Читать бесплатно книгу «Uwięziona» Марселя Пруста полностью онлайн — MyBook
cover
 



 


 









Na razie, szukałem pomocy tysiąca okoliczności, tysiąca uciech, aby dostarczyły Albertynie złudy owego szczęścia ze mną, którego nie byłem zdolny jej dać. Byłbym chciał, natychmiast po wyzdrowieniu, pojechać do Wenecji; ale jak to zrobić, gdybym się ożenił z Albertyną? Już w Paryżu byłem o nią tak zazdrosny, że kiedym się decydował ruszyć z domu, to tylko poto aby jej towarzyszyć! Nawet kiedym zostawał całe popołudnie w domu a ona jechała na spacer, myśl moja towarzyszyła jej, opisywała daleki siny widnokrąg, stwarzała dokoła mnie ruchomą i mglistą strefę niepewności. „Iluż mąk rozstania (powiadałem sobie) oszczędziłaby mi Albertyna, gdyby, widząc że już nie wspominam o małżeństwie, zdecydowała się kiedy nie wrócić ze spaceru, gdyby pojechała na dobre do ciotki, tak abyśmy się nie musieli żegnać!” Serce moje, od czasu jak się jego rana zabliźniała, nie było już zrośnięte z sercem Albertyny; mogłem ją w wyobraźni przesuwać, oddalać bez bólu. Gdyby nie wyszła za mnie, wyszłaby pewnie za innego, a gdyby została wolna, miałaby może owe miłostki, któremi się tak brzydziłem. Ale było tak ładnie, byłem tak pewny że Albertyna wróci wieczorem, że nawet jeżeli ta myśl o jej możliwych wybrykach przychodziła mi do głowy, mogłem, przez akt woli, uwięzić Albertynę w partji mojego mózgu, gdzieby miała nie więcej znaczenia, niżby go dla mego realnego życia miały przywary urojonej osoby; poruszając uelastycznione zawiasy swojej myśli, z energją, jaką czułem w głowie – energią fizyczną i umysłową niby ruch mięśniowy i inicjatywę duchową – przezwyciężyłem obsesję w której żyłem dotąd. Zaczynałem się poruszać w wolnem powietrzu, na wysokości, z której poświęcenie wszystkiego na to aby zapobiec małżeństwu Albertyny z kimś innym i aby wznieść zaporę jej skłonności do kobiet, zdawało mi się czemś równie niedorzecznem, jak byłoby niedorzeczne w oczach człowieka, któryby jej nie znał.

Zresztą, zazdrość należy do owych napadowych chorób, których przyczyna jest kapryśna, despotyczna, zawsze identyczna u tego samego chorego, czasem zupełnie różna u innego. Jedni astmatycy uśmierzają atak otwierając okna, wdechając silny wiatr, górskie powietrze; inni chroniąc się w centrum miasta, w pokój pełen dymu. Nie ma prawie zazdrośników, których zazdrość nie dopuszczałaby jakiegoś ustępstwa. Jeden godzi się ze zdradą, byle mu ją kobieta wyznała; inny, byle mu ją ukryła; ostatecznie jedno warte jest drugiego, o ile bowiem jeden zazdrośnik bardziej jest oszukany przez to że mu się kryje prawdę, drugi szuka w tej prawdzie pokarmu, spotęgowania, odnowy swoich cierpień.

Co więcej, te dwie odwrotne manje zazdrości wybiegają często poza słowa, czy to błagając o zwierzenia czy też odtrącając je. Spotyka się mężczyzn zazdrosnych jedynie o kobiety, z któremi ich kochanka ma stosunki zdala od nich, ale godzących się na to aby się oddawała innemu mężczyźnie, byle z ich upoważnieniem, blisko nich i o ile zgoła nie w ich oczach, to bodaj pod ich dachem. Ten wypadek dość częsty jest u mężczyzn starszych, zakochanych w młodej kobiecie. Czują trudność podobania się, czasem niemożność zaspokojenia jej; w obawie zdrady, wolą pozwolić odwiedzać ją u siebie w domu, w sąsiednim pokoju, komuś kto (jak sądzą) niezdolny jest dawać jej złych rad, ale zdolny jest dać jej rozkosz. Inni – wręcz przeciwnie; nie pozwalając kochance wyjść ani na minutę samej w mieście które znają, trzymają ją w istnej niewoli; ale pozwalają jej jechać na miesiąc w strony których nie znają, gdzie nie mogą sobie wyobrazić co ona będzie robiła. Miałem w stosunku do Albertyny obie te kojące manje. Nie byłbym zazdrosny, gdyby zażywała rozkoszy uprawnionych przezemnie, w mojem pobliżu, całkowicie pod moim dozorem, przez co oszczędziłbym sobie obawy kłamstwa; i również nie byłbym może zazdrosny, gdyby pojechała w strony natyle mi nieznane i odległe, żebym sobie nie mógł wyobrazić jej sposobu życia, nie miał możliwości i pokusy poznania go. W obu wypadkach, doskonała świadomość lub doskonała niewiedza usunęłyby wątpienie.

