomem, naczynia stołowe spadały z kredensu na podłogę. Słyszałem także chrapania nieregularne szruby i uderzenia kół, które kolejno wychodząc na wierzchy uderzały powietrze swemi szprychami. Po tych wszystkich oznakach poznałem, że wiatr wzmógł się znacznie i że parostatek nie był już obojętnym na fale morskie, które go zabierały w poprzek.
Wstałem o siódmej rano, spędziwszy noc bezsennie. Uczepiłem się jedną ręką łóżka, a drugą byle jak się ubierałem. Bez oparcia nie byłbym się utrzymał na nogach, stoczyłem też prawdziwą walkę z mojem paltotem aby go na siebie włożyć. Wyszedłem z mego pokoiku przez salon, rękami i nogami torując sobie drogę pomiędzy tą falą skrzyń. Wszedłem na schody na kolanach, jak wieśniak rzymski, wdrapujący się po schodach Scala Sante Poncyjusza Piłata i nakoniec dostałem się na pokład, gdzie silnie się uczepiłem haczyka.
Ziemi nie było widać zupełnie. Za przylądek C'Lear przez noc przepłynęliśmy. W koło nas roztaczał się obszerny obwód, zakreślony liniją wody na sklepieniu niebieskiem. „Great Eastern” wzięty w poprzek bez pomocy żagla, kołysał się strasznie. Morze koloru siwego, wzdymało się wielkiemi falami. Maszty jak długie końce cyrkla zakreślały w powietrzu liczne łuki. Kołysanie okrętu wzdłuż było nieznaczne, przyznaję, lecz kołysanie się z boku na bok było nieznośne. Niepodobna się było utrzymać na nogach. Oficer kolejny uczepiwszy się mostku, wyglądał jakby na huśtawce. Od haczyka do haczyka zaledwie dostałem się do buduaru na prawym boku okrętu. Pokład był mokry od mgły i bardzo śliski. Przygotowywałem się już uczepić za sztachety mostka, gdy ciało jakieś padło mi pod nogi.
Było to ciało doktora Dean Pitferge. Podniósł się zaraz mój oryginał na kolana, i patrząc na mnie rzekł:
– Otóż to właśnie. Wielkość łuku, zakreślonego przez ściany „Great Easternu” wynosi czterdzieści stopni, dwadzieścia pod poziomem, a dwadzieścia nad poziomem.
– Doprawdy – zawołałem śmiejąc się – nie ze spostrzeżenia, tylko z położenia, w jakiem one były zrobione.
– Tak jest – powtórzył doktór. – Podczas kołysania się szybkość ścian wynosi jeden metr, siedemset czterdzieści cztery millometrów na sekundę. Okręt za atlantycki który jest o połowę węższy, w tem właśnie czasie przeważa się z jednego boku na drugi.
– A więc – odrzekłem – ponieważ „Great Eastern”, wraca tak prędko do położenia prostopadłego, jest to skutkiem zbyt wielkiej nieruchomości.
– A tak, dla okrętu, lecz nie dla jego pasażerów – przerwał wesoło doktór Pitferge – gdyż oni jak pan widzisz, powracają do poziomu i to prędzej niżby chcieli.
Doktór zachwycony swą odpowiedzią, podniósł się, a potem wzajemnie się podpierając doszliśmy przecie do ławek na najwyższym piętrze w tyle okrętu urządzonych. Dean Pitferge wyszedł cało podrapawszy się tylko w kilku miejscach, winszowałem mu tego, bo mógł sobie głowę rozbić.
– O! na tem nie koniec! – odpowiedział – wkrótce mieć będziemy klęskę.
– My?
– Parostatek, a zatem, ja, my i wszyscy pasażerowie.
– Jeżeli pan mówisz bez żartów – zapytałem – dla czego wsiadłeś pan na okręt?
– Żeby zobaczyć co nastąpi, gdyż nie bardzo by mi się nie podobało nasze rozbicie! – odrzekł doktór, patrząc na mnie znacząco.
– Czy to po raz pierwszy płyniesz pan na „Great Easternie”?
– Nie. Odbyłem już kilka podróży… jako amator.
– Nie masz więc pan czego żałować!
– Ja też wcale nie żałuję, konstatuję tylko fakta, a oczekuję cierpliwie, godziny nieszczęścia.
Czy doktór żartował sobie ze mnie? Nie wiedziałem co myśleć. Wydawały mi się bardzo ironicznie jego małe oczy. Chciałem go się lepiej wypytać.
– Doktorze – mówię mu – niewiem na czem opierasz swoje złe przepowiednie, ale pozwól pan sobie przypomnieć, że „Great Eastern” już dwadzieścia razy przebył atlantyk i jego podróże były zadawalniające.
