Przez kilka godzin motłoch dręczył i gonił księcia, wreszcie dał mu pokój. Póki chłopiec miał jeszcze siły odpowiadać tłumowi, grozić mu swą królewską postawą i wydawać dumnie rozkazy, z których się ludzie mogli śmiać na całe gardło, uważano go za zajmującego; gdy jednak zmęczenie zmusiło go wreszcie do milczenia, prześladowcy znudzili się nim i poszukali sobie innego zajęcia.
Książę rozejrzał się dokoła, aby się przekonać, gdzie jest, ale nie mógł rozpoznać miejsca. Był w środkowej dzielnicy miasta – tyle tylko wiedział.
Bez celu ruszył przed siebie; domy stawały się coraz rzadsze, a liczba przechodniów coraz mniejsza. Zwilżył skrwawione stopy w strumyku płynącym tam, gdzie dzisiaj znajduje się ulica Farrington; wypoczął chwilę i poszedł dalej, a po chwili przybył na przestronne miejsce, gdzie stały nieliczne domy i wielki kościół. Poznał ten kościół. Otaczały go rusztowania, na których uwijały się chmary robotników, gdyż kościół ten wykańczano właśnie. Nadzieja księcia wzrosła – sądził, że niedola jego skończyła się już. Gdyż powiadał sobie:
– To jest dawny kościół Szarych Braci, który król, ojciec mój, odebrał mnichom i zamienił w przytułek dla biednych i opuszczonych dzieci, nadawszy mu nową nazwę kościoła Chrystusa. Ci, co tu mieszkają, z całego serca okażą się usłużni dla syna człowieka, który tak wspaniałomyślnie zatroszczył się o nich; tym bardziej, że syn ten jest teraz równie biedny i opuszczony jak którykolwiek z chłopców, co teraz czy dawniej znaleźli tu schronienie.
Wkrótce znalazł się pośrodku gromady chłopców, goniących się wzajem, bawiących się w piłkę, skaczących jeden przez drugiego lub zabawiających się inaczej, w każdym razie bardzo hałaśliwie. Wszyscy byli ubrani jednakowo, w sposób, w jaki ubierała się wtedy służba i czeladnicy10 – każdy miał nadto na głowie płaską, czarną czapeczkę wielkości talerzyka, zbyt małą, aby mogła istotnie służyć za nakrycie głowy, zupełnie przy tym niepiękną, zaś spod czapeczki opadały nierozdzielone włosy aż do połowy czoła i były dokoła równo obcięte. Wokół szyi nosili kołnierze jak klerycy; niebieska, obcisła suknia sięgała do kolan; szerokie rękawy; szeroki czerwony pas; jaskrawożółte pończochy, spięte powyżej kolan; niskie trzewiki z metalowymi sprzączkami. Był to dostatecznie brzydki strój.
Chłopcy porzucili zabawę i skupili się dokoła księcia, który rzekł ze swą zwykłą godnością:
– Moi kochani chłopcy, zameldujcie swemu nauczycielowi, że Edward, książę Walii, pragnie z nim mówić.
Na te słowa zabrzmiały donośne śmiechy, a najodważniejszy z chłopców zawołał:
– Oberwańcze, czyś ty może wysłaniec księcia?
Purpura gniewu zalała twarz księcia, mimo woli sięgnął ręką do boku; ale nie znalazł tam nic. Nastąpił nowy wybuch wesołości, a jeden z chłopców rzekł:
– Widzieliście? Zdawało mu się, że ma szpadę u boku – może to jednak sam książę?
Uwaga ta wywołała nową burzę śmiechu, a biedny Edward wyprostował się dumnie i rzekł:
– Jestem księciem; i nie przystoi wam, którzy żyjecie z dobrodziejstwa mego ojca, zachowywać się wobec mnie w ten sposób.
Nowy wybuch śmiechu dowiódł, że to dopiero naprawdę ubawiło zgraję. Chłopiec, który odezwał się pierwszy, zawołał do swych towarzyszy:
– Hej, bydlęta, niewolnicy, żyjący z jałmużny jego łaskawego ojca, czy nie wiecie, jak należy postępować? Na kolana, powiadam wam, jeden za drugim, i oddajcie należny hołd jego królewskiej postaci i książęcym łachmanom!
Z dzikim wrzaskiem rzucili się wszyscy chłopcy na kolana, drwiąc ze swej ofiary szyderczymi oznakami czci.
