Były jeszcze skargi na majstrów, były pogróżki odprawionych z roboty, były i takie denuncjacje, że któryś powiedział na Bucholca: „Świnia z wypalonymi oczami”, „Stary złodziej”, pisane ołówkiem na kawałkach papieru opakunkowego.
– Daj pan ten list, to ważny, drogi dokument, co o mnie mówią moi ludzie – i uśmiechał się pogardliwie.
– Pan myślisz, że ja codziennie czytam takie listy? Ha, ha, ha. August nimi podpala w piecu, cała korzyść z tego naciągania.
– A swoją drogą pan prezes rocznie daje kilka tysięcy rubli na różne cele publiczne.
– Daję, daję, bo mi je z gardła wydzierają, bo muszę dla świętego spokoju rzucić jaką kość dla hołoty.
– Dawniejsza zasada: szlachectwo obowiązuje, zmieniła się dzisiaj na: miliony obowiązują.
– Głupia, nihilistyczna zasada. Co mnie obchodzi, że zdychają z głodu, niech zdychają. Zawsze jakaś część ludzi musi nic nie mieć. Mnie nikt nie dał ani grosza, wszystko musiałem sobie wyrwać, wyrobić, więc dla czego ja mam dawać drugim, za co? Niech mi kto udowodni, że powinienem. Komu ja mam dawać? Panom, którzy przehulali majątki, niech ich diabeł weźmie. Tu u was wszyscy chcą brać, a nikt robić nie chce. Mógł który z was tak, jak ja, przyjść do Łodzi, zabrać się do roboty, zrobiłby tak samo, jak ja, majątek. A dlaczego tak nie było? bo wyście w tym czasie robili u nas rewolucję… Ho! ho! Donkiszoci! – splunął z pogardą na własne nogi i śmiał się długo, rozbawiony niesłychanie.
Karol chodził po pokoju, nie chcąc nic mówić i chociaż zaczynało się w nim wszystko trząść z gniewu, milczał i udawał obojętnego, wiedział, że Bucholca nie przekona, a nie chciał mu się narażać.
Bucholc zauważył to pewne udręczenie, jakie sprawiał Borowieckiemu i dlatego właśnie gadał coraz boleśniejsze dla niego rzeczy, torturował go z rozmysłem; lubił, sprawiało mu to niezwykłą przyjemność, jeśli mógł męczyć kogoś i pluć w ludzkie dusze.
Leżał nieomal w fotelu, z nogami, które się prawie przypiekały przy ogniu, ustawicznie podsycanym, a w którym co chwila grzebał kijem: z twarzą szaro-żółtą, niby trupa rozkładającego się, w której świeciły krwawo oczy złością i urąganiem. Okrągła czaszka, pokryta resztkami siwych włosów, odrzynała się jaśniej od ciemnego tła fotelu.
Nie zamykał prawie ust, tylko z coraz większą pasją pluł na wszystko i kopał wszystko. Wyglądał niby bożek pookręcany w łachmany i szmaty, który w głębi swej świątyni złotej leży na milionach i nimi potężny, urąga wszystkiemu, drwi ze słabości, szydzi z uczuć i samo człowieczeństwo, nie podniesione milionami, ma w pogardzie.
Przerwał mu wreszcie lokaj, meldujący obiad.
Dwóch ludzi wzięło z nim fotel i niosło do jadalni, położonej na drugim końcu domu.
– Pan umiesz słuchać, pan jesteś mądry człowiek! – szepnął do Karola, idącego tuż obok.
– To było wszystko bardzo ciekawe, co pan mówił, zajmowało mnie to bardzo, jako materiały do patologii milionerów – rzekł poważnie, patrząc mu się w oczy.
– Panie!… Nie przechylaj! – ryknął na lokaja, niosącego z lewej strony, uderzając go kijem w głowę. – Panie Borowiecki, ja pana szanuję bardzo, daj pan rękę. My się rozumiemy, my możemy dobrze żyć ze sobą, licz pan zawsze na mnie.
W jadalni była już Bucholcowa i gdy męża ustawili przy stole, pocałowała go w głowę, podając w zamian swoją rękę do ucałowania, usiadła naprzeciwko.
Doktor był także, przystąpił pierwszy do Borowieckiego i przedstawił się.
– Hamerstein, dr Juliusz Gustaw Hamerstein powtórzył z naciskiem, gładząc wielką konopiastą brodę, spływającą mu aż do pół piersi.
