Dzień był bardzo cudny, prawdziwie latowy173.
Może szła dziesiąta rano, bo już słońce wisiało w pół drogi między wschodem a południem i wynosiło się coraz bardziej palące, kiej174 lipeckie dzwony, ile ich jeno175 było, zadzwoniły rozgłośnie i ze wszystkiej mocy176.
A ten, co go to przezywali Pietrem, huczał najgłośniej i śpiewał całym gardzielem177, jak kiedy to chłop ździebko178 napity179 drogą idzie, kolebie się ze strony na stronę i zawodzący całemu światu radoście180 swoje grubachnym głosem powiada…
Zaś drugi, nieco pomniejszy, o którym Jambroż rozpowiadał, że go ochrzcili na Pawła, wydzierał się też nie ciszej, a jeno żarliwiej wtórował, wysoką nutę brał, przeciągał górnie, a czystym głosem zawodził i kieby181 się zapamiętał, tak dzwonił, jakoby ta dziewka poniektóra, kiej182 ją rozeprze kochanie lebo183 ten dzień zwiesnowy184, że w pola leci, skroś185 zbóż się przebiera i śpiewa ze wszystkiego serca186 wiatrom, polom, niebu jasnemu i swojej duszy weselnej.
A na trzeciego – sygnaturka jako ten ptaszek świergoliła, na darmo chcąc tamte prześpiewać, nie mogła jednak, chocia187 jazgotała siekającym, prędkim głosem, kieby188 te dziecińskie sprzeciwy. Że już dzwoniły czyniąc galantą189 kapelę, bo to i bas pobękiwał, i zawodziły skrzypice, i ten bębenek z brzękadłami drygał wesoło, i rznęły wraz od ucha, uroczyście a rozgłośnie.
Na odpust ci one tak radośnie zwoływały, boć to był dzień świętego Piotra i Pawła190, zawdy191 w Lipcach uroczyście obchodzony.
A czas się też był zrobił wybrany, cichy i wielce słoneczny, na galantą spiekę się miało, ale mimo to już od samego świtania na placu przed kościołem handlarze zaczęli stawiać budy przeróżne, a kramy, a stoły, płóciennymi dachami nakryte.
Zaś skoro dzwony zabimbały, skoro ich głos radosny rozlał się po świecie, to i pokrótce na wyschniętych drogach i w tumanach kurzawy jęły192 coraz częściej turkotać wozy, a i piesi też gęsto ciągnęli, że jak jeno193 było sięgnąć okiem, na wszystkie strony, po drogach, ścieżkami, na miedzach, czerwieniły się kobiece przyodziewy194 i bielały rozwiane kapoty.
Ciągnęli rzędami, podobnie kiej195 te gęsi, mieniąc się jeno w upale i wśród zbóż zielonych.
Słońce niesło196 się wyżej a wyżej i płynęło kiej ptak złocisty po modrym, czystym niebie, jarząc się coraz barzej197 i nagrzewając tak szczodrze, że już powietrze trzęsło się nad polami; jeszcze ta niekiej198 od łąk chłód luby powiał i zakolebał bielejącymi żytami, jeszcze i owsy zachrzęściły cichutko i potrzęsły się młode pszeniczne kłosy, zaś rozkwitłe lny spłynęły rozniebieszczoną strugą kiej199 wody, ale już z wolna grążyło się wszystko w słonecznym wrzątku i cichości.
Hej, radosny ci to był dzień i prawdziwie odpustowy. Dzwony bimbały długo i te głosy jękliwe leciały we świat tak rozgłośnie, aż chwiały się źdźbła, aż płoszyły się ptaki, ale spiżowe serca biły wciąż, biły miarowo, mocno i górnie, wynosząc się ku słońcu tą przejmującą pieśnią i wołaniem:
– Zmiłuj się! Zmiłuj! Zmiłuj!
– Matko Przenajświętsza! Matko! Matko!
– I ja proszę! I ja! I ja! I ja!
Śpiewały serdecznie, obwołując zarazem uroczyste święto.
Jakoż i czuło się w powietrzu święty dzień odpustowy; święto było po chatach, przystrojonych zielenią, w dalach przebłyskujących kieby zapalonymi świecami, w radosnych głosach i w tym cosik200, czego nie wypowiedzieć, a co się unosiło nad polami rozpierając serca lubą cichością i weselem.
