Podniósł się Maciuś z trawy, na której spał przed chwilą – i jakoś przyjemniej mu było, niż kiedy wstawał z łóżka. Nie wiedział Maciuś, że niejedną noc spędzi tak pod niebem na trawie, że na długo pożegna się ze swym królewskim łóżkiem.
I tak jak mu się śniło, mistrz ceremonii podał Maciusiowi koronę. I punkt o czwartej w sali posiedzeń zadzwonił król Maciuś i powiedział:
– Panowie, zaczynamy obrady.
– Proszę o głos – odezwał się prezes ministrów.
I zaczął długą przemowę o tym, że nie może dłużej pracować, że przykro mu zostawić króla samego w tak ciężkiej chwili, że jednak musi odejść, że jest chory.
To samo powiedziało czterech innych ministrów.
Maciuś ani trochę się nie przestraszył, tylko odpowiedział:
– Wszystko to bardzo piękne, ale teraz jest wojna – i nie ma czasu na choroby i zmęczenia. Pan, panie prezydencie ministrów, zna wszystkie sprawy, więc musi pan zostać. Jak wygram wojnę, to pomówimy jeszcze.
– Ależ w gazetach pisali, że ja ustępuję.
– A teraz napiszą, że pan zostaje, bo taką26 jest moja – prośba.
Król Maciuś chciał powiedzieć:
– Taki mój rozkaz.
Ale widocznie cień ojca poradził mu w tak ważnej chwili zamienić wyraz: rozkaz na: prośba.
– Panowie, musimy bronić ojczyzny, musimy bronić naszego honoru.
– Więc wasza kr. mość będzie się biła z trzema państwami? – spytał minister wojny.
– A cóż pan chcesz27, panie ministrze, żebym ich prosił o pokój? Jestem prawnukiem Juliana Zwycięzcy28. Bóg nam dopomoże.
Spodobała się ministrom taka przemowa, a prezes zadowolony był, że go król prosi. Jeszcze się trochę na niby upierał, ale się zgodził zostać.
Długo trwała narada, a gdy się skończyła, chłopcy na ulicach krzyczeli:
– Dodatek nadzwyczajny. Konflikt zażegnany.
Co znaczy, że ministrowie się już pogodzili.
Maciuś był trochę zdziwiony, że w naradach nic o tym nie wspominano, że on Maciuś ma mieć przemowę do ludu, że na białym koniu jechać będzie na czele dzielnego wojska. Mówili o kolejach, pieniądzach, sucharach, butach dla wojska, o sianie, owsie, wołach i świniach, jakby nie o wojnę szło, a o jakieś całkiem inne rzeczy.
Bo Maciuś słyszał wiele o dawnych wojnach, ale nie znał wcale wojny współczesnej. Miał ją dopiero poznać, miał niezadługo zrozumieć, po co są te suchary i buty i co one z wojną mają wspólnego.
Niepokój Maciusia wzrósł, gdy nazajutrz o zwykłej porze zjawił się jego zagraniczny guwerner na lekcję.
Zaledwo jednak połowa lekcji przeszła, gdy odwołano Maciusia do sali tronowej.
– To wyjeżdżają posłowie29 państw, które wypowiedziały nam wojnę.
– A dokąd oni jadą?
– Do siebie.
Dziwne się Maciusiowi zdawało, że im tak wolno spokojnie wyjechać, wolał to jednakże, niż gdyby ich wbito na pal albo poddano torturom.
– A po co oni przyszli?
– Pożegnać się z waszą królewską mością.
– Czy ja mam być obrażony? – zapytał się cicho, żeby lokaje nie słyszeli, boby stracili dla niego szacunek.
– Nie, wasza królewska mość pożegna się z nimi uprzejmie. Zresztą już oni to sami zrobią.
Posłowie nie byli ani związani, ani nie mieli łańcuchów na nogach i rękach.
– Przyszliśmy pożegnać waszą królewską mość. Jest nam bardzo przykro, że wojna być musi. Robiliśmy wszystko, aby nie dopuścić do wojny. Trudno, nie udało się. Zmuszeni jesteśmy zwrócić waszej kr. mości otrzymane ordery, bo nie wypada nam nosić orderów państwa, z którym nasze rządy prowadzą wojnę.
Mistrz ceremonii odebrał od nich ordery.
– Dziękujemy waszej królewskiej mości za gościnę w jego pięknej stolicy, skąd wynosimy najmilsze wspomnienia. I nie wątpimy, że drobny zatarg prędko się skończy – i dawna serdeczna przyjaźń znów sprzymierzy nasze rządy.
