To nie znaczy, aby książę de Guermantes był źle wychowany; wprost przeciwnie. Ale był z rzędu owych ludzi niezdolnych się postawić w położeniu innych, ludzi podobnych w tem do większości lekarzy i karawaniarzy, którzy, na chwilę oblókłszy żałobny wyraz twarzy i wyrzekłszy: „to są bardzo ciężkie chwile”, uściskawszy was ewentualnie i doradziwszy wam odpoczynek, w agonji lub w pogrzebie widzą już tylko mniej lub więcej zamknięte zebranie towarzyskie, gdzie, z powściąganą na chwilę jowialnością, szukają oczami osoby, której mogą opowiadać o swoich drobnych sprawach, prosić jej o przedstawienie ich komuś lub ofiarować jej miejsce w powozie aby ją „wyrzucić w drodze”. Książę de Guermantes, winszując sobie „nosa”, który go zaniósł tam gdzie miał szansę spotkać siostrzeńca, zdumiony był zachowaniem się matki, całkiem przecież naturalnem. Opowiadał później, że matka jest w tym samym stopniu niemiła, w jakim ojciec jest uprzejmy, że ma chwile nieprzytomności w których nie słyszy co się do niej mówi, słowem, jego zdaniem, jest osobą trochę „niespełna”, a nawet może wogóle jest pomylona. Raczył wszelako, wedle tego co mi opowiadano, złożyć to poczęści na karb okoliczności i oświadczył iż matka wydala mu się bardzo „wzięta” tem wydarzeniem. Ale miał jeszcze w nogach cały zapas ukłonów i reweransów których nie pozwolono mu dopełnić, i tak dalece nie zdawał sobie sprawy z tego czem jest rozpacz mamy, że w wilję pogrzebu pytał się mnie, czym nie próbował jej rozerwać.
Szwagier babki, który był zakonnikiem a którego nie znałem, zatelegrafował do Austrji, gdzie rezydował generał jego zakonu, i dzięki wyjątkowym względom uzyskawszy pozwolenie, przybył tego dnia. Pogrążony w smutku, czytał przy łóżku modlitwy i medytacje, nie odrywając wszelako swoich świdrujących oczu od chorej. W pewnej chwili, kiedy babka była nieprzytomna, smutek tego księdza przejął mnie bólem; popatrzyłem nań. Wydawał się zdziwiony mojem współczuciem, i wówczas zdarzyło się coś osobliwego. Zakrył rękami twarz jak człowiek pogrążony w bolesnej medytacji, ale ujrzałem iż, zgadując że ja odwrócę oczy, zostawił szparkę między palcami. I w tej chwili gdy moje spojrzenia opuszczały go, spostrzegłem jego bystre oko, korzystające z osłony rąk aby obserwować czy mój ból jest szczery. Zaczaił się tam niby w cieniu konfesjonału. Ksiądz spostrzegł, że ja to widzę, i natychmiast hermetycznie zamknął uchylone okienko. Spotykałem go później i nigdy nie było między nami mowy o tej minucie. Stanęła cicha umowa, że ja nie zauważyłem jego spojrzenia. W księdzu jak w psychiatrze, jest zawsze coś z sędziego śledczego. Zresztą, gdzież jest przyjaciel, choćby najdroższy, w którego przeszłości – wspólnej z naszą przeszłością – nie byłoby jakiejś minuty, co do której wolimy wierzyć, że on musiał o niej zapomnieć.
Lekarz zrobił zastrzyk morfiny; aby ulżyć oddechaniu, kazał podać balony z tlenem. Matka, doktór, siostra, trzymali je w rękach; skoro jeden się skończył, podawano drugi. Wyszedłem na chwilę z pokoju. Kiedym wrócił, znalazłem się jakby w obliczu cudu. Przy zgłuszonym akompanjamencie nieustannego szeptu, babka zdawała się zwracać do nas długi, szczęśliwy śpiew, który – szybki i muzykalny – wypełniał pokój. Zrozumiałem natychmiast, że jest bezmała równie nieświadomy, równie mechaniczny, jak rzężenie przed chwilą. Może odbijał w słabej mierze ulgę sprawioną przez morfinę. Wynikał zwłaszcza – ile że powietrze w inny sposób przechodziło przez oskrzela – ze zmiany rejestru oddechania. Oswobodzony podwójnem działaniem morfiny i tlenu, oddech babki nie męczył się już, nie jęczał, ale żywy i lekki przechodził w jakąś lubą płynność. Może z odechem niewyczuwalnym niby oddech wiatru w trzcinie – mieszało się w tym śpiewie parę bardziej ludzkich westchnień, które, wyzwolone bliskością śmierci, każą wierzyć w cierpienie lub szczęście tych, co już nie czują. Westchnienia te, mimo iż nie zmieniają rytmu, dały melodyjniejszy akcent owej długiej frazie, która wznosiła się, szła jeszcze wyżej, potem opadała, aby się na nowo wydrzeć z oswobodzonej piersi w pogoń za tlenem. Następnie, wzbiwszy się tak wysoko, przedłużony z taką siłą, śpiew – zmieszany z szeptem błagalnej rozkoszy – ustawał chwilami całkiem, niby wyschłe źródło.
