Читать бесплатно книгу «Oko za oko» Stefan Żeromski полностью онлайн — MyBook
image
cover
 




– Tośmy, panie, komedie wczoraj pokazywali… ha! – wołał, kłując policzki studenta nie goloną od tygodnia brodą. – Jakże tam kacenjamerek… dokucza psubrat! A ja, panie łaskawy, musiałem od rana awanturować się z tymi serami. Kapelusz pański znalazłem aż u profesora… Eh… barszczu by teraz, barszczu kwaśnego! A gdzież to Zosia?

– Przy inspektach – rzekła panna Wanda.

– Aha. Tak to, uważa pan, nasza szlachta do roboty się bierze. Teraz dopiero zrozumiałem, gdym na zagrodowca zeszedł, że gdzie pan, drogi panie, nogą stąpisz, tam leży, jeżeli nie cały rubel srebrem, to na pewno siedemdziesiąt pięć kopiejek! Dasz pan wiarę, że ja z dziesięciu morgów i z tej oto łączki utrzymuję dom, żyję…

– I bawię się przynajmniej raz w tygodniu na dworcu… – dorzuciła panna Wanda.

– Z dziesięciu morgów ziemi – wołał, nie zwracając uwagi na sarkazm, aż mu żyły na czole nabrzmiały. – Trzymam osiem krów, wyrabia się sery, masło, szczerze mówiąc, letników warszawskich obciąga się należycie na mleku. Ogórki takie widziałeś pan też kiedy za żywota swego? To wszystko furt do Warszawy idzie; maliny, porzeczki, agrest, włoszczyzna… wszystko! A owoce? To śmiech! Zasypię tę waszą Warszawę moimi śliwkami za jakie dwa lata. Teraz, panie, z książek się uczę o uprawie cykorii. To może być artykuł! co też pan sądzi?

– Ja, uważa pan…

– Myślisz pan może, że Żydom oddam moją cykorię?… akurat! Wie pan, co ja panu powiem – mówił dalej, biorąc Wawelskiego pod rękę i zniżając głos do szeptu demonicznego – wiesz pan, co ja zamierzam? Zamierzam ni mniej, ni więcej, tylko… jajami handlować! Odrobinę kapitału niech mam… no, jakieś kilkaset rubli… i mogę do konkurencji z Żydami stawać. Taki, panie, u nas pozytywizm się zagnieżdża!

– Pozytywizm… – dziwił się Wawelski, obserwując uśmiech panny Wandy, z jakim oskubywała listki polnej skabiozy.

Długo, szeroko i patetycznie rozpowiadał pan Świerkowski o daleko sięgających planach założenia w Trebizondowie sklepu akcyjnego, gdzie on pełniłby rolę subiekta, o nieuniknionej ruinie handlu żydowskiego dzięki samej tylko zniżce na żelazie, o uprawie pszenicy sposobem pana Pepłowskiego, o melioracjach, nawozach sztucznych, nawet o azocie i Liebigu – i piorunował na niedołęstwo szlachty.

– Ja sam, niestety, takim capem byłem… Nie piłem, nie jadłem, w karty-m nie grał… i rozlazło się; gdzie, jak i kiedy… nic nie wiem. Żydy, panie, o, tu jest rdzeń… Co prawda – szeptał Wawelskiemu do ucha – czasami tam z tymi aktorkami… pojmuje pan? Przyjedzie do miasta gubernialnego stado takich ładnych bestii, że ani podobieństwo wytrzymać. Tak; to była rubryka także swego rodzaju… Ale dziś mi się, panie, oczy otworzyły: sami rękawy powinniśmy zakasać albo, panie, kaput! Na mnie już dowcipnisie anegdoty układają. Opowiada jeden na przykład, jeden pędziwiatr, że jedzie niby bryczką, aż tu patrzy… na drodze leży kupa jaj potłuczonych, a między skorupami biała karteczka. Co takiego? Podnosi on tę kartkę… patrzy… bilet wizytowy, na którym stoi moje nazwisko: Wiktor Jaksa-Świerkowski. To ma być dowcip, że niby mi się jaja w drodze potłukły i żem tę jajecznicę, w braku innego przyrządu, biletem wizytowym zgrzebywał. Głuptasy! ja jeszcze pieniądz zrobię, gdy oni… No… ale chodźmy na barszcz, bo rzeczywiście w ustach, uczciwszy uszy, jak w niewyszlamowanym stawie.

Wkrótce po spożyciu owego barszczu, podanego rączkami panny Wandy, Wawelski ruszył najbliższą drogą do domu, żegnany czule i zapraszany nadal uroczyście.