Maciuś wstał i głosem spokojnym odpowiedział:
– Powiedzcie waszym rządom, że rad jestem szczerze, że wojna wybuchła. Postaram się możliwie prędko was zwyciężyć – a warunki pokoju postawię łagodne. Tak czynili moi przodkowie.
Uśmiechnął się z lekka jeden z posłów, nastąpił głęboki ukłon – mistrz ceremonii uderzył trzy razy w podłogę srebrną laską i powiedział:
– Audiencja skończona.
Mowa króla Maciusia, powtórzona przez wszystkie pisma, wzbudziła zachwyt.
Przed pałacem królewskim zebrał się ogromny tłum. Wiwatom nie było końca.
Tak upłynęły trzy dni. I król Maciuś na próżno czekał, kiedy go wreszcie wezwą. Bo przecież nie na to jest wojna, żeby królowie uczyli się gramatyki, pisali dyktando i rozwiązywali zadania arytmetyczne.
Mocno zafrasowany szedł Maciuś po ogrodzie, gdy usłyszał znane hasło kukułki.
Chwila – i ma w ręku cenny list od Felka.
„Jadę na front. Ojciec się upił, tak jak zapowiedział, ale zamiast położyć się spać, zaczął szykować wszystko do drogi. Nie znalazł manierki, składanego noża i pasa do patronów. Myślał, że to ja wziąłem – i sprał mnie na całego. Dziś albo jutro w nocy uciekam z domu. Byłem na kolei. Żołnierze obiecali mnie wziąć ze sobą. Jeśli wasza kr. mość chce mi dać jakieś polecenie, czekam o godz. siódmej. Przydałaby mi się na drogę kiełbasa, najlepiej suszona, flaszka wódki i trochę tytuniu30”.
Przykre to, gdy król musi się chyłkiem wymykać z pałacu, jak rzezimieszek. Gorzej, gdy tę wycieczkę poprzedza równie potajemna wyprawa do stołowego pokoju, gdzie jednocześnie ginie butelka koniaku, puszka z kawiorem i wielki kawał łososia.
– Wojna! – myślał Maciuś. Przecież na wojnie zabijać nawet wolno.
Maciuś był bardzo smutny, a Felek promieniał:
– Koniak lepszy jeszcze od wódki. Nie szkodzi, że nie ma tytuniu. Felek nasuszył sobie liści, a potem dostawać będzie zwykłą porcję żołnierską. Dobra nasza. Szkoda tylko, że głównodowodzący wojskami – fujara.
– Jak to fujara – kto taki?
Maciusiowi krew uderzyła do głowy. Znów oszukali go ministrowie. Okazuje się, że wojska już od tygodnia są w drodze, że się odbyły już dwie nie bardzo udane bitwy, że na czele wojska poszedł stary generał, o którym nawet ojciec Felka, co prawda, trochę pijany, powiedział: cymbał. Maciuś pojedzie może raz jeden i to w takie miejsce, gdzie nic mu grozić nie będzie. Maciuś będzie się uczył, a naród będzie go bronił. Jak przywiozą rannych do stolicy, Maciuś odwiedzi ich w szpitalu; a jak zabiją generała, Maciuś będzie na pogrzebie.
– Jakże to? Więc nie ja będę bronił naród, tylko naród mnie będzie bronił. Co na to powie honor królewski, co o nim pomyśli Irenka? Więc on, król Maciuś, po to jest tylko królem, by uczyć się gramatyki i lalki do sufitu dawać dziewczynkom. Nie, jeśli tak myślą ministrowie, to nie znają Maciusia.
Felek zjadał właśnie piątą garść malin, gdy Maciuś szarpnął go za ramię i powiedział:
– Felek!
– Rozkaz, wasza królewska mości.
– Chcesz być moim przyjacielem?
– Rozkaz, wasza królewska mości.
– Felek. To co ci teraz powiem, jest tajemnicą: żebyś mnie nie zdradził, pamiętaj.
– Rozkaz, wasza królewska mości.
– Dzisiaj w nocy uciekam z tobą na front.
– Rozkaz, wasza królewska mości.
– Pocałuj się ze mną.
– Rozkaz, wasza królewska mości.
– I mów mi: ty.
– Rozkaz, wasza królewska mości.
– Już nie jestem królem. Jestem, poczekaj – jakby się tu nazwać. Jestem Tomcio Paluch. Ja na ciebie – Felek, ty na mnie Tomek.
– Rozkaz – powiedział Felek, łykając pośpiesznie kawałek odgryzionego łososia.