Zapadający zmierzch zanurzał mnie siłą wspomnienia w dawnej i ożywczej atmosferze: wdechałem ją z tą samą rozkoszą, z jaką Orfeusz wdecha lekkie, nieznane tej ziemi powietrze Pól Elizejskich.

Ale już dzień się kończył, ogarniał mnie smutek wieczoru. Sprawdzając machinalnie na zegarze, ile jest godzin do powrotu Albertyny, widziałem że mam jeszcze czas ubrać się i zejść, aby poprosić właścicielki domu, pani de Guermantes, o wskazówki tyczące wykwintnych fatałaszków, któremi chciałem obdarzyć moją przyjaciółkę. Czasem spotykałem księżnę w dziedzińcu, wychodzącą pieszo – nawet kiedy było brzydko – w małym kapelusiku i w futrze. Wiedziałem, że dla wielu inteligentnych ludzi jest ona poprostu jakąś panią; nazwisko diuszessy de Guermantes nie znaczy teraz nic, skoro diukostwa i księstwa nie istnieją; ale miałem inny punkt widzenia w swoim sposobie zażywania osób i krajów. Miałem wrażenie, że ta dama w futrze, urągająca niepogodzie, nosi z sobą wszystkie zamki dóbr których jest diuszessą, pryncessą, wikomtessą, tak jak osoby wyrzeźbione na ocapie portalu trzymają w ręce katedrę którą zbudowały, lub miasto które obroniły. Ale jedynie oczy mojej duszy mogły widzieć owe zamki, owe lasy w lewej ręce damy w futrach, kuzynki króla. W dnie, kiedy groził deszcz, oczy mojego ciała rozróżniały jedynie parasol, w który księżna nie lękała się uzbroić. „Nie można nigdy wiedzieć; zawsze to bezpieczniej, w razie gdybym się znalazła bardzo daleko, a fiakier żądałby za drogo jak dla mnie”. Słowa „za drogie”, „przechodzące moje środki” powracały wciąż w rozmowie księżnej, zarówno jak: „Jestem za biedna”; przyczem niewiadomo było czy ją bawi mówić że jest biedna będąc tak bogatą, czy że uważa za wytworne, będąc tak wysoko urodzoną a zarazem udając wieśniaczkę, nie przywiązywać do bogactwa wagi, jaką przywiązują do niego ludzie jedynie bogaci i gardzący ubogimi. Może to był raczej nawyk z epoki, kiedy, już bogata ale niedość bogata w stosunku do kosztu utrzymania tylu posiadłości, czuła się nieco kuso z pieniędzmi i nie chciała robić wrażenia że to ukrywa. Rzeczy, o których się mówi najczęściej żartując, to są na ogół właśnie rzeczy które sprawiają kłopoty; nie przyznajemy się do tych kłopotów, może z tajoną nadzieją, że właśnie osoba, z którą się rozmawia, słysząc że sobie żartujemy z tego, pomyśli że to nieprawda.

Wiedziałem, że o tej godzinie przeważnie zastanę księżnę w domu; byłem rad z tego, bo w ten sposób najłatwiej mogłem poprosić o obszerniejsze wskazówki, których pragnęła Albertyna. Szedłem tam, prawie nie myśląc, jakie to jest niesłychane, że idę do owej tajemniczej pani de Guermantes mego dziecięctwa, i jedynie poto, aby jej użyć poprostu tak jak się używa telefonu, nadprzyrodzonego instrumentu, którego cud zdumiewał nas niegdyś a którym posługujemy się teraz automatycznie, dla sprowadzenia krawca lub zamówienia lodów.