Kiedy Franciszka miała wielkie zmartwienie, odczuwała daremną potrzebę wyrażania go, ale nie posiadała tej tak prostej sztuki. Uważając babkę za zupełnie straconą, chciała nam zakomunikować własne wrażenia. Ale potrafiła jedynie powtarzać: „Aż się przewraca w człowieku”, tym samym tonem, jakim powtarzała, zjadłszy za wiele kapuśniaku: „Gniecie me w dołku”; co w obu przypadkach było naturalniejsze niż się jej zdawało. Zmartwienie jej, mimo iż tak słabo wyrażone, było wielkie, zwiększone jeszcze żalem, że córka jej, zmuszona zostać w Combray (które młoda paryżanka nazywała obecnie „kombraniem” i rymowała z „draniem”), nie będzie zapewne mogła wrócić na żałobną uroczystość którą Franciszka przeczuwała jako coś wspaniałego. Wiedząc że nie jesteśmy skłonni do wylewów, z góry zaprosiła na wszelki wypadek Jupiena na wszystkie wieczory przez cały tydzień. Wiedziała, że nie będzie wolny w godzinie pogrzebu. Chciała bodaj za powrotem opowiedzieć mu wszystko.
Od kilku nocy, ojciec, dziadek oraz jeden z naszych krewniaków czuwali, nie wychodząc już z domu. Ich nieustanne poświęcenie przybrało w końcu maskę obojętności, a przewlekająca się dokoła tej agonji bezczynność podsuwała im typ rozmów, które są nieodłączne od przydługiej jazdy w wagonie kolejowym. Zresztą, kuzyn ów (bratanek mojej ciotecznej babki) budził we mnie tyleż antypatji, ile posiadał u innych zasłużonego szacunku.
„Znajdowało się” go zawsze w ciężkich okolicznościach, a był taki wytrwały przy umierających, że stroskane rodziny, utrzymując iż, mimo swego krzepkiego wyglądu, głębokiego basu i brody, jest człowiekiem delikatnego zdrowia, zaklinały go zawsze, zapomocą uświęconych zwyczajem omówień, aby nie przychodził na pogrzeb. Wiedziałem z góry, że mama, która w bezmiarze swojego bólu, myślała o drugich, powie mu w innej formie to, co miał zwyczaj słyszeć zawsze:
– Przyrzeknij mi, że nie przyjdziesz jutro. Zrób to dla niej. Przynajmniej nie chodź aż tam. Ona cię prosiła, żebyś nie szedł.
Nic nie pomagało; był zawsze pierwszy „w domu” wskutek czego dano mu w innem środowisku przydomek, któregośmy nie znali: „Zamiast kwiatów na trumnę”. I zanim się stawił „wszędzie”, zawsze „pomyślał o wszystkiem”, co mu zyskiwało te słowa: „Tobie się nie dziękuje”.
– Co takiego? spytał donośnym głosem dziadek, który był już nieco głuchy i który nie dosłyszał czegoś co kuzyn powiedział ojcu.
– Nic, odparł kuzyn. Mówiłem tylko, żem dostał dziś rano list z Combray, gdzie jest straszliwy czas, a tutaj zanadto przypieka.
– A przecie barometr stoi bardzo nisko, rzekł ojciec.
– Gdzie powiadasz jest brzydko? spytał dziadek.
– W Combray.
– A, to mnie nie dziwi; za każdym razem, kiedy jest brzydko tutaj, jest ładnie w Combray, i naodwrót. Ale prawda: mówicie o Combray; czy pomyślał kto o tem, aby uprzedzić Legrandina?