– Mniejsza z tem! – odrzekł Pitferge.
Ten okręt został „zaczarowany” używając wyrażenia upowszechnionego między ludem. On nie ujdzie swego przeznaczenia. Wiedzą o tem i nie mają w nim zaufania. Przypomnij pan sobie, ile trudności inżynierowie doznali, aby go zepchnąć. Nie chciał się dalej posunąć, tak samo jak szpital w Greenwich. Sądzę nawet, że Brunnel, który go budował, umarł „ze skutków operacyi”, jak my się wyrażamy po lekarsku.
– Ah! doktorze – odrzekłem – to jesteś pan chyba materyjalistą?
– Skądże to pytanie?
– Gdyż uważałem, że wiele osób nie wierzących w Boga, wierzą zresztą we wszystko, nawet w złe oko.
– Żartuj pan – odpowiedział doktór – lecz pozwólże mi dalej ciągnąć moje dowodzenie.
„Great Eastern” zrujnował już kilka spółek handlowych. Zbudowany dla przewożenia emigrantów i handlu towarami w Australii, nigdy nie był w Australii. Obrachowany dla nadania szybkości większej, niż mają statki za oceanem, nie dorównał im wcale.
– Z tego – rzekłem – można wnosić!…
– Czekaj pan – odrzekł doktór. – Już utonął jeden z kapitanów „Great Easternu”, a byłto jeden z najzdolniejszych gdyż trzymając go prawie na wprost fal, umiał uniknąć tego nieznośnego kołysania z boku na bok.
– A więc! trzeba żałować straty tego zdolnego człowieka i nic więcej.
– Potem – odparł Dean Pitferge, nie zważając na moje niedowiarstwo – opowiadają różne historyje o tym parostatku. Mówią, że jednego z pasażerów, co zbłądził w jego głębokościach, jak pijonier w lasach Ameryki, nie można było nigdy wynaleść.
– Ach! – powiedziałem ironicznie – otóż i dowód!
– Opowiadają także – znów przerwał doktór – że przy urządzeniu kotłów, jeden mechanik został wepchniętym, przez nieostrożność w skrzynkę z parą.
– Brawo! – wykrzyknąłem – Mechanik wepchnięty! E ben trovato. I ty wierzysz temu doktorze!
– Wierzę – odpowiedział mi Pitferge – wierzę na prawdę, że nasza podróż źle się zaczęła i źle się skończy.
– Wszak „Great Eastern”, jestto okręt trwały – odrzekłem – zrobiony z całą ścisłością sztuki budowniczej, co mu pozwala opierać się falom jak gdyby był pniem pełnym i wyzywać spokojnie morze najbardziej wzburzone!
– Zapewne jest on trwały – odparł doktór – ale niech no wpadnie we wklęsłość fal morskich, a zobaczysz pan czy się podniesie. Jestto to olbrzym, dajmy na to, lecz olbrzym, którego siła nie jest proporcyjonalna do jego budowy. Machiny są za słabe dla niego. Słyszałeś pan o jego podróży dziewiętnastej z Liverpoolu do New Yorku?
– Nie słyszałem.
– Otóż ja byłem na niem. Wyjechaliśmy z Liverpoolu 10 grudnia we wtorek. Pasażerów było dużo, wszyscy przejęci byli największą ufnością. Wszystko szło dobrze, dopóki byliśmy zabezpieczeni od fal przylądkiem Irlandzkim. Nie było ani kołysań ani chorych. Drugiego dnia ta sama obojętność na morze, ta sama niewypowiedziana radość pasażerów. Nad ranem 12, wiatr zaczął dąć porządnie. Bałwany od strony morza wzięły nas w poprzek: „Great Eastern” zaczął się kołysać. Pasażerowie, mężczyzni i kobiety schowali się do swoich pokoików. O godzinie czwartej wiatr dął burzliwie. Meble zaczęły tańczyć. Uderzeniem głowy uniżonego sługi pańskiego, stłukło się jedno z luster dużego salonu. Rozbijają się wszystkie naczynia stołowe. Hałas straszny! Osiem szalup, urwało się ze swoich haków przez jedno uderzenie morza. W tej chwili położenie zaczęło być niebezpieczne. Machina kołowa musiała być wstrzymana. Zagrażał wpadnięciem narzędzia w machiny, ogromny kawał ołowiu