Fatałaszki sprawiały Albertynie wielką przyjemność. Nie umiałem się powstrzymać, aby jej co dnia nie ofiarować czegoś. I za każdym razem kiedy mówiła z zachwytem o jakiejś szarfie, etoli, parasolce, które, przez okno lub mijając dziedziniec, oczami rozróżniającemi tak szybko wszystkie odcienie elegancji ujrzała na szyi, na ramionach lub w ręce pani de Guermantes, wiedząc że trudnego z natury gustu Albertyny (wydelikaconego jeszcze lekcjami elegancji, czerpanemi z nauk Elstira) nie zadowoliłaby jakaś imitacja, nawet ładnej rzeczy, zastępująca ją w oczach pospólstwa, ale różniąca się od niej całkowicie, zachodziłem w sekrecie, aby wypytać księżnę, gdzie, jak, z jakiego modelu było sporządzone to co się podobało Albertynie, dokąd należy się zwrócić aby uzyskać ściśle to samo; na czem polega sekret krawca, elegancja (Albertyna nazywała to „szyk”, „styl”) wykonania, jak się dokładnie nazywa materja – piękność materjału miała tu swoje znaczenie – której należało żądać.

Kiedy, po przyjeździe z Balbec, powiedziałem Albertynie, że księżna de Guermantes mieszka nawprost nas, w tym samym pałacu, wówczas, słysząc ten wielki tytuł i wielkie nazwisko, przybrała minę bardziej niż obojętną, wrogą, wzgardliwą, u hardych i namiętnych natur będącą znakiem bezsilnego pragnienia. Albertyna, to była wprawdzie wspaniała natura, ale utajone jej przymioty mogły się rozwijać jedynie pośród tych zapór, jakiemi są nasze upodobania, lub żałoba po upodobaniach z których trzeba nam było zrezygnować – jak dla Albertyny snobizm. Żałoba ta zowie się nienawiścią. Nienawiść Albertyny do „świata” zajmowała w niej zresztą bardzo mało miejsca i podobała mi się przez swoją stronę rewolucyjną – mam na myśli nieszczęśliwą miłość do szlachty – wypisaną w charakterze francuskim na odwrotnej stronie medalu, drugą stroną wyrażającego wielkopaństwo pani de Guermantes. O to wielkopaństwo, nie mogąc go osiągnąć, Albertyna nie troszczyłaby się może; że jednak przypomniała sobie, iż Elstir mówił o księżnej de Guermantes jak o kobiecie najlepiej ubierającej się w Paryżu, republikańska wzgarda Albertyny ustąpiła miejsca żywemu zainteresowaniu się elegantką. Wypytywała mnie często o panią de Guermantes i lubiła żebym zasięgał dla niej u księżnej porad toaletowych. Bezwątpienia, mógłbym prosić o te rady pani Swann; raz nawet napisałem do niej w tym celu. Ale pani de Guermantes (miałem to wrażenie) jeszcze dalej doprowadziła sztukę ubierania się. Jeżeli, zachodząc tam na chwilę (upewniwszy się że nie wyszła i kazawszy się uprzedzić, kiedy Albertyna wróci), zastawałem księżnę spowitą w mgłę szarej krepdeszynowej sukni, pojmowałem że ten strój jest wypadkową skomplikowanych przyczyn i że nicby się w nim nie dało zmienić; zanurzałem się w atmosferę którą wydzielał, niby schyłek dni wyścielonych perłowo-szarą watą przez mgliste opary; jeżeli przeciwnie szlafroczek był chiński w żółto-czerwone płomienie, patrzałem nań jak na rozpalający się zachód słońca; owe toalety nie były przygodną dekoracją, dającą się zmienić dowoli, ale ścisłą i poetycką realnością, jak realność pogody w danym dniu lub światło właściwe pewnej godzinie.