A naród śpieszył tłumnie na owe święto i walił ze wszystkich stron. Kłęby kurzawy toczyły się nieustannie nad wszystkimi drogami, turkotały wozy, rżały konie, leciały głosy przeróżne, wiązały się głośne rozmowy, czasem ktosik201 wychylał się z półkoszków i krzykał202 do pieszych, gdzie znowu śpieszył zapóźniony dziad jękliwie przyśpiewując, a po wozach niektórych szeptano pacierze, pozierając dokoła z niemym podziwem, gdyż ziemia stojała203 przystrojona kieby204 na te gody weselne, cała we kwiatach i zieleni i cała w ptasich śpiewaniach, w chrzęstach zbóż i brzęku pszczół, a taka cudna, nieobjęta, weselna i przenajświętsza w onej mocy żywiącej, jaże205 piersi zapierało.
Drzewa po miedzach stojały206 kieby207 na stróży208, zapatrzone w słońce, a dołem jak okiem sięgnąć leżały pola zielone, szumiące jak wody wzburzone, i jak wody przewalały się niekiedy ze strony na stronę, bijąc o wszystkie drogi, miedze i rowy, co migotały kiej209 te wstęgi kwietne szczodrze przeplecione puszystą bielą, żółtością i fioletem; kwitnęły już bowiem owe ostróżki przeróżne, kwitnęły powoje patrzące z żytnich gąszczów przytajonymi, pachnącymi oczami, kwitnęły modraki, miejscami, kaj210 ździebko211 wymiękło, tak gęsto, jakby tam niebo się kładło, kwitnęły wyczki całymi kępami, a one jaskry, a mlecze i krwawe osty, a ognichy i koniczyny, a stokrotki, a rumianki dzikie, a tysiąc inszych, o których jeno212 sam Jezus pamięta, boć jemu tylko kwitną i tak pachną, że prosto czad bił od pól kieby w kościele, gdy jegomość213 okadza Sakramenta.
Ten i ów pociągał nosem z lubością, a konia batem okładał i pośpieszał, gdyż słońce prażyło coraz ogniściej, jaże214 śpik215 morzył, że już niejeden srodze łbem kiwał.
To i pokrótce216 Lipce napełniły się narodem po wręby.
Jechali bowiem i jechali bez przestanku, że już wszędy217 na drogach, dokoła stawu, pod płotami, w podwórzach i kaj218 jeno219 było można zachwycić nieco cienia, ustawiały się wozy i wyprzęgano konie, bo na placu przed kościołem była już taka gęstwa i tak wóz stojał220 przy wozie, że ledwie się przecisnął.
Lipce prosto221 ginęły w tej nawale ludzi, wozów i koni.
Rwetes222 też był coraz większy, gwary i krzyki podnosiły się nad całą wsią. Naród szumiał kiej223 bór rozkolebany. Kobiety obsiadały staw moczyć nogi, wzuwać trzewiki, a ogarniać się przystojnie do kościoła, chłopi rajcowali kupami zmawiając się ze somsiady224, zaś dziewuchy225 i chłopaki cisnęły się łakomie do kramów i bud, a głównie do katarynki grającej, na której jakiś zwierz zamorski, czerwono przystrojony i z pyska podobny do starego Miemca226, czynił takie pocieszne skoki a figle, jaże227 się za boki brali ze śmiechu.
Katarynka przygrywała zawzięcie i na taką nutę, jaże228 niejednemu kulasy229 drygały, a jakby do wtóru i dziady usadowieni we dwa rzędy, od kruchty do placu, jęły230 wyciągać swoje pieśni proszalne, zaś w samych wrotniach231 cmentarza siedział ślepy, tłusty dziad, co go to zawdy232 pies prowadzał, i śpiewał najżarliwiej i najcieniej wyciągał.
Ale skoro jeno zasygnowali233 na sumę234, naród porzucił zabawy i kiej235 wezbrany potok lunął do kościoła i tak go napchał, jaże236 żebra trzeszczały, a cięgiem jeszcze przybywali nowi gnietąc237 się, a nawet swarząc238, ale większość musiała ostać239 na dworze, tuląc się pod mury i drzewa.
Przyjechało też paru księży z drugich240 parafii, zasiedli zaraz w konfesjonałach pod drzewami słuchać spowiedzi, nie bacząc zgoła na tłok ni na spiekę241.
