Читать бесплатно книгу «Lekarz wiejski» Оноре де Бальзака полностью онлайн — MyBook
image
cover

Po tej utarczce, w któréj ze strony Benassisa nie było najmniejszéj chęci okazania się wspaniałomyślnym i filantropijnym, mniemany chory wszedł do domu swego przyszłego doktora, gdzie wszystko odpowiadało zaniedbanemu wyglądowi bramy i ubioru właściciela. Gdzie-bądź się okiem rzuciło, wszędzie widniała najzupełniejsza obojętność na to, co niezbędnie potrzebném do życia nie było. Benassis poprowadził gościa przez kuchnię, jako najkrótszą do jadalnego pokoju drogą. Kuchnia ta, zakopcona jakby w jakiéj oberży, była wszelako dosyć obficie w gospodarskie sprzęty zaopatrzoną, ale zbytek ten był dziełem Jacenty, dawnéj służącéj proboszcza, która zawsze wyrażała się o sobie i panu swoim w liczbie mnogiéj i jak wszechwładna pani rządziła domem lekarza. Jeżeli nad kominem leżała czysta szkandela, to prawdopodobnie dlatego, że Jacenta lubiła zimą spać w ciepłém łóżku, a przy téj sposobności wygrzewała i prześcieradła swego pana, który, jak mówiła, nigdy o niczém nie myślał. Benassis wziął ją do siebie dlatego właśnie, co w oczach wszystkich było-by wadą nie do darowania.

Jacenta chciała być panią w domu, a Benassis pragnął znaléźć kobietę, która-by u niego przewodziła. Jacenta kupowała, sprzedawała, urządzała, zmieniała, stawiała i rozstawiała wszystko jak jéj się tylko podobało, a pan jéj nigdy sobie w tym względzie najmniejszéj nawet uwagi nie pozwolił. Zawiadywała ona bez żadnéj kontroli domem, stajnią, ogrodem, kuchnią, gospodarstwem, rządziła służącym i panem. Z jéj rozporządzenia zmieniała się bielizna, robiło pranie, skupowały rozmaite zapasy. Ona wyrokowała o losie trzody, łajała ogrodnika, dysponowała obiad i śniadanie, chodziła z piwnicy na strych i ze strychu do piwnicy, urządzając wszystko według swojéj woli i nigdzie żadnego nie spotykając oporu. Benassis żądał tylko dwóch rzeczy: – miéć codziennie obiad o szóstéj, i nie wydawać więcéj miesięcznie nad pewną zgóry oznaczoną sumę. Kobieta, która czuje, że jéj wszystko ulega, jest zawsze wesołą; to téż Jacenta śmiała się, poświstywała, nuciła i śpiewała od rana do nocy. Porządna z natury, utrzymywała wzorową w domu czystość. Gdyby nie to jéj usposobienie, pan Benassis byłby bardzo nieszczęśliwym, mawiała ona, bo on nieborak tak na nic nie uważał, że mógłby jeść kapustę zamiast kuropatw i cały tydzień koszuli nie zmienić. Jacenta była niezmordowaną w składaniu bielizny, w trzepaniu mebli i kochała się formalnie w tym iście księżowskim porządku, najbardziéj drobiazgowym, połyskliwym, najbardziéj pachnącym, że tak powiem, z porządków. Nieprzyjaciołka kurzu, zamiatała, myła i prała bez ustanku. Opłakany stan bramy był dla niéj prawdziwém utrapieniem. Od dziesięciu lat, co miesiąc wymagała na swoim panu obietnicę odnowienia téj nieszczęśliwéj bramy, naprawienia murów i wogóle urządzenia wszystkiego galanto, ale miesiąc za miesiącem upływał, a pan na dotrzymanie słowa zdobyć się nie mógł. To téż, Jacenta ubolewając nad niedbałością Benassisa powtarzała zawsze sakramentalne zdanie, którém zwykle pochwały jego kończyła: – Nie można niby powiedziéć, żeby był głupi, boć przecie prawie cuda w okolicy robi, jednakowo bywa czasami głupi, ale to taki głupi, że mu wszystko jak dziecku w rękę wetknąć trzeba. Jacenta przywiązaną była do domu jak do swojéj własności i nic dziwnego; przebywszy w nim dwadzieścia dwa lat miała pewne prawo czuć się tam jak u siebie. Gdy Benassis przybył do kantonu, dom ten był właśnie, po śmierci proboszcza, wystawiony na sprzedaż; kupił go więc wraz ze wszystkiém, co do niego należało, z gruntami, meblami, sprzętami gospodarskiemi, starym zegarem, koniem i służącą. Jacenta była wzorem kucharek. Mała, zwinna, o ręce pulchnéj a nieleniwéj, pełne swe kształty obciskała zawsze stanikiem z brązowego w czerwone grochy cycu, tak wysznurowanym, że lękać się trzeba było, by nie pękł za najmniejszém poruszeniem. Na głowie nosiła okrągły marszczony czepeczek, pod którym twarz jéj bladawa, o podwójnym podbródku, jeszcze bielszą się wydawała. Jacenta mówiła głośno i bezustanku. Jeżeli na chwilę umilkła i ująwszy róg fartucha podniosła go w kształcie trójkąta, było-to zapowiedzią długiego napomnienia, wystosowanego do pana lub lokaja. Ze wszystkich kucharek na świecie Jacenta była bezwątpienia najszczęśliwszą. Nic jéj nie brakowało; nawet zadowolnienia próżności; całe bowiem miasteczko uważało ją za jakąś władzę pośrednią między merem a stróżem polowym.