Ze wszystkich sukien lub szlafroczków pani de Guermantes, najbardziej zdawały się odpowiadać pewnej intencji, najwięcej specjalnej myśli posiadały suknie, które Fortuny stworzył wedle dawnych weneckich wzorów. Historyczny charakter tych sukien, a może fakt że każda z nich jest jedyna, dają im coś tak odrębnego, że poza kobiety która je nosi czekając na nas, rozmawiając z nami, nabiera wyjątkowej ważności; rzekłbyś że ten kostjum jest owocem długiego namysłu i że ta rozmowa odcina się od potocznego życia niby scena romansu. W powieściach Balzaka heroiny kładą z umysłu pewną toaletę w dniu kiedy oczekują pewnego gościa. Dzisiejsze toalety nie mają tyle charakteru – wyjąwszy suknie Fortuny’ego. Nic nie może pozostać mgliste w opisie powieściopisarza, skoro ta suknia istnieje rzeczywiście, skoro najdrobniejszy jej wzór utrwalony jest równie naturalnie jak linje dzieła sztuki. Przed włożeniem tej czy innej sukni, kobieta musiała wybrać między dwiema, i to nie dwiema podobnemi do siebie, ale głęboko indywidualnemi, mogącemi nieomal nosić imiona.

Ale suknia nie przeszkadzała mi myśleć o kobiecie. Pani de Guermantes wydawała mi się nawet w tej epoce milsza niż w czasie gdy się w niej jeszcze kochałem. Mniej od niej oczekując (nie chodziłem już tam dla niej samej) słuchałem jej niemal ze spokojną bezceremonialnością, jaką się ma u siebie w domu, grzejąc się przy kominku; słuchałem jej tak, jakbym czytał książkę pisaną starym językiem. Miałem dość swobody ducha, aby w tem co mówiła smakować ów francuski i tak czysty wdzięk, którego się już dziś nie spotyka w mowie ani w książkach. Słuchałem jej rozmowy niby czysto i rozkosznie francuskiej ludowej piosenki; rozumiałem, że mogła sobie niegdyś żartować z Maeterlincka (podziwiała go zresztą teraz przez płytkość kobiety, wrażliwej na owe mody literackie, których promienie dochodzą późno), tak jak rozumiałem że Mérimée drwił sobie z Baudelaire’a, Stendhal z Balzaka, Paul Louis Courier z Wiktora Hugo, Meilhac z Mallarmégo. Rozumiałem że żartowniś posiadał, w porównaniu z tym z kogo żartował, umysłowość bardzo ograniczoną, ale za to słownik czystszy. Słownik pani de Guermantes – prawie w tym stopniu co język matki Roberta – był zachwycająco czysty. Nie w zimnych falsyfikatach dzisiejszych pisarzy, operujących archaizmami od siedmiu boleści, można odnaleźć stary język i prawdziwą wymowę, ale rozmawiając z panią de Guermantes lub z Franciszką; mając pięć lat, nauczyłem się od Franciszki że nie mówi się le Tarn ale le Tar, nie Béarn ale Béar. Co sprawiło, że w dwudziestym roku życia, kiedym zaczął bywać w świecie, nie musiałem się uczyć, że nie trzeba mówić jak pani Bontemps: „Pani de Béarn”.

Skłamałbym, mówiąc że księżna nie była świadoma tych wsiowych, omal chłopskich rysów, które w niej przetrwały, i że nie wkładała pewnej kokieterji w podkreślanie ich. Ale była to u niej nietyle fałszywa prostota wielkiej damy udającej wieśniaczkę oraz duma księżnej dającej nauczkę parweniuszkom gardzącym chłopami których nie znają, ile artystyczny niemal smak kobiety, znającej czar tego co posiada i nie myślącej psuć tego nowoczesną zaprawą. Podobnie wszyscy znali w Dives normandzkiego restauratora, właściciela „Wilhelma Zdobywcy”, który strzegł się pilnie – rzecz nader rzadka – stroić swojej gospody w nowoczesny zbytek hotelowy; będąc milionerem, zachował język i bluzę normandzkiego chłopa i pozwalał gościom zachodzić do kuchni, aby oglądać, wiejską modą, samego gospodarza przyrządzającego obiad, który był mimo to nieskończenie lepszy i jeszcze droższy niż w najwspanialszych palace-hotelach.

Wszystkie rodzime soki, znajdujące się w starych arystokratycznych rodach, nie wystarczą; trzeba żeby się zdarzyła istota na tyle inteligentna aby nie gardzić temi sokami, aby ich nie zatracić pod światowym pokostem. Pani de Guermantes – na nieszczęście dowcipna paryżanka – zachowała, kiedy ją poznałem, jedynie akcent swoich stron. Ale przynajmniej, kiedy wspominała dziewczęce lata, znajdowała w swoim języku coś pośredniego między naiwnym prowincjonalizmem a sztucznością literacką; kompromis, który tworzy wdzięk La petite Fadette George Sand, lub pewnych legend wplecionych przez Chateaubrianda w Pamiętniki z za grobu. Rozkosz moja to było słyszeć z jej ust opowiadania o chłopach. Stare nazwy, stare zwyczaje, dawały tej symbiozie zamku i wsi coś nader soczystego. Zachowawszy styczność z ziemią na której włada udzielnie, pewien typ arystokracji pozostaje regionalny, tak że najprostsze odezwania się rozwijają nam przed oczami historyczną i geograficzną mapę dawnej Francji.