– Tak, nie kłopocz się, już zrobione, rzekł kuzyn, którego policzki ocienione zbyt silnym zarostem, uśmiechnęły się nieznacznie z zadowolenia że o tem pomyślał.
W tej chwili ojciec zerwał się; myślałem że zaszło coś pomyślnego lub złowrogiego. To tylko doktór Dieulafoy przybył. Ojciec wyszedł, aby go przyjąć w sąsiednim pokoju, niby aktora który zjawił się na występ. Doktór Dieulafoy był niewątpliwie wielkim lekarzem, genialnym profesorem; ale do tych rozmaitych ról w których celował, łączył inną, w której był przez czterdzieści lat bez rywala, rolę równie oryginalną, jak „rezoner”, komik lub „szlachetny ojciec”, polegającą na konstatowaniu agonji lub śmierci. Nazwisko jego dawało rękojmię godności, z jaką się wywiąże z roli; kiedy służąca mówiła: „profesor Dieulafoy”, miało się wrażenie, że się jest w Komedji Francuskiej. Z godną postawą łączyła się dyskretnie smukłość ślicznej figury. Twarz, sama w sobie zbyt piękna, przygaszona była konwenansem bolesnych okoliczności. W szlachetnym czarnym tużurku, profesor wchodził, smutny bez przesady, nie składał żadnych kondolencyj, które mogłyby się wydać komedją, nie dopuszczał się najmniejszego wykroczenia przeciw taktowi. Przy łożu chorego, to on, a nie książę de Guermantes był wielkim panem. Obejrzawszy babkę nie męcząc jej, z dyskrecją która była kurtuazją dla ordynującego lekarza, szepnął cicho kilka słów ojcu, skłonił się z szacunkiem przed matką. Czułem, że ojciec wstrzymuje się, aby nie rzec: „Profesor Dieulafoy”. Ale już profesor odwrócił głowę nie chcąc krępować sobą i wyszedł najwytworniej w świecie, biorąc z prostotą kopertę którą mu wręczono. Robił wrażenie że jej nie widzi, i my sami pytaliśmy siebie przez chwilę czyśmy mu ją wręczyli, z taką zwinnością prestidigitatora schował ją, nie tracąc przez to – raczej przeciwnie – nic z powagi znakomitego konsyliarjusza w długim tużurku z jedwabnemi klapami, z piękną głową pełną szlachetnego współczucia. Jego spokój i żywość wskazywały, że, mimo iż czeka go jeszcze sto wizyt, nie chce robić wrażenia pośpiechu. Bo to był wcielony takt, inteligencja, dobroć. Ten znakomity człowiek już nie żyje. Inni lekarze czy profesorowie mogli mu dorównać, może prześcignąć go. Ale „emploi”, w którem jego wiedza, jego osobiste warunki, jego wyborne wychowanie zapewniały mu stały sukces, nie istnieje już, z braku następcy któryby mu umiał sprostać.
Mama nie spostrzegła nawet profesora Dieulafoy; wszystko co nie było jej matką, nie istniało dla niej. Przypominam sobie (uprzedzam tutaj wypadki), że na cmentarzu, gdzie, niby nadprzyrodzona zjawa, zbliżyła się nieśmiało do grobu i zdawała się patrzeć na odlatującą istotę, już będącą daleko od niej, ojciec powiedział jej: „Stary Norpois był w domu, w kościele, na cmentarzu, opuścił bardzo ważną dla siebie komisję, powinnabyś mu coś powiedzieć, toby go bardzo wzruszyło”. Ale, kiedy ambasador skłonił przed nią głowę, matka zdołała jedynie pochylić ze słodyczą twarz bez śladu łez. Dwa dni przedtem – znów uprzedzam wypadki, nim wrócę do łoża chorej w momencie konania – podczas gdy czuwano nad babką, już zmarłą, Franciszka, która, nie zaprzeczając bezwzględnie istnieniu duchów, płoszyła się za najmniejszym szelestem, rzekła: „Zdaje mi się, że to starsza pani”. Ale, zamiast przestrachu, słowa te obudziły w mamie uczucie bezmiernej słodyczy: takby pragnęła żeby umarli wracali, aby mieć czasem matkę obok siebie!