oderwany przez kołysanie. Tymczasem szruba nie przestawała popychać nas naprzód. Wkrótce koła nabierają znowu pół prędkości, lecz jedno z nich, w czasie wstrzymania, wyszło z linii prostej, a jego sprychy i pale skrobnęły po pudle statku. Trzeba było na nowo zatrzymać machinę i zadowolnić się szrubą dla utrzymania przodu okrętu. Noc była okropna. Burza się wzmogła. „Great Eastern” wpadł wzagłębienia fal morskich i nie mógł się z nich wydobyć. Z brzaskiem dnia nie było ani jednego okucia na kołach. Rozwinięto kilka żagli dla nadania obrotu statkowi i postawienia go prosto na morzu. Żagle zaledwo rozciągnięte zaraz zostały porwane. Zamięszanie panuje wszędzie. Łańcuchy wyrwane, toczą się z jednego boku okrętu na drugi. W jednem ogrodzeniu dla bydła dno się zapadło, i krowa wleciała do salonu damskiego, w poprzek drzwiczek na pomoście okrętu do schodzenia na dół. Nowe nieszczęście! część śrubowa rudla pęka. Nie mają czem sterować. Uderzenia zastraszające dają się słyszeć. To rezerwoar od oliwy, ważący trzy tysiące kilogramów którego spojenia popękały, zamiatając przedział między dwoma pomostami, uderza naprzemian o boki wewnętrzne, które się mogą zapaść! Sobota przechodzi wśród ogólnego przestrachu. Byliśmy jeszcze ciągle w zagłębieniach fal. W niedzielę dopiero wiatr zaczyna ustawać. Jeden inżynier amerykański, pasażer okrętu, potrafił przyczepić łańcuchy do rudla. Po mału zaczęto robić obroty. Wielki „Great Eastern” powraca do prostej pozycyi na morzu, w osiem dni po opuszczeniu Liverpoolu, przypłynęliśmy do Osseenstownu. Otóż kto wie panie, gdzie będziemy za osiem dni.
Trzeba przyznać, że doktór Dean Pitferge nie dodawał otuchy. Pasażerowie nie byliby go słuchali bez drżenia. Czy też on żartował, czy mówił poważnie? Czyto prawda, że on był na „Great Eastern” podczas wszystkich jego podróży, a żeby mieć udział w jakiejś katastrofie? Lecz wszystko jest podobne dla takiego dziwaka, zwłaszcza dla anglika.
Tymczasem parostatek ciągnął dalej swój bieg, tocząc się jak łódź. Zachował niewzruszenie liniją loksodromiczną statków parowych. Wiadomo, że na powierzchni płaskiej najkrótszą drogą z jednego miejsca do drugiego jest linija prosta. Na kuli linija krzywa utworzona przez wielkie łuki. Okręty dla skrócenia podróży, muszą z konieczności, trzymać się tej drogi. Lecz statki żaglowe, nie mogą płynąć tą liniją, jeżeli są wprost wiatru. Jedne tylko parowce są w stanie trzymać się ciągle kierunku ściśle oznaczonego, one też przybierają drogę wielkich łuków. I tak zrobił „Great Eastern” podnosząc się trochę ku północo-zachodowi.
Kołysanie nie ustawało. Ta szkaradna choroba morska, od razu udzielająca się i epidemiczna, robiła gwałtowne postępy. Niektórzy pasażerowie, wynędzniali, bladzi, z nosem cienkim, policzkami wklęsłemi, skroniami ściśniętemi, mieszkali prawie na pokładzie, dla wciągania do płuc świeżego powietrza. Po większej części wściekli byli na ten nieszczęśliwy parostatek który wyglądał na prawdę jak wiązka pływająca dla wskazówki, gdzie zarzucono kotwicę i złościli się na stowarzyszenie, którego prospekty ogłaszały, że choroby morskiej „nie ma na tym okręcie”.
Około godziny 9-tej, z lewego boku tylnej części okrętu dano znać o jakimś przedmiocie oddalonym o 3 czy 4 mile.
Czy to był szkielet wieloryba, czy rozbity okręt? nie można jeszcze było rozpoznać! Grono pasażerów zdrowych zebrało się by patrzeć, na te szczątki pływające o trzysta mil od najbliższego brzegu.