Książę kopnął najbliższego z chłopców i zawołał gwałtownie:
– Weź to tymczasem w nagrodę, a jutro zawiśniesz z mego rozkazu na szubienicy!
Ach, to już nie były żarty – to już było coś więcej niż żarty. Śmiech zamilkł nagle, ustępując miejsca wściekłości. Kilka głosów zawołało naraz:
– Łapać go! Do sadzawki z nim, do sadzawki! Gdzie psy? Hej, Lew, tu! Łapaj, tu!
Teraz nastąpiła scena, jakiej Anglia nie widziała jeszcze – nietykalna osoba następcy tronu została zhańbiona brutalnymi rękoma, pokąsana przez psy.
Gdy wreszcie zapadł wieczór tego dnia, książę znalazł się znowu w gęściej zabudowanej części miasta. Ciało miał pokryte sińcami, ręce skrwawione, łachmany jego uwalane były w błocie.
Szedł coraz dalej i dalej, czując coraz większy zamęt w głowie, a tak był przy tym zmęczony i bezsilny, że z ledwością powłóczył nogami. Nie pytał już nikogo o drogę, gdyż za każdym razem spotykał się z brutalnością tylko zamiast wskazówek. Mówił przy tym do siebie półgłosem:
– Offal Court – tak się ta ulica nazywała; żebym tylko znalazł tam drogę, zanim się siły moje zupełnie wyczerpią i zanim padnę, wtedy będę uratowany – ci ludzie zaprowadzą mnie do zamku i dowiodą, że nie jestem jednym z nich, ale prawdziwym księciem, i w ten sposób powrócę na należne mi miejsce.
Chwilami przypominał sobie, jak brutalnie postąpili wobec niego chłopcy z Przytułku Chrystusa i powiadał do siebie:
– Gdy będę królem, każę im dawać nie tylko jedzenie i schronienie, ale i naukę; pełny żołądek nic nie jest wart, jeżeli serce i duch pozostają puste. Muszę to sobie zapamiętać, aby doświadczenie dnia dzisiejszego nie poszło na marne i aby lud mój skorzystał z niego; gdyż wykształcenie czyni serce łagodniejszym, rodzi czułość i miłosierdzie11.
Zapalono latarnie, deszcz począł padać, wiatr powiał silniej, noc zapowiadała się wilgotna i zimna.
Bezdomny książę, błąkający się dziedzic tronu angielskiego, szedł coraz dalej, coraz głębiej zapuszczał się w brudne uliczki, w których żyły skupione obok siebie ubóstwo i nędza.
Nagle jakiś wysoki, pijany drab chwycił go za ramię i rzekł:
– Tak późno kręcisz się jeszcze po ulicy! Założę się, że znowu nie przynosisz do domu ani grosza! Jeżeli tak jest, a ja ci nie połamię każdej kosteczki na połowy, niech się nie nazywam Janem Canty!
Książę wyrwał się, mimo woli otarł dotknięte przez włóczęgę ramię i rzekł szybko:
– Jesteście rzeczywiście jego ojcem? Oby nieba sprawiły, by tak było – w takim razie zabierzcie jego, a mnie odprowadźcie!
– Jego ojcem? Nie wiem, co chcesz przez to powiedzieć; ale wiem, że jestem twoim ojcem, o czym cię zaraz przekonam…
– O, nie żartujcie, nie śmiejcie się ze mnie, nie zwlekajcie… Jestem znużony, jestem pokrwawiony, nie mogę już tego wytrzymać. Zaprowadźcie mnie do króla, mego ojca, wynagrodzi on was hojniej niż sobie możecie wyobrazić. Wierzcie mi, człowieku, wierzcie mi!… Nie kłamię, mówię czystą prawdę!… Dajcie mi rękę i pomóżcie mi! Jestem rzeczywiście księciem Walii.
Mężczyzna zdumiony spojrzał na chłopca z góry, potrząsnął głową i rzekł po chwili:
– Zwariował, do cna zwariował!
Potem znowu chwycił księcia za ramię, zaklął głośno i zawołał ze śmiechem:
– Czy zwariowałeś czy nie, to obojętne. Ja i babka Canty potrafimy cię już wymaglować, jakem mężczyzna!