Wchodząc do kuchni, Benassis nie zastał w niéj nikogo.

– Gdzież oni są u dyabła? – powiedział, a zwracając się do Genestasa:

– Wybacz pan – dodał – iż go tędy wprowadzam. Główne wejście jest przez ogród, ale ja tak się odzwyczaiłem od przyjmowania gości, że… Jacento!

Na to wołanie, którego ton był niemal rozkazujący, głos kobiecy odpowiedział z głębi domu. W chwilę potem Jacenta wystąpiła zaczepnie wołając nawzajem Benassisa, a ten co-żywo do jadalnego pokoju pośpieszył.

– Otóż to, z panem to tak zawsze – poczęła. – Zaprasza pan gości na obiad nie uprzedziwszy mnie o tém, i zdaje się panu, że jak pan zawoła: – Jacento! tak ja wszystko z rękawa wytrząsnę. Albo i teraz. Może pan będzie tego pana w kuchni przyjmował? Trzeba przecie było otworzyć salon i kazać w piecu napalić. Już ja tam posłałam Mikołaja, aby wszystko urządził. Niech pan swego gościa zaprowadzi teraz do ogrodu, i pokaże mu szpalery przez nieboszczyka pana zasadzone, to go zabawi, jeżeli lubi ładne rzeczy, a ja tymczasem przyrządzę obiad, nakrycie…

– Dobrze – odparł Benassis. – Ale, widzisz, moja Jacento, ten pan będzie tu mieszkał czas jakiś. Nie zapomnij téż zajrzéć do pokoju pana Graviera, czy tam wszystko w porządku, może prześcieradła…

– Cóż pan znów się będzie mieszał do prześcieradeł – przerwała Jacenta. – Skoro ma tu nocować, to ja sama wiem, co robić potrzeba. Pan od dziesięciu miesięcy nie wchodził do pokoju pana Graviera; to nie dziwota, że nie wie, co się w nim dzieje. Ale ja panu powiadam, że w nim nic nie brakuje, a czysto jak w mojém oku. Więc on tu będzie mieszkał, ten pan? – dodała ułagodzonym głosem.

– Tak.

– Na długo przyjechał?

– Prawdziwie nie wiem. Ale co cię to obchodzi?

– Co mnie to obchodzi, powiada pan? – A! to dobre! co mnie to obchodzi! A któż będzie myślał o życiu, o wszystkiém, o…

Nie dokończywszy już tego gradu słów, którym w każdym innym razie byłaby zagłuszyła swego chlebodawcę, wymawiając mu brak zaufania, poszła za nim do kuchni. Domyślając się, że tu o jakiegoś pacyenta chodziło, chciała coprędzéj zobaczyć Genestasa, któremu téż, dygnąwszy uniżenie, zaczęła się od stóp do głowy przyglądać. Twarz komendanta była w téj chwili zamyśloną i smutną, co jéj szorstki wyraz nadawało; wysłuchał on całéj rozmowy między służącą a panem, która mu w nie bardzo korzystném świetle tego ostatniego przedstawiła i z żalem zaczynał już tracić to wysokie wyobrażenie, jakie sobie o niezmordowanym tępicielu kretynizmu wyrobił.