– Doktor homeopatii i wegetarianizmu. Kundel, kosztuje mnie cztery tysiące rubli rocznie, wypala moje drogie cygara i obiecuje, że albo mnie wyleczy, albo umrę…
Doktor chciał coś oponować, ale stara bardzo cichutkim głosikiem zapraszała do obiadu, który zaraz lokaje zaczęli roznosić.
Rozmowa toczyła się po niemiecku.
– Pan nie wegetarianin? – pytał Hamerstein, wyciągając brodę spod serwety, w jaką był obwiązany.
– Nie, panie. Jestem zupełnym panem wszystkich swoich władz – odparł dość cierpko, bo mu się niesmaczną wydała ta figura, jakby rozlana, z wielkim brzuchem, z wielką twarzą, z olbrzymią łysą czaszką, świecącą jak rondel świeżo wyczyszczony.
Hamerstein poruszył się niecierpliwie, rzucił pogardliwe spojrzenie spod wypukłych, niebieskich okularów i rzekł sucho.
– Każda prawda bywa zawsze z początku wyśmiewaną.
– Pan ma dużo zwolenników w Łodzi?
– Siebie i moje psy, chore na parchy, bo im weterynarz nie kazał dawać mięsa – drwił Bucholc, który siedział przy stole, ale nie jadł nic, prócz kaszy owsianej z mlekiem.
– Co Łódź, co cała Polska, barbarzyństwo!
– Dlatego pan przyjechał. Dobre pole do apostolstwa.
– Ja napisałem książkę o wegetarianizmie pod tytułem: Naturalne pożywienie, mogę ją panu przysłać.
– Dziękuję, przeczytam z ciekawością, ale wątpię, czy pan zyska we mnie adepta.
– Pan prezes to samo mówił z początku, a teraz…
– A teraz jesteś głupi, mój Hamer, bo tego nie rozumiesz, że jak się jest chorym, a cała głupia medycyna nie pomaga, to człowiek gotów jeździć do owczarzy, do księdza Kneippa, wreszcie nawet do twojej elektryczno-homeopatyczno-wegetariańsko-arszenikowej metody.
– Bo ona jedynie pomaga, bo zasada homeopatii: similia similibus curantur, jest zasadą, naturze ludzkiej najbardziej odpowiednią, jest jedynie prawdziwa. Pan prezes stwierdza ją na sobie najlepiej.
– Dotychczas tak, ale jak się zmieni na gorsze, to możesz być doktor pewnym, że cię obiję kijem i każę razem z całą twoją blagą zrzucić ze schodów.
– Kto daje nowe prawdy, bierze w nagrodę męczeństwo – szepnął sentencjonalnie, dmuchając w mleko.
– Daj spokój z męczeństwem, ty bierzesz w nagrodę cztery tysiące rubli i twarz ci się świeci sadłem jak latarnia.
Doktor podniósł w górę okulary, jakby powoływał sufit na świadka, ile cierpi, i jadł dalej kaszę z mlekiem.
Półmisek sałaty z oliwą i drugi z kartoflami stał przed nim.
Umilkli.
Lokaje, niby cienie, przemykali się bez szelestu, śledząc, co mógł kto potrzebować. Jeden stał za Bucholcem i podawał natychmiast to, na czym wzrok jego zatrzymywał się.
– Kundel! – mruczał czasami Bucholc, gdy się opóźnił lub źle podał.
Bucholcowa z drugiej strony stołu siedziała, nie biorąc zupełnie udziału w rozmowie.
Jadła bardzo wolno, żując przednimi zębami, uśmiechała się niby maska woskowa bladymi ustami, spoglądała martwym wzrokiem na Borowieckiego, poprawiała chwilami koronkowy czepeczek, który stroił jej siwe włosy, gładko przyczesane nad czołem żółtym i suchym, o pozapadanych skroniach, głaskała papugę, wiszącą na poręczy krzesła niby pęk barw najjaskrawszych, małą, pomarszczoną, żółtą ręką.
Gdy jej było czego potrzeba, kiwała na lokaja i mówiła mu szeptem prawie niedosłyszalnym, albo pokazywała palcem. Siedziała niby mumia, żyjąca tylko w pozostałych, automatycznych, najdłużej trwających ruchach.
Obiad był najzwyklejszy, na sposób niemiecki. Mało mięsa, a wiele jarzyn.
Zastawa bardzo zwykła: platery dobrze już zużyte, porcelana powyszczerbiana, malowana w gołąbki na brzegach talerzy.
Dla Borowieckiego tylko podano koniak i kilka gatunków win, które mu sam Bucholc nalewał, zachęcając:
– Pij pan, panie Borowiecki, to jest dobre wino.
Koniec obiadu szedł milcząco i nudnie.
