– Do Warszawy? – zmartwił się.
– Nie na długo. Dwa, trzy dni. Po sprawunki.
Nie było w tem nic nadzwyczajnego. Horzeńscy często bywali w Warszawie. Zwłaszcza panie. Jednak tym razem niepokój ogarnął Murka. Przekonywał siebie, że nie ma to sensu, że niepokój wynikł z ogólnego zdenerwowania, jednak nazajutrz przyszedł na dworzec ponury. Ulokował panie w przedziale i długo spoglądał za znikającym pociągiem.
Wróciwszy do magistratu, znalazł na biurku bilet wizytowy Niewiarowicza. Bilet miał zagięty rożek. Panna Celina objaśniła, że prezydent wstąpił tu przed kwadransem, bardzo się zirytował i zostawił kartkę.
– Co mówił?
– Ja nie słuchałam – zaczerwieniła się panna Celina… – Coś tam, że… „znowu go niema”…
Murek natychmiast poszedł do Niewiarowicza, lecz sekretarz oświadczył mu, że prezydent nikogo nie przyjmuje. Uśmiechnął się przytem dwuznacznie.
Po godzinach urzędowych dr. Murek w fatalnym nastroju wrócił do domu bez obiadu. Drzwi otworzyła służąca Karolka. Wystrojona było w odświętną sukienkę i wiało od niej mocnym zapachem perfum. Od kilku tygodni, odkąd tu służyła, nie widział jej w takiej gali, ani w takiem usposobieniu. Przewracała oczami, krygowała się, a nawet wyglądała ładniej niż zwykłe. Tajemnica tej metamorfozy szybko wyszła najaw. Okazało się, że pani Rzepecka wyjechała na cały tydzień do siostry w lubelskie.
– A Karolka co? Zamąż wychodzi, że taka strojna?
Wyszczerzyła w uśmiechu mocne, szerokie zęby:
– Eee… zamąż… ktoby tam zaraz żenić się chciał.
Zdjął palto i jakoś mu się weselej zrobiło.
– A Karolka chciałaby? – spojrzał na nią życzliwie.
Nie mogła jeszcze mieć trzydziestki, chociaż nacodzień, w brudnej potarganej spódnicy i w wypłowiałym swetrze, wyglądała prawie staro.
– Ci… pewno – poruszyła szerokiemi biodrami – bez chłopa cni się.
Uznał, że dość poufałości, chrząknął i skierował się do siebie. Karolcia ociągając się, ustąpiła mu z drogi i powiedziała za nim:
– A panu doktorowi to już dziś zimno nie będzie. Nabuzowałam w piecu, że aż trzeszczy.
– Dziękuję Karolce.
– Proszę bardzo. Ja dla pana zawszeby, tylko ta stara choroba skąpa, pies na każdą szczapę.
W obu pokojach Murka rzeczywiście było aż duszno. Chciał otworzyć któreś okno, lecz wszystkie były opatrzone na zimę i poobklejane papierem. Zdjął marynarkę i wyciągnął się na kanapie. Starał się zacząć myśleć spokojnie i systematycznie o swojej sytuacji, lecz z salonu rozległy się gwizdy, piski, a wreszcie jakaś melodja. Karolka nastawiała radjo. Używała swobody. Już zamierzał wstać i zburczeć ją za to, gdy zjawiła się sama:
– Czy panu nie przeszkadza, że ja gram na radju?
– Nie, ale żeby Karolka nie zepsuła. Lepiej nie ruszać.
– A co tam zepsuć? – wzruszyła ramionami – stara wszystko powyłączała i myślała, że ja nie potrafię puścić. Ale jak pan nie chce, to mogę nie grać.
– Lepiej nie – powiedział pedagogicznie.
Karolka stała w dalszym ciągu przy drzwiach, a po chwili odezwała się:
– Chciałabym coś zapytać, tylko nie śmiem…
– No co?
– A dlaczego pan doktór nie leczy ludzi tak, jak wszyscy doktorzy?
Ubawiło go to, lecz cierpliwie i rzeczowo wytłumaczył jej, jaka różnica jest między tytułem doktorskim a zawodem lekarskim.
– Aha – zrozumiała – a co to, pan na obiad dziś nie pójdzie?
– Nie. Nie mam ochoty.