Kiedy nie było w tem przesady, intencji fabrykowania własnego języka, wówczas wymowa ta stawała się istnem muzeum historji Francji. Wymowa: „Mój stryjeczny dziadek Fitt-Żam” nie dziwiła zgoła, bo wiadomo że Fitz-James’owie uważają się za magnatów francuskich i nie chcą aby ich wymawiać z angielska. Trzeba zresztą podziwiać wzruszającą uległość ludzi, którzy sądzili dotąd że powinni wymawiać gramatycznie pewne nazwiska, a którzy, usłyszawszy że księżna de Guermantes wymawia je inaczej, przerzucili się nagle w nie przeczuwaną wprzód wymowę. I tak, księżna, która miała pradziadka dworzanina hrabi de Chambord, drocząc się z mężem że się stał orleanistą, lubiła mówić: „My, stara wiara z Frochedorf4” Gość, który sądził dotąd, że się wymawia: „Frohsdorf”, skręcał co żywo kominka i powtarzał wciąż „Frochedorf”.

Pewnego razu spytałem pani de Guermantes, kto jest uroczy młody człowiek, którego mi przedstawiła jako swego siostrzeńca, a którego nazwiska nie dosłyszałem; ale nie wiele mnie objaśniło, kiedy, z głębin krtani, księżna wyrzuciła bardzo głośno, ale nie artykułując: „C’est l’… i Eon… l… b… frère à Robert. Utrzymuje, że ma czaszkę kształtu dawnych Gallów”. Wówczas zrozumiałem, że powiedziała: „To Leonek, książę de Léon, szwagier (był nim w istocie) Roberta de Saint-Loup”. – „Nie wiem, czy ma czaszkę Gallów – dodała – ale jego sposób ubierania się, bardzo elegancki zresztą, nie pochodzi od Gallów. Pewnego dnia, kiedy z Josselin, gdzie byłam u Rohanów, wybraliśmy się na odpust, zeszli się tam chłopi bodaj że z całej Bretanji. Jakiś dryblas, kmiotek z Léon, patrzał z osłupieniem na beżowe porteczki Robertowego szwagra. „Co ty tak się gapisz – rzekł Léon – założę się, że nie wiesz kto ja jestem”. Chłop powiedział, że w istocie nie wie. „No więc, ja jestem twój książę. – A! odpowiedział wieśniak, odkrywając głowę i przepraszając: wziąłem pana za angielczyka”.

A jeżeli, korzystając z tego punktu wyjścia, wyciągnąłem panią de Guermantes na Rohanów (z którymi rodzina jej kojarzyła się często), rozmowa jej nasiąkała potrosze melancholijnym czarem Przebaczeń i jakby powiedział ten szczery poeta, Pampille, wydzielała „l’âpre saveur des crêpes de blé noir, cuites sur un feu d’ajoncs”.

Opowiedała także o margrabi Lau (znany jest jego smutny koniec, kiedy, już głuchy, kazał się nosić do ociemniałej pani H…) z jego mniej tragicznych lat, kiedy, po polowaniu w Guermantes, siadał w papuciach do herbaty z królem angielskim, od którego nie uważał się za niższego i z którym, jak widzimy, nie robił sobie ceremonji. Opowiadała to tak malowniczo, że stroiła margrabiego jakgdyby w pióropusz hardych perygordzkich muszkieterów.

Zresztą nawet w zwykłej wzmiance o kimś, uwydatnienie stron z których pochodzi dawało pani de Guermantes swoisty i bardzo własny urok, niedostępny rodowitej paryżance. Te proste nazwy: Anjou, Poitou, Périgord, zmieniały się w jej ustach w krajobrazy.