Cisza panowała przytłaczająca, czasem tylko papuga, nic nie mogąc ściągnąć ze stołu, krzyczała: „Kundel”! Ale to samo rzucał szeptem Bucholc pod adresem lokaja. A każde słowo czy dźwięk rozlegało się echem, prawie huczało w tej wielkiej jadalni, w której mogło się pomieścić dwieście osób, obstawionej ciemnymi, dębowymi kredensami, rzeźbionymi w stylu staroniemieckim i zydlami w tymże samym stylu.
Wielkie okno weneckie, wychodzące na mury fabryk, dawało niewiele światła, rozświetlało tylko ten koniec stołu, przy którym siedzieli, reszta tonęła w jakimś rdzawym zmroku, z którego wynurzali się co chwila, jak czarne cienie, lokaje.
Słońce przedarło się z boku okna i rozlało smugę czerwonawego, przedzachodniego słońca na pół stołu.
– Zasłoń! – krzyknął Bucholc, bo nie lubił słonecznego światła i patrzył z lubością w żyrandol, który rozbłysnął elektrycznością.
Obiad się wreszcie skończył na pociechę Karola, któremu się już spać zachciało w tej ciszy i nudzie.
Stara tak samo pocałowała męża w głowę, nadstawiając w zamian rękę i wyciągnęła ją następnie automatycznym ruchem do Borowieckiego, który już nie siedział długo, zamienił kilka słów po cichu z doktorem, bo Bucholc drzemał w fotelu i nie żegnając się z nim, wyszedł.
Jadalnia zupełnie opustoszała, został tylko śpiący Bucholc w fotelu i lokaj, stojący o parę kroków, nieruchomy, wpatrzony, gotowy na każde skinienie.
Borowiecki, wydostawszy się na ulicę, na świeże powietrze i na jasny, słoneczny dzień, odetchnął z uczuciem ulgi ogromnej.
Odesłał konie Bucholca, czekające na niego i poszedł pieszo, minął park i obok fabryk skręcił z Piotrkowskiej w małą, niebrukowaną uliczkę, biegnącą w pola i z jednej strony obstawioną długimi, posępnymi koszarami dla robotników.
Smutnie tam było i brzydko.
Wielkie, dwupiętrowe szopy kamienne bez najmniejszych ozdób, nagie, czerwieniące się boleśnie nędzną cegłą ścian wykruszanych przez wiatry, przeglądały się w ulicy, pełnej cuchnącego błota; setki małych poprzeplatanych okienek z rzadka bielejących się firankami lub ozdobionych doniczkami kwiatów, patrzyło w potężne korpusy fabryki, rozkładającej się po drugiej stronie drogi, za wysokim parkanem i szeregiem olbrzymich topoli z uschniętymi czubkami, co stały niby szkielety groźne, rozgraniczając te smutne katakumby ludzkie, do jakich miały podobieństwo domy robotnicze, od fabryk, które w ciszy niedzielnego odpoczynku, oniemiałe, milczące, a potężne ogromem, wygrzewały w wiosennym słońcu swoje potworne cielska i błyskały ponuro tysiącami okien.
Borowiecki przesuwał się pod domami, po wąskich kładkach i kamieniach, miejscami zupełnie zalanymi przez błoto, które niby wodą falowało i rozpryskiwało się aż na parterowe okna i na drzwi, prowadzące do sień i kurytarzów78, w których huczały krzyki dzieci.
Za domami wszedł do długiego ogródka, graniczącego przez drogę z polami rozległymi, na których w oddaleniu czerwieniły się mury fabryk i porozrzucane samotnie domy. Wiatr stamtąd zawiewał zimny i wilgotny i szeleścił liśćmi żywopłotów grabowych, co uschnięte, żółte, trzęsły się za każdym powiewem i opadały na czarne, rozmiękłe uliczki ogródka.
W ogrodzie stał wysoki, jednopiętrowy dom, w którym mieszkał jego pomocnik Murray, było w tym domu i jego mieszkanie, jakie mu fabryka wyznaczyła, całe piętro lub parter do wyboru, ale Borowiecki miał nieprzezwyciężony wstręt do tego mieszkania smutnego.
Z jednej strony okien widać było podwórza domów robotniczych; od frontu szedł ogródek i widok na fabrykę, a z lewej szła tak samo, jak od frontu, ostatnia zamiejska ulica, niebrukowana, otoczona rowami o kilkułokciowej głębokości, nad którymi rosły stare, umierające drzewa, chylące się coraz bardziej, podmywane ściekami, spływającymi z sąsiednich fabryk, a za nimi oczy leciały po wielkim kawale ziemi, pełnej dołów, kałuż, gnijącej wody, zafarbowanej odpływami z blichów i apretur, stosów rumowisk i śmieci, jakie tutaj wywożono z miasta, rozwalonych pieców cegielnianych, grup drzew poschniętych, śladów zagonów, kup gliny pozostawionej od jesieni, domków skleconych z desek i małych fabryczek pod samym lasem szajblerowskim, co swoją zdrową czerwonością i martwymi, twardymi konturami, raziły wprost oczy.