Pan Józef Wawelski, nieboszczyk ojciec Adama, posiadał swego czasu w jednym z miast prowincjonalnych świetny „interes” mydlarski, składający się z fabryki na wielką skalę i dużego sklepu. Wawelscy pochodzą z Żydów, chociaż dziad Adama był już żarliwym katolikiem, a i pradziad podobno jawnie świninę jadał, chociaż pozornie trwał w wierze ojców. Pan Józef był człowiekiem prostym, nigdy żadnym umiejętnościom się nie oddawał, nie miał żadnego „sposobu myślenia”, bardzo rzadko wypuszczał spodnie na cholewy i miał wówczas minę zakłopotaną; interes prowadził sprytnie, pracował zapamiętale i według powszechnego mniemania dorobił się majątku uczciwie, a przetrącał parobkom piszczele i miażdżył nosy chłopcom sklepowym w sposób tak mistrzowski i rodzimy, jakby w żyłach jego płynęła odwieczna krew sarmacka. O umeblowaniu salonu, powozie i przyswojeniu sobie przekonań plutokratycznych pomyślał dopiero pod koniec życia, i to nie z własnej inicjatywy, lecz ulegając natarczywym żądaniom żony – Róży z Rubinów. Przez cały czas małżeńskiego pożycia pani Róża była prawą ręką męża w gromadzeniu majątku i nie zdradzała żadnych niewłaściwych nawyknień; dopiero gdy jedynak Adaś przestał wykradać pierniki z szuflad sklepowych otrzymawszy promocją do klasy czwartej, nabrała skądś zupełnie niezrozumiałych dla starego mydlarza pojęć o „tonie” i przebąkiwać nawet zaczęła o jakimś high-lifie

– Powinieneś pojąć – mawiała do męża w pasji – że obecnie czasy demokratyczne… Jesteśmy katolikami i Polakami… byle chcieć, chłopiec do najlepszych towarzystw dostać się może. Bóg wie, z kim ożenić!

– Róziu – odpowiadał zazwyczaj pan Józef – ja ciebie bardzo kocham i bardzo cię przepraszam, ale ty jesteś głupia. Niech on skończy sześć klas, no, gimnazjum całe niech skończy, i obejmie fabrykę. Ja jestem już stary, będę siedział w sklepie i tych złodziejów pilnował…

Nic jednak nie pomogły perswazje. Adaś po ukończeniu gimnazjum wyekspediowany został do Warszawy na wydział prawny. W rok niespełna po jego wyjeździe pan Józef zaniemógł nagle i skończył życie, nim syn wezwany telegraficznie zdążył przyjechać. Wdowa niezwłocznie interes zwinęła, odstąpiwszy go na lichych warunkach; przeniosła się do Warszawy i żyjąc z procentów od kapitału, usiłowała wprowadzić syna w świat. Latem wyjeżdżała zawsze jeśli nie do wód galicyjskich, to przynajmniej do Trebizondowa.

Adaś, który w gimnazjum z klasy do klasy piecem przechodził, w uniwersytecie okazywać zaczął talenty niebywałe. Nie dość że masy książek czytał, ale wygłaszał niejednokrotnie w obecności matki, fanatycznej katoliczki, i niemniej po katolicku myślących jej znajomych takie zdania, takie zasady, że włosy powstawały na głowie. Okrzyk Börnego: „Zginajcie się w haki i zarzućcie się na ogniwa świata, a o tym wiemy, że go w dobrym pociągniecie kierunku!” – był ulubionym jego okrzykiem. Utrzymywał o sobie, a może i nawet w to wierzył, że jest jednym z owych haków zarzuconych na ogniwa świata. Po przodkach Adaś nie otrzymał w dziedzictwie żadnych nadzwyczajnych popędów altruistycznych, wychowanie nie wszczepiło mu ich również; nadto nie doświadczył jeszcze żadnego prawie cierpienia, nie wiedział, co to jest właściwie ów pan nad pany – głód, co znaczy choroba, której nie ma za co leczyć, nędza, której nie ma końca, nie wiedział nawet, co to jest brak biletu do cyrku. Nie zdarzyło mu się ani razu zajrzeć z bliska w wygniłe oczy niedoli i zrozumieć gorzką potrzebę niesienia krzywd i grzechów świata we własnym sumieniu, toteż życie właściwie było dlań wesołą komedią, skupieniem werand cukierni, przyzwoitych salonów, wesołych kobiet, modnych ubrań itd.

Znienacka wdarły się do tego świata promienie dalekowidzącego humanizmu i wytworzyły w umyśle Wawelskiego szczególne, raczej artystyczne niż naukowe, zamiłowanie do nazw i obrazów niedoli, z jakich znowu splatał się wieniec „przekonań”, dający jego posiadaczowi niewyczerpany temat do rozmów, sprzeczek, dysput i dowodzeń. Naturalnie zjawił się zaraz wstręt do „kompromisów”… Z przerażającą oczywistością Adaś wyłuszczał w salonach bogatym a oburzonym do najwyższego stopnia eks-Żydom, co, kiedy i w jaki sposób stanie się z tą lub ową klasą społeczną; wiedział na pamięć, do jakiego paragrafu wciągnąć dane zjawiska, i przepowiadał rzeczy przyszłe. Wyznać należy, że był w przyswojonych sobie zapatrywaniach bardzo konsekwentnym.

