Читать бесплатно книгу «Oko proroka» Władysław Łoziński полностью онлайн — MyBook

– Kto by to rzekł – prawi dalej ów ciekawy wyrostek, który mi się coraz bardziej podobał – że ten rycerski człek, pan Grygier, do krawieckiego cechu należy! Taka hetmańska dusza, a owo igłą zabawiać się musi i nożycami! Panie Grygier, a na chocimskiej ile Turków zabiliście?

– Kto by ich tam rachował, chrry! – rzecze pan Grygier ze srogim spojrzeniem. – Ale gdyby każdy z tych, co tam byli, tak samo sobie poczynał, jak ja, do jednej łapy bylibyśmy to pogaństwo wysiekli! Chrry!

Wyrostek z kogucim piórkiem mrugnął na mnie, a że to w młodości swawolnik swawolnika zawsze snadno odgadnie i do psoty jest skory, tedy ja zrywam się z siedzenia i udając przestrach, mówię:

– A co tam za nami rucha się między drzewy!

Ledwiem to powiedział, a tu pan Grygier aż się w małą kupkę cały zapadł, od razu z rycerza baba; trzęsie się i oczyma miłosierdzia prosi.

Zaczęli się wszyscy śmiać, a było na polanie jeszcze dwóch mularczyków112 i jeden rzemieślniczek grzeczny, który u złotników rabiał, a teraz do Lwowa za robotą szedł. Pan Grygier znowu nasrożył oczy i wąsy po husarsku potrząsł swoją szabliną i patrząc na mnie z okrutnym marsem, mówi:

– Temu pachołkowi zawadzają uszy, chrrry! już ja widzę, że mu zawadzają; wrychle ja mu je poobcinam, chrrry! Kiedyś po staremu tchórz i masz duszę na ramieniu od samego szelestu liści…

– To nie strasz takich rycerzy, jak pan Grygier – skończy za niego ów chłopak. – Panie majster, chrry! co wam tak dzwoniło przed chwilą, czy wasze nożyce, czy zęby?

Zaczął ja teraz być śmielszy i pytam tego ciekawego wyrostka, a jak się potem dowiedziałem, nazywał się Urbanek, czemu to siedzą i skąd o Tatarach mówić im przyszło. Powiada mi tedy, że się nagle pojawili koło Lwowa Tatarowie na kilka mil dokoła, sioła popalili, siła krwi przelali, łupów moc nabrali, a co najżałośniejsza, pewno jakich kilka tysięcy ludu na łykach w niewolę pognali. Już się ich orda nawróciła, ale jeszcze w małych gromadkach się uwijają i szarpią jeszcze, co się da, jako diabeł na wylocie.

– Ja dla powietrza113 ze Lwowa wyjechałem z panem Heliaszem, który u pana Spytka jest pierwszym sprawcą114, i byliśmy razem stąd niedaleko na wsi. We Lwowie czarna śmierć ludzi codziennie setkami zmiatała; szczególna łaska boska, kto tam w czasie tego morowego powietrza przebywał a żyw został. Powiadają, że 10 000 ludzi wymarło. A u was powietrza nie było?

Było i w naszych stronach powietrze, ale tylko w Samborze i po mieścinach między Żydami; na naszą wieś Bóg łaskaw był; tak nas minęła ta straszliwa klęska, jak czarna chmura gradowa, co jednych tylko postraszy, a na drugich za to z grzmotami się wysypie. Tak też powiadam Urbankowi, a on prawi dalej:

– Dziś rano wyjechaliśmy do Lwowa, bo już tam powietrze ustąpiło, a jechało nas trzech: ja, pan Grygier Niewczas i ten złotniczek115 Lorenc, co tu z nami siedział, a po drodze spotkaliśmy obu mularczyków. Pan Heliasz, który mnie z dobrej łaski wziął był z sobą ze Lwowa, a tak pewno od śmierci wybawił, miał zaraz po nas wyjechać drugim wozem. Jedziemy boczną drożyną, strasznie wyboistą, i już niedaleko było do lwowskiego gościńca, kiedy owo pędzi na koniu jakiś dworski służebnik, jakby go sama śmierć goniła, i mija nas wołając: „Uciekajcie, ludzie! Tatarzy idą! ” Na to chłop, co na wiózł, zeskoczy z wozu, odprzęgnie konie, dosiędzie jednego i uciecze, co tylko szkapa wyskoczy, za onym dworskim, zostawiając wóz w polu i nas na nim. Pan Grygier Niewczas, co ze sławnym Albertusem wart wojować i na chocimskiej potrzebie był, że jest mężnego serca i rycerskich rzeczy świadom, zaraz do lasu ukazał drogę, a my za nim. I teraz tak tu siedzimy. A tak pan Grygier uratował nam życie, bo on to umie doskonale ratować życie, jako i pod Chocimiem cudownie je samemu sobie uratował, bacząc pilnie na to:

 
…aby tak był śmiały,
Jakoby się z wojny zawsze wrócił cały.
 