Nie cierpiał tego łódzkiego krajobrazu, wolał mieszkać w wynajętym mieszkaniu i niezbyt wygodnym, ale mieszkał w mieście i z przyjaciółmi, z którymi łączyła go nie tyle przyjaźń, co dawna zażyłość i przyzwyczajenie wieloletnie. Razem mieszkali przez cały czas studiów w Rydze, razem jeździli za granicę i razem przed kilku laty znaleźli się w Łodzi.
Borowiecki był chemikiem-kolorystą, Baum tkaczem i przędzalnikiem, a Welt skończył kursa handlowe.
W Łodzi mieli swoje nazwy złośliwe: Welt i dwa duże B., albo: Baum i Ska, czyli trzech braci łódzkich.
Murray wybiegł aż do ogródka na spotkanie i już z daleka wycierał ręce, które mu się wciąż pociły, wielką jak prześcieradło, żółtą chustką.
– Myślałem, że pan już wcale nie przyjdzie.
– Przecież obiecałem.
– Jest u mnie jeden młody Warszawiak, który niedawno przyjechał do Łodzi.
– Któż taki? – pytał obojętnie, zdejmując palto w przedpokoju obwieszonym aż po sufit sztychami przeważnie nagich kobiet.
– Handlowiec, zakłada jakąś agenturę.
– U diabła, na dziesięciu spotkanych na ulicy, sześciu jest świeżo przybyłych i zakładających agentury, a dziewięciu chcących zrobić miliony.
– To też się w Łodzi robi gęsto.
– Ba, żeby ci nowi byli kolor, ale to bejc najpodlejszy.
Kozłowski, ów Warszawiak, podniósł się niedbale z kanapki na przywitanie i opadł z powrotem ciężko, pił ustawicznie herbatę, którą mu z samowara nalewał Murray.
Rozmowa zawiązała się żywo, bo Murray był rano w mieście i opowiadał o skutkach bankructw.
– Ze dwadzieścia firm diabli wezmą zaraz, a z ilu takie plajty wypuszczą krew, to się pokaże. W każdym razie Wolkman się chwieje. Grosman, zięć Grünspana oblicza się; Fryszman, mówią, że on tylko czekał takiej okazji i zaraz dzisiaj z wielkim pośpiechem położył się, bał się, żeby mu czasem nie przeszkodzili, potrzebuje zarobić, ma wypłacać posag zięciowi. Mówią, że i Trawiński latał dzisiaj po bankierach, coś z nim źle, pan go zna, panie Borowiecki.
– Nasz kolega z Rygi.
– Widzę, że tutaj cała Sodoma i Gomora – wykrzyknął Kozłowski, mieszając herbatę.
– A cóż w Warszawie słychać, wciąż Mikado79? – zapytał Karol drwiąco.
– Mówi pan o dawnej przeszłości, o bardzo dawnej.
– Nie jestem au courant spraw warszawskich, przyznaję się szczerze.
– Widzę to, otóż u nas panuje teraz Ptasznik z Tyrolu80, wspaniała heca.
Jeszcze raz, jeszcze raz, jeszcze raz ptaszku mój.
Zaczął nucić bezwiednie i z lubością.
– Powiadam panu, że Czosnowska jest boska po prostu.
– Cóż to za dama?
– Pan nie wie? Naprawdę pan nie wie? ha, ha, ha, – zaczął się śmiać na całe gardło.
– Panie Robercie, pokażcie mi to nowe urządzenie – prosił Karol.
I wyszli zaraz na drugą stronę domu.
– Ale to cały magazyn pięknych mebli! – wykrzyknął zdziwiony.
– Co, ładne, prawda? – szeptał z dumą i zadowoleniem i jego wybladłe oczy promieniowały, szerokie usta śmiały mu się, gdy pokazywał całe urządzenie domu.
Był salonik maleńki, elegancki, zapchany meblami o żółtych obiciach, stojących na bladofiołkowym dywanie, obwieszony portierami także żółtymi.
– To jest ładna kombinacja! – zawołał Karol, z przyjemnością patrząc na harmonię, w jaką zlewały się barwy.