Z takimi słowami pociągnął za sobą zrozpaczonego i broniącego się księcia i znikł z nim w jakimś brudnym dziedzińcu, odprowadzony przez ubawioną i rozkrzyczaną chmarę robactwa ludzkiego.
Gdy Tomek Canty pozostał sam w pokoju księcia, skorzystał z tej sposobności. Stanął przed wielkim zwierciadłem, obracając się to w tę, to w ową stronę i podziwiając swój piękny strój; potem począł się przechadzać po komnacie, naśladując wytworne ruchy księcia i obserwował w lustrze, jak przy tym wyglądał.
Następnie wyciągnął piękną szpadę, ukłonił się, ucałował klingę i przycisnął ją do piersi – zupełnie tak samo, jak czynił przed pięciu czy sześciu tygodniami pewien rycerz, którego Tomek widział, gdy składał honory wojskowe przed naczelnikiem więzienia Tower, oddając mu dostojnych lordów Norfolka i Surreya jako więźniów.
Tomek bawił się wysadzanym klejnotami sztyletem, który wisiał mu u boku; oglądał rzadkie i cenne ornamentacje sali; siadał na próbę to na jednym, to na drugim wygodnym fotelu i myślał o tym, jaki by się czuł dumny, gdyby jego towarzysze zabaw z Offal Court mogli go podziwiać w tym przepychu.
Zastanawiał się, czy uwierzą mu oni, gdy po powrocie do domu opowie im tę cudowną przygodę, czy też będą potrząsać niedowierzająco głowami i twierdzić, że to wybujała wyobraźnia pozbawiła go wreszcie rozumu.
Gdy minęło pół godziny, przyszło mu na myśl, że księcia jakoś zbyt długo nie ma; uczuł się teraz dziwnie samotny. Począł nadsłuchiwać, czy książę nie wraca, i z tęsknotą wyczekiwał tej chwili. Nie nęciła go już zabawa pięknymi przedmiotami; uczuł się nieswojo, ogarnął go niepokój i trwoga.
A co by się stało, gdyby ktoś nadszedł i ujrzał go w szatach księcia, zaś księcia nie byłoby, aby wyjaśnić powód tego przebrania? Może powieszą go od razu, a potem dopiero zbadają całą sprawę? Słyszał, że możni bardzo skorzy byli do karania.
Niepokój jego rósł coraz bardziej i bardziej, drżąc otworzył drzwi do pokoju, postanawiając uciec, odszukać księcia, poprosić go o obronę i uwolnienie.
Sześciu strojnych służących i dwóch młodych paziów z wysokich rodzin, ubranych barwnie jak motyle, zerwało się, składając mu głęboki ukłon. Tomek cofnął się szybko i zamknął drzwi. Pomyślał:
– Ach, oni sobie pewnie ze mnie drwią! Pójdą mnie teraz oskarżyć. Ach! po cóż tu przyszedłem, aby to życiem przypłacić?
Pełen trwogi chodził tam i z powrotem po komnacie, wzdrygając się z przerażeniem za lada szelestem.
Nagle otwarto drzwi i lśniący od jedwabiów paź zameldował:
– Lady Joanna Gray.
Drzwi zamknęły się i urocza, strojnie ubrana młoda dziewczyna podbiegła do Tomka. Nagle jednak zatrzymała się i zapytała przerażona:
– Ach, co się waszej wysokości stało?
Głos odmówił Tomkowi posłuszeństwa, zebrał się jednak na odwagę i wyjąkał:
– Ach, zmiłuj się nade mną, pani! Nie jestem przecież księciem, tylko biednym Tomkiem Canty z Offal Court. Błagam, zaprowadź mnie do księcia, który ulituje się nade mną, zwróci mi moje łachmany i pozwoli odejść spokojnie. O, zmiłuj się i ratuj mnie!
Przy tych słowach chłopiec padł na kolana, zaś wzniesione oczy i ręce bardziej jeszcze były wymowne niż jego słowa.
Dziewczyna patrzyła na niego skamieniała z przerażenia. Potem zawołała:
– O książę, ty na kolanach? I to przede mną!
Potem wybiegła przerażona z sali; Tomek padł z rozpaczą na podłogę i mruknął:
– Nic nie pomoże, nie ma już nadziei. Teraz przyjdą i pochwycą mnie.
Бесплатно
Установите приложение, чтобы читать эту книгу бесплатно
О проекте
О подписке