– Wcale mi się ten jegomość nie podoba – zawyrokowała pocichu Jacenta.

– Jeżeli pan nie jesteś zmęczony – rzekł lekarz do mniemanego pacyenta – to może przeszlibyśmy się przed obiadem po ogrodzie.

– Chętnie – odparł komendant.

Minąwszy pokój jadalny, weszli do ogrodu przez rodzaj przedpokoju oddzielającego jadalnię od salonu. Przedpokój ten z oszklonemi drzwiami przytykał do kamiennego tarasu, który front ogrodu przyozdabiał. Ulice wysadzone bukszpanem i przecinające się w kształcie krzyża dzieliły ogród na cztery równe, kwadratowe części, które opasywał szpaler grabowy, największa pociecha dawnego właściciela. Genestas usiadł na spróchniałéj ławce, nie patrząc ani na altankę z winnej latorośli, ani na drzewa owocowe, ani na jarzyny, które Jacenta pielęgnowała troskliwie, wdrożona w to przez lubiącego dobre rzeczy księdza. Jego téż dziełem był ten cenny ogródek, na który Benassis dość obojętném poglądał okiem.

Po chwili nic nie znaczącéj rozmowy, Genestas zwrócił ją na poważniejsze tory.

– Jakim sposobem – zapytał – doszedłeś pan do tego, by w przeciągu dziesięciu lat potroić ludność téj doliny, która za pana przybyciem liczyła siedemset dusz, a teraz, jak pan mówisz, ma ich około dwóch tysięcy?

– Pan jesteś pierwszym, który mi to pytanie zadaje – odparł lekarz. – Wziąwszy sobie za cel rozbudzenie życia pod każdym względem na tym kawałku ziemi i ciągle tém zajęty, nie miałem nawet czasu do zastanowienia się nad sposobami, jakiemi na podobieństwo tego żołnierza z bajki rosół z kawałka kija ugotowałem. Nawet pan Gravier, jeden z naszych dobroczyńców, którego miałem szczęście wyleczyć, nie pomyślał o teoryi zwiedzając wraz ze mną góry, by się skutkom praktyki przypatrzyć.

Nastąpiła chwila milczenia; Benassis zadumał się, nie zważając na przenikliwe spojrzenie komendanta, jakiém ten zbadać go usiłował.