– To jakże tak?… O! Tak nie można. Chłop musi swoje zjeść.
Pomimo protestów Murka uparła się, że mu coś przyrządzi. Nie upłynęła godzina, gdy zjawiła się, z patelnią jajecznicy, przysmażoną kiełbasą i z butelką wódki. Nakryła serwetką stół i Murek zwróciwszy jej wydatki zabrał się, z apetytem zresztą, do jedzenia.
– Kieliszki choroba pozamykała. Musi pan po chłopsku szklaneczką pić – kręciła się koło stołu Karolka – a wie pan doktór, że ta nasza stara to mówi, że pan za przeproszeniem z chłopów. Przez złość tak mówi.
– Bo to prawda – potwierdził Murek.
– Ale też! Nie taka ja głupia. Jakby pan był z chłopów, toby pan był alfabeta, a nie doktór. Tylko ta stara, to taka wiedźma, choroba. Ona mówi, że panu zachciało się z dziedziczką z Czołnów żenić, ale, że oni, niby jejna rodzina, to nosem kręci. A że niby sama panna, to u niej pan nic mieć nie może, bo strasznie już dbająca. Żeby dopiero po ślubie. Jakby tak kręcili nosem, to coby się tak o ten ślub strzymywała! No nie?
Murek zmarszczył brwi:
– Cóż to panią Rzepecką może obchodzić!
– A właśnie. Pewnie – przytaknęła Karolka – a jak przyjdzie do kuchni to furt pańską osobą sobie tę krzywą gębę wyciera. Co ona nie gada!… Jak ta sklepiczarka sprzeciwka mówiła, że pan doktór to w magistracie każdą jedną urzędniczkę za kochankę ma, to nasza stara, że broń Boże, że pan całkiem bez kobitów się obchodzi, bo pan, jakoś to ona mówiła, namunista, czy co?… Ale mówi, że to lepiej jak z takiemi owcami, co to każdego jego kawalerskie prawo. Ale ja tam nie wierzę…
– Najlepiej będzie – z gniewem przerwał jej Murek – jeżeli Karolka przestanie gadać głupstwa. I wogóle nie wtrącać się do cudzych spraw!
– Ja też – zaczęła, lecz powiedział jej ostro:
– Proszę już iść do siebie!
Gdy zamknęły się za nią drzwi, zerwał się i zaczął chodzić po pokoju, wyrzucając przez zaciśnięte zęby przekleństwa. Nigdy nie przypuszczał, że jest tematem rozmów i to takich rozmów.
– I co ja ich wszystkich obchodzę! – wściekał się.
Ze złości wypił prawie całą butelkę wódki. Alkohol trochę go uspokoił. Zaczął nawet żałować, że skrzyczał Karolkę. W każdym razie jej informacje tak zniechęciły go do ludzi, że postanowił już nie wychodzić. Rozebrał się i położył do łóżka, chociaż zaledwie było po siódmej. Ledwie zgasił światło zapukała Karolka.
– Muszę zabrać naczynie – wyjaśniła – o jej, jak tu ciemno! Pan już śpi?
– Śpię – odpowiedział krótko.
Potykając się o krzesła, szła w ciemności.
– Niech Karolka zapali światło.
– Oj, nie mogę, bo się wstydzę. Ja już też rozebrana…
Zawadziła o łóżko. W nozdrza Murka uderzyła fala zapachu perfum i potu. Krew odrazu zabębniła mocniej. Wyciągnął ręce. Pochylała się nad nim. Dotyk szorstkiej płóciennej koszuli i ciepłego gładkiego ciała. Przemknęło mu przez nerwy wspomnienie jej szerokich bioder i grubych muskularnych łydek. Poderwał się i przyciągnął ją do siebie. Silnie, sprężyście przywarła doń całem ciałem.
– Ty, głupia – wykrztusił przez zaciśnięte szczęki.
– O jej – szepnęła.
I więcej nie zamienili słowa. O świcie słyszał przez sen brzęk talerzy i sztućców. Musiała sprzątać ze stołu.
Obudził się codziennym nałogiem o siódmej. Okna iskrzyły się mroźną śniedzią. Pod bokiem coś uwierało dotkliwie. Namacał czarną grubą szpilkę od włosów, obejrzał ją z niedowierzaniem, zwolna położył na nocnej szafce i mruknął:
– Psiakrew!