A wiater242 był całkiem ustał243 i gorąc244 podnosił się już nie do wytrzymania, żywy ogień lał się prosto na głowy, ale naród cierpliwie gniótł się przy konfesjonałach i roił po smętarzu245, na darmo wyszukując cienia lub jakiej bądź osłony.
Proboszcz był właśnie wychodził246 ze mszą, kiej dopiero Hanka z Józką nadeszły, ale że nie sposób się było docisnąć choćby nawet do drzwi kościelnych, to stanęły na szczerym słońcu pod parkanem, rozglądając się w ciżbie, a Pochwalonym witając znajomków.
Zaraz też huknęły organy i zaczęła się suma, przyklękli wszyscy, poprzysiadali a jęli się247 żarliwie pacierzy.
Rychtyk248 i południe stanęło, słońce zawisło prosto nad głowami, lejąc warem249 straszliwym i wszystko jakby pomdlało z onej250 spieki251, że ni liść nie zadrgał, ni ptak przeleciał, ni jaki bądź głos powiał z pól. Niebo wisiało w martwej cichości kiej252 ta szklana tafla rozpalona do białego, a roztrzęsione niby wrzątek powietrze ślepiło253 wyżerając oczy. Parzyła ziemia, parzyły rozgrzane mury, że klęczeli bez ruchu, ledwie już zipiąc i jakby się z wolna gotując w tym ukropie słonecznym.
Naród się modlił w głębokiej cichości, kto na książce, kto na różańcu, a kto jeno254 tym szczerym słowem Boga chwalił i wzdychem255 serdecznym. Uroczyste głosy organów lały się brzękliwym, rozmodlonym pacierzem, a niekiedy śpiew buchał od ołtarza, czasem zajazgotały dzwonki, a czasem zahuczał grubachny głos organisty, zaś potem ciągnęły się długie, jakby oniemiałe z żaru chwile i dymy kadzideł płynęły przez wywarte256 drzwi kościoła oprzędzając w niebieskawą i wonną mgłę pochylone głowy klęczących.
Szmer pacierzów rozdzwaniał się nikłym i sypkim chrzęstem w rozbielałej ciszy gorącego przypołudnia i grały w słońcu barwiste chusty, kapoty i wełniaki, że cały smętarz widział się kieby257 przytrząśnięty258 kwiatami, co się chyliły kornie w onej świętej godzinie przed Panem, jakoby utajonym w tym słońcu rozgorzałym i we wszystkiej cichości świata…
Że tylko niekiedy co tam ktoś grzbiet prostował, rozwodził259 ręce i wzdychał głęboko, to gdziesik260 zapłakało dziecko albo kwik koński roznosił się od wozów.
Nawet dziady pocichły, tyle jeno261, co poniektóry przez śpik262 wyrywał się niekiej263 z głośniejszym Zdrowaś i o wspomożenie zaskamlał.
A upał jeszcze się wzmagał i tak prażył, jaże264 pola i sady zalane pożogą rozżarzyły się kiej265 ogień migocąc białawymi płomieniami.
Cichość była coraz senniejsza, że już niejeden zachrapał na dobre, niejeden kiwał się klęczący, zaś drudzy wychodzili się rzeźwić, gdyż raz po raz skrzypiały kajś266 studzienne żurawie.
Dopiero w czas procesji, kiej267 kościół zatrząsł się od śpiewań, kiej jęły268 walić chorągwie, a za nimi wychodził ksiądz pod czerwonym baldachem z monstrancją w rękach, prowadzony przez samych dziedziców, naród przecknął i ruszył wraz z procesją.
Zadzwoniły dzwony, śpiew buchnął ze wszystkich gardzieli i bił jaże269 kajś270 ku słońcu, mocny, ogromny, serdeczny, a procesja opływała z wolna białe, rozpalone mury kościoła kiej271 ta rzeka wezbrana. Czerwony baldach płynął na przedzie, cały w dymach kadzielnych, że jeno chwilami błyskała złota monstrancja, migotały rzędy świateł, rozwinięte chorągwie niby ptactwo łopotało nad mrowiem głów, chwiały się obrazy przystrojone w tiule a wstęgi, i biły radośnie dzwony, i grzmiały organy, a naród śpiewał z uniesieniem, całym sercem i wszystką duszą tęskliwą wynosił się kajś jaże w niebiosy, jaże ku temu słońcu przenajświętszemu.