– Jak się to stało, mój drogi panie – ponowił – ha! po prostu na mocy tego prawa ekonomicznego o łączności między potrzebami, jakie sobie tworzymy, a sposobami zadawalniania tychże. Wszystko na tém polega. Ludy, które niewiele pragną, niewiele téż i mają. Kiedym przybył do miasteczka, liczyło ono sto trzydzieści rodzin, a w dolinie było ich około dwustu. Władze tutejsze, zgodnie z ogólną nędzą, składały się z mera, który nie umiał pisać, pomocnika daleko od gminy mieszkającego i z sędziego pokoju; ale ten wiedział tylko o pensyi, jaką pobierał, zdając całe urzędowanie na pisarza, który prawie nie pojmował, co robi. Po śmierci dawnego proboszcza miejsce jego zajął wikary, człowiek bez żadnego wykształcenia. Tacy-to ludzie rządzili tym kantonem i stanowili jego inteligencyą. Na łonie téj pięknéj natury, mieszkańcy tutejsi gnuśnieli w brudzie i błocie, żywiąc się kartoflami i mleczywem; jedynym przemysłem, jakim się trudnili i jaką-taką pieniężną korzyść zeń ciągnęli, było wyrabianie serów, które do Grenobli i po okolicy w małych koszykach roznosili. Najbogatsi lub najmniéj leniwi sieli grykę, czasem owies i jęczmień na użytek miasteczka, ale zboża nie uprawiali wcale. Mer tylko posiadał tartak i skupywał za nizką cenę drzewo, by je potém częściowo sprzedawać. Z powodu zupełnego braku dróg, musiał każdy kloc zosobna podczas lata przewozić, a raczéj przeciągać z wielkim trudem za pomocą łańcucha przywiązanego do uzdzienicy koni, a zakończonego hakiem żelaznym, który się w drzewo wbijał. Chcąc się dostać do Grenobli konno, albo pieszo, należało przejść całą górę; bo dolina zgoła dostępną nie była. Cała ta przestrzeń od pierwszéj wioski kantonu aż dotąd, którą teraz tak porządny gościniec, jakim pan zapewne przybyłeś, przerzyna, była podówczas jedną wielką kałużą. Żaden wypadek polityczny, żadna rewolucya nie przeniknęła w ten niedostępny, całkiem po-za obrębem społecznego ruchu leżący, zakątek ziemi. Imię Napoleona tylko znane tu jest i powtarzane z czcią niemal religijną, dzięki kilku starym żołnierzom, którzy powrócili pod rodzinne strzechy i wieczorami opowiadają tym prostaczkom niestworzone dziwy o wielkim cesarzu i jego wojskach. Powrót ten jest zresztą niewytłómaczoném zjawiskiem. Przed mojém przybyciem młodzież tutejsza raz zaciągnięta w szeregi nie opuszczała ich więcéj, a fakt ten świadczy aż nadto o niedostatku i nędzy téj okolicy, bym je panu jeszcze opisywał. W takim-to stanie objąłem zarząd tego kantonu, do którego po-za górami należy kilka jeszcze gmin dobrze urządzonych, dość szczęśliwych, zamożnych niemal. Nie wspomnę panu nawet o domkach miasteczka, istnych chlewach, w których bydlęta i ludzie mieścili się razem. Wracając z la Grande-Chartreuse, przejeżdżałem tędy. Nie znalazłszy żadnéj oberży, byłem zmuszony zanocować u wikarego, który mieszkał czasowo w tym domu, wystawionym podówczas na sprzedaż. Od słowa do słowa, dowiedziałem się o opłakanym stanie téj miejscowości, któréj piękny klimat, wyborne grunta i naturalne produkty w podziw mnie wprawiły. Widzisz pan, ja-m wtedy usiłował stworzyć sobie inne życie, niż to, które dotychczas wiodłem i które mnie zgnębiło. I do serca zakołatała mi wtedy jedna z tych myśli, które Bóg ludziom nieraz zsyła, by im znoszenie nieszczęść łatwiejszém uczynić. Postanowiłem zająć się tym krajem, jak nauczyciel wychowaniem dziecka. Ale nie bierz pan tego za jakąś wspaniałomyślność z mojéj strony; nie, to był po prostu mój własny interes; potrzebowałem zajęcia, rozerwania myśli; chciałem resztę dni moich na spełnienie jakiegoś trudnego przedsięwzięcia poświęcić. Podnieść, oświecić, umoralnić ten kraj, który natura tak wzbogacała, a człowiek tak ubożył: to miało być zadaniem mego życia; a trudności, jakie w dojściu do zamierzonego celu widziałem, zamiast odstraszać, zachęcały mnie owszem. Kupiwszy dość tanio dom po proboszczu i obszerne a odłogiem leżące grunta, poświęciłem się obowiązkom lekarza wiejskiego, temu najostatniejszemu z powołań, o jakich człowiek w planach swojéj przyszłości marzy. Pragnąłem stać się przyjacielem biednych, nie spodziewając się za to najmniejszéj nagrody. O! bom ja się w żadne złudzenia nie bawił! ani co do charakteru tutejszych wieśniaków, ani co do przeszkód, jakie musi zwalczać każdy, kto ludzi i rzeczy chce poprawiać. Nie idealizowałem sobie moich biedaków, ale przyjąłem ich takiemi, jakiemi byli, to jest widziałem w nich ludzi, nie zupełnie dobrych, ani téż zupełnie złych, którym ciągła, ciężka praca nie dozwalała oddawać się uczuciom, ale którzy pomimo to, czasem, bardzo żywo i głęboko czuć byli w stanie. Wreszcie, pojmowałem nadewszystko to, że tylko dotykalnemi dowodami oddziałać na nich mogę. Wszyscy wieśniacy są synami świętego Tomasza, niewiernego apostoła; zawsze im czynów na poparcie słów potrzeba.

Бесплатно

0 
(0 оценок)

Читать книгу: «Lekarz wiejski»

Установите приложение, чтобы читать эту книгу бесплатно