Aby wrócić do wymowy i słownika pani de Guermantes, stanowią one właśnie rys, w którym arystokracja okazuje się naprawdę konserwatywna, ze wszystkiem co to słowo zawiera wraz dziecinnego, niebezpiecznego potrosze, opornego ewolucji, ale i zabawnego dla artysty. Chciałem wiedzieć, jak się niegdyś pisało słowo „Jean”. Dowiedziałem się o tem z listu siostrzeńca pani de Villeparisis, podpisującego się – tak jak go ochrzczono, jak figuruje w gotajskim almanachu – „Jehan de Villeparisis”, z tem samem pięknem H, bezużytecznem, heraldycznem, jakie podziwiamy iluminowane szkarłatem lub ultramaryną w książce do nabożeństwa lub na witrażu.

Niestety, nie miałem czasu przedłużać w nieskończoność tych wizyt, pragnąc, o ile możliwe, być w domu przed Albertyną. Otóż, jedynie potrochu mogłem wyciskać z pani de Guermantes informacje potrzebne mi do zamówienia dla Albertyny podobnych toalet, o tyle o ile młoda panna mogła je nosić. „Naprzykład, proszę pani, w dniu kiedy pani miała być na obiedzie u pani de Saint-Euverte przed rautem u księżnej Marji, miała pani suknię całą czerwoną i czerwone pantofelki; była pani bajeczna; wyglądała pani jak wielki kwiat we krwi, rubin w płomieniach, jak się to nazywało? Czy młoda panienka może to nosić?”

Przywracając swojej zmęczonej twarzy promienny wyraz, jaki miewała niegdyś księżna des Laumes, kiedy Swann mówił jej komplementy, pani de Guermantes, śmiejąc się do łez, popatrzyła drwiącym, pytającym i zachwyconym wzrokiem na pana de Bréauté, zawsze obecnego u niej o tej godzinie i sączącego z za monokla uśmiech pobłażliwy dla bredni intelektualisty, w których widział erotyczne podniecenie młodego człowieka. Księżna miała minę taką, jakby mówiła: „Co jemu się dzieje, zwarjował”. Potem, obracając się do mnie, rzekła przymilnie:

– Nie wiedziałam, że byłam podobna do rubinu w płomieniach, albo do kwiatu we krwi, ale przypominam sobie w istocie, że miałam czerwoną suknię; noszono wtedy taki czerwony atłas. Tak, ostatecznie młoda panna może to nosić, ale mówił mi pan, że ta młoda osoba nie bywa na balach. To jest suknia na wielki wieczór, tego nie można kłaść na wizyty.

Nadzwyczajne jest, że pani de Guermantes przypominała sobie z owego wieczora (ostatecznie to nie było tak dawno) jedynie swoją toaletę, a zapomniała pewnej rzeczy, która, jak się okaże, powinna jednak była leżeć jej na sercu. Zdaje się, że u ludzi czynu (a ludzie światowi to są ludzie czynu – drobniutcy, mikroskopijni, ale ostatecznie ludzie czynu) myśl, przemęczona oczekiwaniem tego co się zdarzy za godzinę, bardzo mało rzeczy przekazuje pamięci. Często naprzykład, p. de Norpois (nie dlatego, aby rzucić piaskiem w oczy i nie okazać że się pomylił), kiedy mu ktoś przypomniał jego zawodne prognostyki sojuszu z Niemcami, który się wcale nie skleił, odpowiadał:

– Musiał się pan pomylić, wcale sobie tego nie przypominam, to nie podobne do mnie, bo w tego rodzaju rozmowach jestem zawsze bardzo lakoniczny; nie byłbym nigdy przepowiadał sukcesu jednego z owych coups d’éclat, które są często tylko coups de tête, a kończą się zwykle na coups de force. Niezaprzeczonym faktem jest, że w odległej przyszłości zbliżenie francusko-niemieckie mogłoby się ziścić i byłoby bardzo korzystne dla obu krajów, przyczem Francja, jak sądzę, nie zrobiłaby złego interesu; ale nigdy o tem nie mówiłem, bo owoc nie jest dojrzały. Jeżeli pan chce wiedzieć moje zdanie, sądzę iż, zapraszając naszych dawnych wrogów na gody weselne, narazilibyśmy się na szach i mat i łatwo moglibyśmy oberwać guza.

Бесплатно

4.43 
(7 оценок)

Читать книгу: «Uwięziona»

Установите приложение, чтобы читать эту книгу бесплатно