Zaś po procesji, kiej272 znowu wzięli odprawiać nabożeństwo i kiej znowu głosy organów zahuczały przejmująco, na smętarzu zrobiło się cicho jak przódzi273, ale już nikto274 nie drzemał, wzmogły się jeno szepty pacierzów, rozgłośniały wzdychy, dziady już pobrzękiwały w miseczki, a tu i owdzie jęli z cicha pogwarzać.
Dziedzice powyłazili z kościoła, na darmo szukając cienia i kaj by przysiąść, dopiero Jambroż wygnał ludzi spod jakiegoś drzewa i naznosił im stołków, że zasiedli poredzając275 między sobą.
Był i ten z Woli, ale nie usiedział w miejscu, a jeno cięgiem276 się kręcił po smętarzu i co dojrzał znajomego Lipczaka, przystawał do niego i przyjacielsko zagadywał, że nawet Hankę zobaczył i zaraz się do niej przecisnął.
– Wrócił to już wasz?
– Hale, zaśby ta wrócił!
– A podobno jeździliście po niego?
– Juści277, zarno278 po ojcowym pochowku pojechałam, ale powiedzieli w urzędzie, co go puszczą dopiero za tydzień, to niby we środę.
– Jakże tam z kaucją, zapłacicie?
– Dyć tam o to już Rocho zabiega – wyrzekła ostrożnie.
– Jeśli nie macie pieniędzy, to ja za Antka poręczę…
– Bóg zapłać! – schyliła mu się do nóg. – Może Rocho jakoś se279 poredzi280, a jakby nie, to musi się szukać inszego281 sposobu.
– Pamiętajcie, że jak będzie potrzeba, poręczę za niego.
Poszedł dalej do Jagusi, siedzącej w podle282 pod murem wraz z matką i wielce zamodlonej, ale nie nalazłszy sposobnego słowa, to jeno prześmiechnął się do niej i zawrócił do swoich.
Poleciała za nim oczami, pilnie przepatrując dziedziczki, tak wystrojone, jaże283 dziw brał, a takie bieluśkie na gębie i tak wcięte w pasie, że Jezus! Pachniało też od nich kieby284 z tego trybularza285.
Chłodziły się czymsić286, co się widziało niby te rozczapierzone ogony indycze. Paru młodych dziedziców zaglądało im w oczy i tak się cosik287 śmiali, jaże288 ludzie się tym niemało gorszyli.
Naraz kajś289 w końcu wsi, jakby na moście przy młynie, zaturkotały ostro wozy i kłęby kurzawy wzbiły się ponad drzewa.
– Jakieś spóźnione – szepnął Pietrek do Hanki.
– Świece juchy będą gasili – dorzucił ktosik.
A drudzy jęli się przechylać przez mur ogrodzenia i ciekawie zazierać290 na drogi obiegające staw.
A pokrótce, wśród wrzaskliwych jazgotów i naszczekiwań, ukazał się cały rząd ogromnych bryk, nakrytych białymi budami.
– To Miemcy291! Miemcy z Podlesia! – wykrzyknął ktosik292.
Jakoż i prawda to była.
Jechali w kilkanaście bryk, zaprzężonych w tęgie konie; pod płóciennymi budami widniał wszelki sprzęt domowy i siedziały kobiety i dzieci, zaś rude, opasłe Miemce z fajami w zębach szły pieszo. Wielkie psy leciały pobok293, szczerząc niekiedy kły i odszczekując lipeckim, które raz wraz zajadle docierały.
Naród rzucił się patrzeć na nich, a wielu przełaziło ogrodzenie i leciało spojrzeć z bliska.
Miemce przejeżdżały stępa, ledwie się przeciskając przez gęstwę wozów i koni, ale żaden nawet przed kościołem nie zdjął kaszkietu294 ni kogo pozdrowił. Jeno oczy się im jarzyły i brody trzęsły, jakby ze złości. Poglądali w naród hardo, kiej295 te zbóje.
– Pludraki ścierwie!
– Kobyle syny!
– Świńskie podogonia!
– Sobacze296 pociotki!
Posypały się wyzwiska kiej297 kamienie.
– A co, na czyjem stanęło, Miemce? – krzyknął ku nim Mateusz.
– Kto kogo przeparł?
– Strach wam chłopskiej pięści, co?
– Poczekajta, dzisiaj odpust, zabawimy się w karczmie!
Nie odzywali się zacinając jeno konie i wielce śpiesząc.
– Wolniej, pludry, bo portki pogubita.