Tymczasem „Great Eastern” posuwał się ku przedmiotowi zapowiedzianemu. Lornety wszystkie tamże się zwróciły. Zdania o tem były bardzo podzielone, a wśród amerykanów i anglików, dla których każden pozór do zakładów jest dobry, stawki zaczęły iść w górę. Pomiędzy tymi ludźmi szalenie lubiącymi zakłady, zwróciłem uwagę na człowieka wysokiego wzrostu, którego rysy twarzy uderzyły mnie, z powodu oznak niedwuznacznych, głębokiej nieszczerości. Indywiduum to miało jakieś uczucie nienawiści ogólnej, wystereotypowane na swej twarzy, na którem nie pomylili by się nigdy ani fizyjonomiści ani fizyjologowie; czoło sfałdowane zmarszczką prostopadłą, wzrok zuchwały zarazem i nieuważny, oko suche, brwi jedna przy drugiej, ramiona wysokie, głowa do góry, nakoniec wszystkie oznaki niezwykłej bezczelności, połączonej z rzadkiem oszukaństwem. Kto był ten człowiek? nie wiedziałem, lecz niepodobał mi się nadzwyczajnie… Mówił głośno i tym tonem, co to zdaje się rzucać obelgi. Kilku służalców, godnych jego, śmiało się z grubijańskich jego żartów. Osobistość ta utrzymywała, że rozpoznaje wdali szkielet wieloryba i twierdzenie swoje podtrzymywała znacznemi zakładami, na co natychmiast nie zabrakło amatorów.
Zakłady te, które się podniosły do sumy kilkuset dollarów, przegrał wszystkie. W istocie było to pudło rozbitego statku. Parostatek przybliżył się do niego szybko. Można już było poznać miedź zielono-szarą na jego zewnętrznym spodzie. Był to statek trzy masztowy, z popsutemi masztami leżący na boku. Zapewnie miał miarę pięciu do sześciu set beczek. Czy opuściła go służba okrętowa? było to pytanie, czyli używając wyrażenia angielskiego great attraction tej chwili. Jednak nie było widać nikogo na tym pudle. Może rozbitki schronili się wewnątrz? Przez lunetę widziałem od niejakiego czasu, przedmiot poruszający się na przodzie tego statku, lecz wkrótce przekonałem się, że to była resztka trójkątnego żaglu, którą wiatr powiewał.
Z odległości pół milowej, wszystkie szczegóły tego pudła zaczęły być widoczne. Było ono nowe i zachowane w bardzo dobrym stanie. Jego ładunek, który się stoczył pod naciskiem wiatru, zniewolił go do pochylenia się na bok. Oczywiście ten statek zaskoczony w chwili krytycznej, musiał poświęcić swe maszty.
„Great Eastern” przysunął się do niego. Opłynął w około. Dawał znaki swej obecności licznemi gwizdaniami. Powietrze się od nich rozdzierało. A na tym rozbitym statku panowała cisza głucha i nieożywiona. Na całej przestrzeni morza zakreślonej horyzontem, nic nie było widać. Ani jednej szalupy przy boku tego rozbitka.
Służba okrętowa miała czas do ucieczki. Ale czy mogła się dostać na ląd, odległy o trzysta mil? Wątłe łódki czy mogły się oprzeć falom morskim, które tak przerażająco podrzucały „Great Eastern”. Z resztą w jakim czasie mogła się stać to katastrofa? Z powodu wiatrów panujących czy nie wypadało też szukać dalej na zachodzie, miejsca tego rozbicia? Wszystkie te pytania musiały zostać bez odpowiedzi.
Kiedy parostatek płynął z tyłu rozbitego statku, przeczytałem wyraźnie na jego tablicy nazwisko „Lérida”; lecz znaku portu do którego należał, wcale nie było. Z jego układu, z jego kształtów wysokich, z wysmukłości szczególnej, sztuki drzewa na przodzie okrętu, majtkowie z naszego parostatku wnioskowali, że był budowy amerykańskiej.
Statek handlowy, okręt wojenny pewnie by się nie wahał, zabrać to pudło, które musiało w sobie zawierać drogie towary. Wiadomo, że w wypadkach, ocalenia szczątków rozbitego statku, prawa morskie, przeznaczają wybawcom trzecią część wartości. Ale „Great Eastern”, obowiązany do służby regularnej, nie mógł wziąść tego szczątku aby go wlec za sobą tysiące mil. Wracać się nazad, aby go zaprowadzić do najbliższego portu, było także niepodobieństwem. Trzeba więc było zostawić go z wielkim żalem majątków; wkrótce też ten rozbitek został tylko małym punktem w przestrzeni, niknącym na horyzoncie. Grono pasażerów rozeszło się. Jedni poszli do swoich salonów, inni do pokoików, trąbka na drugie śniadanie nie zdołała zbudzić wszystkich tych śpiących obezwładnionych chorobą morską.
Około dwunastej kazał kapitan Anderson umieścić dwa maszty przednie i jeden najmniejszy tylny. Okręt lepiej oparty mniej się kołysał. Majtkowie próbowali także ustawić statek mały przykręcony do parostatku podług nowego systemu. Ale system był „zanowy” zapewnie, gdyż nie mogli go zużytkować i ten mały statek w całej podróży nie był użytecznym.
Бесплатно
Установите приложение, чтобы читать эту книгу бесплатно
О проекте
О подписке
Другие проекты