Ale wróćmy do agonji. „Czy wiesz, co nam jej siostry zatelegrafowały?” spytał dziadek kuzyna.
– Tak, Beethoven, mówiono mi; to warto oprawić w ramki. Nie dziwi mnie to zresztą.
– Biedna żona, która je tak kochała, rzekł dziadek ocierając łzę. Nie trzeba im tego mieć za złe. To skończone warjatki, zawszem to mówił. Co się tam dzieje, nie dają już tlenu?
Matka rzekła:
– To mamie znów będzie trudno oddychać.
Lekarz odparł:
– Och, nie, działanie tlenu potrwa jeszcze dobrą chwilę; zaraz zaczniemy znowu.
Miałem wrażenie, że nie powiedziałoby się tak o umierającej; że skoro to działanie ma trwać, to znaczy iż można utrzymać ją przy życiu. Świst tlenu ustał na parę chwil. Ale szczęśliwa skarga oddechu wzbijała się wciąż, lekka, zawiła, niedokończona, nieustanna, powrotna. Chwilami, zdawało się, że wszystko skończone; oddech wstrzymał się, czy to przez te same zmiany oktaw jakie zachodzą w oddechu śpiącego, czy przez naturalne wahanie, pod wpływem znieczulenia, wzmożonej duszności, niedomogi serca. Lekarz ujął puls babki, ale już – jakgdyby jakiś dopływ zasilił wysychający strumień – nowy śpiew zlał się z przerwaną frazą. I ta rozpoczynała się w innej tonacji, z tą samą niewyczerpaną energją. Kto wie, czy bodaj bez świadomości babki – owe szczęsne i tkliwe stany, zduszone cierpieniem, nie wydzielały się z niej teraz niby lekki gaz, długo zdławiony w zamknięciu. Możnaby rzec, że wszystko co ona ma nam do powiedzenia, dobywa się z niej, że to do nas się zwraca z tą wymową, z tą żarliwością, z tem wylaniem.
U stóp łóżka, skręcana konwulsyjnie każdym podmuchem tej agonji, nie płacząc ale chwilami zalana łzami, matka miała bezduszną rozpacz liści smaganych deszczem i miotanych wiatrem. Kazano mi otrzeć oczy, zanim się zbliżę aby uścisnąć babkę.
– Ależ ja myślałem, że ona już nie widzi, rzekł ojciec.
– Nie można nigdy wiedzieć, odparł lekarz.
Kiedy moje wargi dotknęły jej, ręce babki poruszyły się; przebiegł ją całą długi dreszcz, czy to odruchowy, czy że pewne przywiązania mają swoje przeczulenie, poznające poprzez zasłonę nieświadomości to, do czego kochania prawie nie trzeba im zmysłów. Naraz babka podniosła się nieco, uczyniła gwałtowny ruch, jak ktoś kto broni własnego życia. Franciszka nie mogła znieść tego widoku, wybuchnęła płaczem. Przypominając sobie to co powiedział lekarz, chciałem ją usunąć z pokoju. W tej chwili babka otwarła oczy. Rzuciłem się ku Franciszce, aby zasłonić jej łzy, podczas gdy rodzice będą mówili do chorej. Świst tlenu zamilkł, lekarz odszedł od łóżka. Babka nie żyła.
W kilka godzin później, Franciszka mogła ostatni raz i bez obawy bólu uczesać te piękne włosy, które ledwie zaczynały siwieć i które dotąd zdawały się młodsze od babki. Ale teraz, przeciwnie, one jedne nakładały wieniec starości twarzy, która znów stała się młoda, z której znikły zmarszczki, skurcze, nalania, fałdy, mnożone od tylu lat przez cierpienie. I tak jak niegdyś, dawno, wówczas gdy rodzice wybrali jej męża, znów miała rysy delikatnie wyrzeźbione czystością i poddaniem, policzki lśniące zbożną nadzieją, marzeniem o szczęściu, nawet niewinną wesołością, wszystkiem co stopniowo zniweczyły lata. Odchodząc, życie uniosło z sobą zawody życia. Zdawało się, że uśmiech zstąpił na wargi babki. Na tem żałobnem łożu, śmierć, niby średniowieczny rzeźbiarz, ułożyła ją w postaci młodej dziewczyny.
Бесплатно
Установите приложение, чтобы читать эту книгу бесплатно
О проекте
О подписке