– A czy nie tak było, panie Grygier? – dodał Urbanek i popatrzył na pana Grygiera z wesołym przekwintem116.

– A może Tatarów cale nie masz – rzekę ja na to – może to jeno strachy? Pójdę ja z lasu i obaczę.

Jam Tatarów dotąd nie widział, choć od maleńkiego dziecka nasłuchałem się o tej straszliwej chłoście Bożej, która nieledwie rok w rok nawiedzała ruskie krainy, że ziemia aż krwią i łzami ociekała, a lament ludzki szedł lasami i polami, i z czerwoną łuną wsi i dworów gorejących wzbijał się ku niebu. Przed trzema laty, zaraz po owej żałośnej klęsce pod Cecorą, gdzie to sławnej pamięci pan hetman Żółkiewski poległ, Tatarzy wielkim zagonem najechali polskie ziemie, a wtedy wpadli i w nasze okolice samborskie, bo aże w Kulczycach byli.

Ojciec mój, który, jako się rzekło przedtem, dużo świata widział, i dużo słyszał, pewnie więcej niż niejeden ksiądz lub szlachcic, chociaż był nieuczony, opowiadał wiele o Tatarach, o tych tysiącach biednego chrześcijańskiego narodu, które oni łykami spętane gonili z Polski aż do Krymu, a stamtąd je jako podłe bydło sprzedawali w niewolę Turkom poganom, a sam też furmaniąc do turskiej ziemi, spotykał czasem zabranych biedaków i niekiedy nawet krewnym o nich wiadomość przywoził. Mój wujaszek, nieboszczyk kantor Walenty, sam też śpiewał i mnie nauczył śpiewać żałośną pieśń o Tatarach, którą ja dotąd dobrze pamiętam:

 
Serce się kraje patrząc na płacz srogi,
Bo wszędy pustki, popiół i pożogi.
Tak ciała leżą, strumieniem krew płynie
w pustej krainie.
 
 
Córeczkom miłym przy rodzicach smutnych,
Ledwie stanęły w ich oczach okrutnych,
Nie przepuścili ani ich wstydowi,
Ani stanowi.
 
 
Drugie w dalekie zaprzedane kraje,
Opłakiwując pogańskie zwyczaje,
Psom bisurmańskim ścielą brzydkie łoże,
Pożal się Boże!
 
 
Synowie mili takie lamentują,
Ojca ni matki, ni przyjaciół czują,
W niewolę wzięci na ciężką robotę,
Wieczną sromotę!
 
 
Czy nie żal gorzki, kiedy dziatki małe
Na rzeź prowadzą psie ręce zuchwałe?
Matki nieszczęsne, gdy na to patrzają,
Wpół umierają.
 

Ale dopiero Kozak Semen na rozum i po prawdzie obznajomił mnie z tymi Tatary, o których ja tylko jak o strachach z bajki, zawsze truchlejąc myślałem. Bo on ich znał, z nimi bywał, z nimi wojował i nic się ich nie bał, i siła ich z ojcem swoim pozabijał. Powiadał, że to lud tylko takim straszny, co mu odporu nie dadzą w czas a mężnie, i że tylko w czystym polu, to nacierając, to uciekając, wielką hurmą przewagę biorą, bo jak szarańcza opadają czterema wiatrami od razu, ale byle się kupą, choćby małą ale zwartą, przeciw nim stawić, już pierzchają, a byle zameczek jaki mizerny, byle zasiek, byle chruściany zapłotek, a za nim chłop z rusznicą, to Tatar już umyka, że bywało garść Kozaków spoza wałów i wozów tysiące Tatarów napędzi i do syta się ich nabije. Tak mi tedy znajomi byli ci pogańcy z żywej opowieści, że prawiem był rad temu, aby się gdzie za lasem pokazali, i mówię znowuż:

– Wynijdę ja z lasu, a obaczę, co tam na polu.

Chcieli mnie zatrzymać ci mularczykowie wraz z panem Grygierem, alem ich upewnił, że spoza drzew łba nie wychylę i Tatar mnie nie obaczy, a zawsze lepiej, żeby mieli pewność i uspokojenie, bo owo może podaremnie się strachają, a nie ma czego. Tedy mi dano pójść.

Do brzegu lasu było niedaleko; już widać czyste pole głęboko i szeroko. Chowam się za krzakiem i patrzę, a tu przez pola, nie bardzo daleko od lasu, sadzi gromadka jeźdźców. Jeszcze dzień był dobry, słońce jeszcze się chować nie zaczynało; dobrze ich widzieć było można. Na cale niepoczesnych szkapach, które miały bardzo bujne, a takie długie grzywy i ogony, że prawie do samej ziemi sięgały, siedziały dzikie ludziska niby bestie z czarnymi twarzami, brodate, w czapkach baranich i takichże kożuchach, ale wywróconych kudłami na wierzch, tak że każdy z nich wyglądał jako niedźwiedź. Ten i ów miał spisę, a u każdego był długi łuk na plecach. Jechali ostrym kłusem, mocno pochyleni na koniach, prawie że w kabłąk, bo na zbyt krótkich strzemionach, tak że im kolana sterczały, jak kiedy kto na bardzo niskim stołku siedzi.