Owo kochanie niedoli, zaglądanie z bliska w wygniłe oczy itd. – uważał wprost za szkodliwe dla umiejętnego badania i przeprowadzania w życiu umiejętnych wskazań. Znał i chciał znać fakty pozytywne, przyczyny i skutki – wszelkich zaś „mar mglistych” oraz wszystkiego, co z nimi ma związek, nie uznawał, ponieważ ich nie rozumiał, a więc nie uważał za potrzebne powstrzymanie się od opluwania ich, o ile to mu się wydawało koniecznym. Był natomiast o tyle bezstronny, że wyjeżdżając na wieś zamierzał niejednokrotnie przyjrzeć się tak zwanemu ludowi, lecz że między willą Odrobinka a najbliższą siedzibą „ludu” leżał ogromny kawał zarosłego pastwiska, porzucił więc tę myśl w samym jej zarodku, tym łatwiej, że popieranie interesów chłopskiego podwórka nie mieściło się na horyzoncie jego altruizmu. Siedząc w Trebizondowie, zachodził z nudów na dworzec kolejowy, nie wiedział bowiem, że sala drugiej klasy tego dworca stanowi dla mężów trebizondeńskich pewnego rodzaju agorá. Owego pamiętnego popołudnia wypadło właśnie tygodniowe zebranie i Adaś wciągnięty na nie został na prawach członka nadzwyczajnego, wskutek czego spił się nadzwyczajnie.

W kilka dni po pijatyce pani Wawelska, pragnąc podziękować państwu Świerkowskim za opiekę rozciągniętą nad jej synem, przyoblekła się w jedwabne szaty oraz biżuterię i pojechała z wizytą do willi szlacheckiej. Adam towarzyszył matce. Zaledwie pani Róża zaczęła nudzić panią Zofię długimi okresami, panna Wanda wysunęła się z saloniku do ogrodu. Wawelski przyglądał się przez czas pewien starym, powygniatanym fotelom i niezwykle zakopconym sztychom, wyobrażającym jakieś krwawe boje, przerzucał numery „Kłosów” sprzed lat ośmiu, a wreszcie, zachęcony filuternie łagodnym uśmiechem pani domu, wyniósł się również. Panna Wanda przechadzała się po zacienionej uliczce w głębi ogrodu; gdy zbliżył się, przechyliła niedbale głowę i rzekła:

– Myślałam, że się pan już nie domyśli…

– Czego?

– Tego, że tyle czasu, bo pewno z kwadrans, nie jest pan przyjemnym warszawiakiem.

– Dla siostry pani?

– Dla siostry mej siostry.

– Ach, Boże! Ja ani tam, ani tu nie umiem być przyjemnym.

– I czemuż to, biedny panie Adamie?

– Bo straciłem wszelkie probierze krytyczne…

– Pragnęłabym szczerze współczuć panu, ale nie rozumiem, co to znaczy.

– Idzie tutaj o kolor błękitu. Raz wydaje mi się, że najpiękniejszym jest jasny błękit, kiedy zaczyna się zmierzch, to znowu czaruje mię lazur południa, czaruje jak preludium Chopina.

– I długo trwa ten ostatni stan bolesny?

– Trwa chwilkę, ale…

– Wiem: ta chwilka to wieczność. Czytałam już o tym w ponurych nowelach. Niech się pan upaja chłodem wieczornego błękitu – mówiła, siadając na darniowej ławce, otaczającej dokoła gruby pień jabłonki.

– Chłodem? Co znowu? Poezją, proszę pani, dramatem wreszcie. Ale ja przecież jestem podobno synem Południa: złośliwi nazywają, co prawda, taką przykrą południowość po prostu żydostwem; więc, jako niby syn Południa, kocham tylko te szafiry ciemne, cudowne, porywające…

– Aż kocham? Panie Wawelski, synu Południa…

– Aż kocham!…

– No i cóż się dalej stało w tej noweli?

– Piękny bohater truchleje z trwogi, że przepiękna bohaterka nie pozwoli mu usiąść obok siebie.

– Nieszczęśliwy! Czyż nie znajduje dokoła siebie na tym padole płaczu jakiegoś krzesełka?

– Krzesełka… nie, ale znajduje w sobie tyle odwagi, że siada obok ubóstwianej.

– Rozumie się, na brzeżku kanapy.