Jakiś chłopak śmignął na nich kamieniem, a drugie też jęły cegły rwać, bych przywtórzyć, ale w porę ich przytrzymali.
– Dajta spokój, chłopaki, niech odejdzie ta zaraza.
– A żeby was mór nie ominął, psy heretyckie.
A któraś z lipeckich wyciągnęła pięście298 i zakrzyczała za nimi:
– Bych was wytracili co do jednego kiej299 psy wściekłe…
Przejechali wreszcie ginąc na topolowej, że jeno z cieniów i kurzawy szły słabnące naszczekiwania i turkoty wozów.
Wtedy taka radość rozparła Lipczaków, co już nie sposób było się komu brać do pacierzów, bo jeno kupili się coraz gęściej kole300 dziedzica. A on rad temu wielce, pogadywał wesoło, częstował tabaką i w końcu rzekł przypochlebnie:
– Tęgoście podkurzyli, cały rój się wyniósł.
– A bo im nasze kożuchy śmierdziały – zaśmiał się któryś, a Grzela, wójtów brat, wyrzekł niby to z frasobliwością:
– Za delikatny naród na chłopskich somsiadów301, bo niech jeno302 któren303 wzion304 przez łeb, to zaraz na ziem305 leciał…
– Pobił się to kto z nimi? – pytał rozciekawiony dziedzic.
– Zaśby ta pobił, Mateusz ta jednego tknął, że mu nie odrzekł na Pochwalony, to zaraz juchą się oblał i dziw duszy nie zgubił.
– Do cna miętki306 naród, na oko chłopy kiej dęby, a spuścisz pięść, to jakbyś w pierzynę trafił – objaśniał z cicha Mateusz.
– I nie szczęściło się im na Podlesiu. Krowy im pono padły.
– Prawda, nie wiedli za sobą ani jednej.
– Kobus mogliby powiedzieć! – wyrwał się któryś z chłopaków, ale Kłąb krzyknął ostro:
– Głupiś kiej307 but! Na paskudnika pozdychały, wiadomo…
Jaże308 się pokurczyli z tajonej uciechy, ale nikto już pary nie puścił, dopiero kowal przysunąwszy się bliżej rzekł:
– Że się Miemce wyniesły, to już pana dziedzicowa łaska.
– Bo wolę sprzedać swoim, choćby za pół darmo – zapewniał gorąco, prawiąc różnoście309 a rozpowiadając, jak to on i jego dziady, i pradziady zawsze jedno trzymali z chłopami, zawsze szli razem…
Na to Sikora prześmiechnął się i powiedział z cicha:
– Tak mi to stary dziedzic kazali wypisać na plecach batami, że jeszcze dobrze baczę310.
Ale dziedzic jakby nie dosłyszał powiedając właśnie, co to zażył kłopotów, aby się jeno Miemców pozbyć; juści, co go słuchali przytakując politycznie, a swoje myśląc o tych jego dobrościach la311 chłopskiego narodu.
– Dobrodzieje, znaku nie zrobi, choć z jajka uleje! – mamrotał Sikora, jaże go Kłąb trącał, bych312 zaprzestał.
I tak se społecznie basowali, kiej jakiś księżyk w białej komży i z tacą w ręku jął się ku nim przepychać.
– Cie, widzi mi się, że to Jasio organistów – zawołał któryś.
Juści, co313 to był Jasio, jeno314 już ubrany po księżemu, i zbierał na kościół, co łaska. Witał się ze wszystkimi, pozdrawiał i sielnie kwestował; znali go bowiem i nijako było się wykręcać od ochfiary315, to każden supłał z węzełków ten grosz jakiś, a często gęsto i ta złotówka zabrzęczała o miedziaki; dziedzic rzucił rubla, zaś dziedziczki sypnęły srebrem, a Jasio, spocony, czerwony ze zmęczenia i radosny wielce, zbierał niestrudzenie po całym smętarzu, nie przepuszczając nikomu i nikomu też nie żałując tego dobrego słowa, a natknąwszy się na Hankę pozdrowił ją tak poczciwie, jaże316 całe czterdzieści groszy położyła; zaś kiej317 przystanął przed Jagusią i zabrzęknął w tacę, podniesła318 oczy i jakby zdrętwiała ze zdumienia, on też ździebko się pomięszał, rzekł ni to, ni owo i prędko poszedł dalej.
Бесплатно
Установите приложение, чтобы читать эту книгу бесплатно
О проекте
О подписке