– Tatary! – rzekę z cicha sam do siebie i nie mogę oderwać oczu od nich, tak mi się napatrzeć chciało tego, oczym się nasłuchałem takich straszliwych opowieści.

Wracam dopiero po chwili na polankę i rzekę:

– Mości panowie, na polu Tatary! Widziałem ich jaki dziesiątek!

Ledwiem to powiedział, a pan Grygier od razu buch! do lasu jak zając i jakby utonął w chaszczach bez śladu. Urbanek zaś patrzy na mnie, czy nie żartuję tylko, ale wnet widzi, że mi cale nie żarty w głowie. Wszyscy pobledli i pomilkli bardzo potrwożeni, a ja mówię:

– Pójdę ja znowu na czaty, czy jeszcze ich widać i czy ich więcej nie nadciąga. A wy tu zostańcie, aż wam powiem, co zobaczę.

– A to i ja pójdę – mówi pierwszy Urbanek, któremu już przeminęła była pierwsza trwoga.

– I my także – mówią mularczykowie i złotniczek, nabierając odwagi, a już wszyscy inaczej patrzą na mnie aniżeli przedtem, bo mnie, bose chłopskie dziecko, za „bajbardzo” sobie mieli.

Idą tedy za mną i kładą się za moim przykładem w krzaki na samym brzegu lasu. Ledwieśmy chwilę byli, aż tu słyszymy żałośne wołanie, jakby o pomoc, i patrzymy, bieży jakiś starszy człek bez czapki, po miejsku uczciwie ubrany, zacniejszego stanu, zażywny bardzo; widać ostatniego tchu dobywa z siebie nieboraczek, do lasu dąży pod górę, a nogi mu się plączą i co raz to się potyka, a za nim ledwie na dwoje Zdrowaś Maria dwaj Tatarzy gonią.

Widzę, że przepadł biedaczek, bo owo i piechotą dogoniono by go łatwo, tak słabo uciekał, a cóż dopiero na koniu. Był już bardzo blisko lasu, żeby tak był młodszy i brzucha nie miał, może by był dopadł jeszcze do nas i znalazł ratunek w gęstwinie – a tak to już mu Tatar tuż tuż będzie na karku.

– O Jezu, o Jezu! O Panno Święta! – zawoła nagle koło mnie Urbanek – a to pan Heliasz, pan Heliasz!

I pocznie ręce łamać i płakać żałośnie jak dziecko, a nie ustaje wołać:

– O Jezu słodki! Pan Heliasz! Ratujcie, ratujcie, o Panno Święta! Tatarzy gonią pana Heliasza!

Ja na to chwytam łuk mój z ramienia, porywam strzałę, a mierzę okiem, czy mi Tatary pod samo strzelanie się zbliżą, i mówię:

– Teraz cicho bądźcie i ani się rusz który! A jak ja zawołam, tedy i wy wołajcie z całej mocy, co gardła starczy: Hu! hu! Hurra! hu! A taki róbcie gwałt i hukanie, jakby nas tu siła razem było!

Mam już łuk napięty i patrzę. Ów pan Heliasz, jak go Urbanek nazwał, ledwie jeszcze kilkanaście kroków ubieżał, a Tatarowie już za nim. Widzę, jak jeden z nich łyka, to jest powrózki od kulbaki odtracza i już z konia ma zsiadać, pewno aby związać tego biedaczka. Wymierzę dobrze, z całej mocy łuk napnę, puszczę… Furknęła strzała, aż zaświstało powietrze, a ja krzyknę:

– Hajże, hu!

– Hajże, hu! Hu, hu! – krzyknęli teraz wszyscy, a takie straszliwe hukanie uczynili, że aż las zagrzmiał za nami, że ono dziw, jak im się gardła od takiego gwałtu nie pozdzierały.

Patrzę za moją strzałą i aż mi serce radośnie zabiło. Ugodziłem dobrze Tatara; jak mierzyłem w łeb, tak też nie chybiłem, tylko że strzała nie utkwiła w samej głowie, ale przeszyła mu twarz pod okiem. Chwycił się Tatarzyn za oczy oburącz, jakby ogłuszony, a towarzysz jego podniósł się na koniu i patrzy, skąd ten łuk i strzelanie. Nie dałem mu długo patrzeć, strzeliłem znowu, a strzała przeszyła mu snadź samą rękę, bo tylko strząsnął łapę i położył się na szyi konia, unikając nowej strzały. Ja teraz chwytam za trzecią, ale Tatarowie obaj już uskoczyli i uciekają w pole, że się jeno migają między zbożem, a żaden się nawet nie oglądnie poza siebie.

1
...

Бесплатно

0 
(0 оценок)

Читать книгу: «Oko proroka»

Установите приложение, чтобы читать эту книгу бесплатно