– Ponieważ okrągłe kanapy nie mają żadnego brzegu…

– Więc biedak stoi, a pragnąc być uprzejmym i zajmującym zrywa różę, tylko nie tę sztamową, bo te pan Świerkowski sprzedaje po piętnaście groszy za sztukę, ale tamtę, z tego dużego krzaka, pąsową…

Adaś zerwał wskazaną różę i niosąc ją ostrożnie, mówił:

– Bohater dotyka róży ustami…

Panna Wanda oparła głowę o pień drzewa i przyglądała się Wawelskiemu spod rzęs. Ledwie dostrzegalny rumieniec zabarwił jej policzki.

– Co pan powiedział? – zapytała cicho.

– Mówiłem – szeptał Adaś siadając obok niej bardzo blisko – że…

– Ależ, panie Adamie, jak pan śmie!… – mówiła z oburzeniem udanym, odsuwając się od niego na odległość cala.

– Czyż ja śmiem cokolwiek?… Chciałem tylko, aby pani dotknęła paluszkiem tej róży.

Pochylił się bliżej ku jej skroniom. Zapach włosów i ciała na wskroś go przeniknął. Słyszał, jak mu bije gwałtownie serce, widział, jak jej oczy ciemnieją, niby od napływającej do tęczówek fali błękitu, jak białka pokrywają się siateczką delikatnych naczyń, jak usta rozchylają się i pąsowieją, i przepyszne ramiona ledwie dostrzegalnie drgają.

– Niech pan usiądzie tam, dalej… Proszę wziąć sobie tę różę i przypiąć do żakietu.

– Nie dotknie jej pani ani jednym paluszkiem? Nie prawą ręką, broń Boże! lewą… Przecież lewą można, o, tym paluszkiem…

Położył na jej wypieszczonej i miękkiej jak bukiet fiołków rękę swoją i gładził ją, ledwie dotykając. Gdy chciał tę rękę podnieść do ust, panna Wanda usunęła ją, uśmiechając się przekornie. Teraz wstrząsnęły nim te same dreszcze i jakby odebrały mu samowiedzę. Pochylił się nagle i ucałował usta panny Wandy.

– Ach! – krzyknęła gwałtownie i zerwała się z ławki, lecz ręka jej pozostała w jego dłoni. Stała z przymkniętymi powiekami przed Adasiem, oblana po brwi rumieńcem.

Z tego gwałtownego jej ruchu, z tej nawet chwilowej bezwładności Wawelski wywnioskował, że na ustach panny Wandy złożył pocałunek – on pierwszy. Sprawiło mu to nieopisaną, przez mgnienie oka trwającą rozkosz. Schylił się, aby nieznacznie pocałować jej rękę, którą pieścił; wtedy panna Wanda wyrwała ją i odeszła.

Z odległości kilku kroków rzekła, nie odwracając się:

– Proszę nie iść za mną, bardzo pana proszę…

– Panno Wando, niech mi pani przebaczy! – mówił Adam w pewnego rodzaju zgłupieniu. Nie wstał jednak z ławki. Z dala od ganku słychać było rozmowę zbliżających się pań starszych.

Panna Wanda wracała ku ławce. W oczach jej cudnie zawstydzonych malowało się ukrywane pod maską min przeraźliwie surowych uczucie szczerej i radosnej rozkoszy. Zbliżywszy się mówiła ze zmarszczonym czołem i nie patrząc na winowajcę:

– Co pan zrobił? Jak pan się ośmielił? Co za bezczelność!… Ja teraz chyba ospy dostanę ze wstydu!…

– Ja panią przepraszam, ja serdecznie żałuję, ale pani ma takie prześliczne oczy…

– Znowu bezczelność!… nie, wie pan, że to coś przerażającego!

Stała tak blisko, że Adam nie mógł się powstrzymać, aby jej nie objąć. Nim pani Wawelska i pani Zofia weszły na uliczkę, zdołał przyciągnąć pannę Wandę do siebie łagodnie i w ciągu niewysłowionej sekundy trzymać ją w objęciach. Panna Wanda była pewna, że w tej chwili bogaty młodzieniec oświadczy się o jej rękę i dlatego nie opierała się. Wtem usłyszała rozmowę i odsunęła się chyżo. Pani Wawelska szła uroczyście, wykładając coś bardzo poważnego. Gdy podeszły blisko, pani Zofia przyglądała się siedzącej na ławce parze z uśmiechem zadowolenia. Stara dama zajęła miejsce na ławce i potoczyła się rozmowa, wahając się między powieściami Kraszewskiego a konfiturami z niedojrzałego agrestu.

Бесплатно

0 
(0 оценок)

Читать книгу: «Oko za oko»

Установите приложение, чтобы читать эту книгу бесплатно