Karolka przyniosła śniadanie. Kawę, bułki i masło, oraz gazetę. Powiedziała „dzieńdobry”, lecz nie spojrzała mu w oczy. Umyślnie nie zabierał się do śniadania, nim krzątała się po pokoju, zabierając ubranie i buty do czyszczenia. Wziął gazetę i z przyzwyczajenia zaczął przeglądać. Był to „Głos Poranny”, mała gazetka miejscowa, wydawana przez Związek Pracy Obywatelskiej. Poza przedrukami z pism stołecznych zawierała zawsze sporo wiadomości z miasta, z urzędów, z województwa. W oczy rzucił się czarny dwuszpaltowy tytuł: „Zmiany w magistracie”. Krótką notatkę przeczytał jednym tchem:
„Jak dowiadujemy się, w naszym magistracie w najkrótszym czasie nastąpią zmiany na kilku stanowiskach. Mianowicie ustępuje dotychczasowy szef sekcji bruków, wodociągów i kanalizacji, dr. Franciszek Murek. Sekcję tę obejmie referent aprowizacji, p. Paweł Jelcza, którego miejsce zajmie inż. Wacław Pośnik z wydziału rachuby”.
Murek czuł, że mu krew ucieka z twarzy. Przeczytał notatkę jeszcze raz. Ręce drżały i musiał je oprzeć o kołdrę.
– Bzdury! To niemożliwe! – krzyknął głośno.
Zmiął gazetę i cisnął nią pod piec, lecz już po chwili wyskoczył z łóżka, by ją podnieść. Ubierał się gorączkowo, z nienawiścią spoglądając na zadowoloną, półuśmiechniętą twarz Karolki. Śniadania nie jadł. Na ulicy hamował się, by nie biec.
Pannę Celinę zastał zapłakaną. Nie zwrócił na to uwagi. Woźny, odbierając odeń palto, powiedział:
– Pan sekretarz Więcek prosił, aby pan doktór zaraz do sekretarjatu…
– Dobrze.
W biurze musiano już czytać „Głos Poranny”. Wszyscy, których spotykał, patrzyli nań ze szczególniejszą uwagą. Więcek przywitał go dyskretnym uśmieszkiem.
– Niewesoły liścik mam dla pana doktora. Oto tu – wskazał zapieczętowaną kopertę – Ale będzie pan łaskaw pokwitować odbiór.
Podsunął Murkowi książkę i wskazał rubrykę. Murek podpisał się i już teraz wiedział, że wiadomość w „Głosie” nie jest zmyślona.
– Cóż to – starał się zdobyć na uśmiech – wypowiedzenie?…
Więcek rozłożył ręce.
Koperta zawierała krótkie urzędowe pismo według stereotypowej formułki. Z dniem pierwszym grudnia… wskutek redukcji… w związku z reorganizacją… na podstawie artykułu takiego-to…
Nowe było tylko jedno: miał natychmiast zwrócić się do kasy, celem otrzymania należnych poborów za trzymiesięczny przepisowy okres wypowiedzenia. Oznaczało to, że chcą pozbyć się go odrazu.
Usiłując zachować spokój, schował pismo do kieszeni i zapytał:
– Czy… redukcja objęła dużo osób?…
– No – z wahaniem odpowiedział Więcek. – Zamierzona jest szerzej… Ale narazie dotyczy tylko pana doktora i panny Celiny.
– Tak… – potrząsnął głową Murek. – No, trudno. Czy już jest pan Niewiarowicz?
– Panu chodzi o świadectwo?… Mam je przygotować na jutro i przesłać do kasy, gdzie razem pan doktór je odbierze z…
– Ach, mniejsza o świadectwo. Chciałem jednak rozmówić się z prezydentem.
Więcek zrobił ruch ubolewania.
– Bardzo żałuję, ale… pan prezydent już zapowiedział, że nie będzie miał czasu pana przyjąć.
– Ani jutro?
– Ani…. wogóle. Pan prezydent jest teraz bardzo zapracowany.
Murek nie odpowiedział ani słowa i wyszedł.
Бесплатно
Установите приложение, чтобы читать эту книгу бесплатно
О проекте
О подписке