– Co, ładne, prawda? – wołał uszczęśliwiony, wycierając wciąż ręce, żeby dotknąć jedwabnych sznelowych firanek. Garb mu drgał i unosił co chwila surdut na plecach, który obciągał ustawicznie.
– To będzie jej pokój, jej buduar – szepnął cicho, z namaszczeniem wprowadzając do maleńkiego pokoiku, zastawionego miniaturowymi sprzętami i masami cacek porcelanowych.
Pod oknem wielka żardinierka złocona dźwigała cały bukiet kwitnących różnokolorowych hiacyntów.
– Ależ pan o niczym, jak widzę, nie zapomniałeś.
– Jak myślę o tym przecie – rzekł mocno, wytarł ręce, obciągnął surdut i kościsty długi nos wsadził w kwiaty, głęboko oddychając ich zapachem.
Pokazał mu jeszcze sypialnię i mały pokoik od tyłu. Wszystkie były również elegancko i z komfortem umeblowane, wszędzie znać było rękę człowieka znawcy i kochającego bardzo przyszłą swoją żonę.
Wrócili do saloniku, Karol usiadł i patrzył z uczuciem podziwu na niego.
– Znać, że pan kochasz głęboko – szepnął.
– Kocham, kocham bardzo! Żebyś pan wiedział, jak wciąż myślę o niej.
– A ona?
– Cicho!… nie mówmy o tym – przerwał prędko, zmieszany jego zapytaniem.
Zaczął strzepywać z krzesła jakiś pył nieistniejący, aby pokryć wzruszenie.
Karol zamilkł, palił papierosa i czuł, że go obejmuje senność; usadowił się wygodniej w fotelu, palił, przymykał oczy lub patrzył przez okno w sine niebo, na którym w dali rysowały się czarne sylwetki kominów fabrycznych.
Cisza ich ogarnęła senna.
Murray wycierał ręce, obciągał surdut, gładził całą dłonią swoje potężne, czysto wygolone szczęki i zapatrzył się w dywan, w te blade kwiatki margerytek, jakie zajmowały środkowe pole.
Jeszcze raz, jeszcze raz, jeszcze raz ptaszku mój.
Drgał przyduszonymi dźwiękami śpiew Kozłowskiego i cichy głos fortepianu przeciskał się do saloniku i niby słodką rosą dźwięków opadał na ich głowy.
Borowiecki walczył ze snem, pociągał papierosa, ale ręka mu ciężyła i opadała na poręcz fotelu.
Murray się rozmarzał przyszłym szczęściem, żył tą nadzieją ożenienia się.
Jego miękka, prawie kobieca dusza, rozpływała się w tysiącznych drobiazgach, którymi napełnił mieszkanie i z góry cieszył się wrażeniem, jakie to musi zrobić na żonie.
Chciał mówić, ale spostrzegł, że Borowiecki śpi w najlepsze, zrobiło mu się trochę przykro, więc nie budząc go, przysłonił okno storą, wyjął mu z ręki palącego się papierosa i wyszedł na palcach.
Kozłowski wciąż śpiewał i brzdąkał na fortepianie.
– Może pan zaśpiewa jakąś miłosną, tylko bardzo taką, no, gorącą piosnkę! Ja panu tymczasem naleję herbaty – prosił Anglik Murray.
– Z jakiej operetki?
– Ja nie wiem z jakiej. Ja tylko bardzo lubię śpiewy miłosne.
Kozłowski bardzo chętnie zaczął mu wyśpiewywać rozmaite popularne w Warszawie piosnki.
– Widzi pan, to nie to, ja nie umiem nazwać, bo za mało znam wasz język, ale chciałbym coś słodkiego i ładnego, te, co pan śpiewał, są ordynarne bardzo.
– Proszę pana, ja je we wszystkich warszawskich salonach śpiewałem.
– Ja panu wierzę, źle powiedziałem, bo one są ładne, tylko zaśpiewaj pan jeszcze.
Kozłowski zaczął nucić półgłosem ze swego niewyczerpanego repertuaru piosnki Tosti’ego; śpiewał niestrudzenie i wszystkie, jakie umiał; jego tenorowy, mały, ale metaliczny głosik, umyślnie przytłumiony, dźwięczał prześlicznie.
Murray zasłuchał się cały, zapomniał nalewać herbaty, nie wycierał rąk, nie obciągał surduta, tylko całą duszą pił tę słodką, namiętną, palącą, to znowu melancholijną muzykę, słuchał całą istotą, aż mu oczy pływały we łzach zachwytu, a małpia długa twarz drgała ze wzruszenia.
Бесплатно
Установите приложение, чтобы читать эту книгу бесплатно
О проекте
О подписке