Postanowiono: dziś w nocy o godzinie drugiej Maciuś będzie przy kracie.
– Słuchaj, Tomek, jeśli nas ma być dwóch, to prowizji31 musi być więcej.
– Dobrze – odparł Maciuś niechętnie, bo wydawało mu się, że w tak ważnej chwili nie przystoi myśleć o żołądku.
Skrzywił się zagraniczny guwerner, gdy ujrzał na policzku Maciusia ślad malin, pamiątkę po pocałunku z Felkiem, ale że i do pałacu dotarło zamieszanie wojenne – nic nie powiedział.
Rzecz niesłychana: ktoś z królewskiego kredensu ściągnął wczoraj dopiero rozpoczętą butelkę koniaku, doskonałą kiełbasę i połowę łososia. Były to specjały, które zagraniczny guwerner wymówił sobie z góry, gdy obejmował posadę nauczyciela następcy tronu jeszcze za życia starego króla. I oto dziś po raz pierwszy wszystkiego tego był pozbawiony. Bo choć kucharz pragnął bardzo zastąpić stratę, ale trzeba było napisać nowe zapotrzebowanie, na którym zarząd pałacowy winien był przyłożyć stempel, podpisać je miał ochmistrz dworu – i wówczas dopiero na rozkaz naczelnika piwnic można było otrzymać nową butelkę. Jeżeli zaś ktoś się uprze i zechce wstrzymać pozwolenie aż do ukończenia śledztwa – żegnaj, miły koniaku, na miesiąc lub i dłużej.
Gniewnie nalał guwerner królowi jego kieliszek tranu i o pięć sekund wcześniej, niż obowiązywał regulamin, dał hasło Maciusiowi do udania się na spoczynek.
– Tomek, jesteś?
– Jestem. To ty, Felek?
– Ja. Do pioruna, ciemno: jeszcze na straż gdzie wpadniemy.
Z trudem udało się Maciusiowi wleźć na drzewo, z drzewa na parkan, a z parkanu na ziemię.
– Król, a niezgrabny, jak ostatnia baba – mruknął do siebie Felek, gdy Maciuś z niewielkiej wprawdzie wysokości stoczył się na ziemię – i z dala rozległo się pytanie pałacowego wartownika:
– Kto tam?
– Nie odzywaj się – szepnął Felek.
Maciuś padając na ziemię, zdrapał sobie skórę na ręce: pierwsza w tej wojnie odniesiona rana.
Chyłkiem prześlizgnęli się przez drogę do rowu, a tam czołgając się na brzuchu, pod samym nosem straży przeprawili się aż do topolowej alei, która prowadziła do koszar. Koszary obeszli z prawej strony, kierując się światłem wielkiej lampy elektrycznej koszarowego więzienia, potem przeszli mostek i już równą drogą szli wprost na centralny dworzec wojskowy.
To, co zobaczył teraz Maciuś, przypomniało mu opowiadania o dawnych czasach. Tak, to był obóz. Jak okiem sięgnąć, paliły się ogniska, a przy nich żołnierze gotowali herbatę, rozmawiali lub spali.
Maciuś nie podziwiał Felka, z jaką znajomością rzeczy przeprowadzał go najkrótszą drogą do swego oddziału. Maciuś myślał, że wszyscy chłopcy nie-królowie – są tacy. Jednakże Felek był wyjątkiem nawet wśród bardzo dzielnych. W tłoku, gdzie co godzina inny pociąg przywoził wojsko, gdzie oddziały coraz to zmieniały miejsca, bądź zbliżając się do kolei, bądź wybierając dogodniejsze miejsce na postój, zabłądzić wcale nie było trudno. I Felek nawet stawał parę razy w niepewności. Był tu w dzień, ale od tej pory wiele się zmieniło. Przed kilku godzinami stały tu armaty, ale zabrał je pociąg. A tymczasem nadjechał szpital polowy. Saperzy przenieśli się aż do plantu, a miejsce ich zajęli telegrafiści. Część obozu oświetlona była wielkimi reflektorami, a część tonęła w mroku. Na domiar złego deszcz zaczął padać, a że trawa była zupełnie wydeptana, nogi grzęznąć zaczęły w lepkim błocie.
Maciuś nie śmiał zatrzymać się, żeby nie zgubić Felka, ale tchu mu brakło, bo Felek biegł raczej niż szedł, potrącając przechodzących żołnierzy i wzajem potrącany.
– Zdaje mi się, że tu być powinno – odezwał się nagle, rozglądając się przymrużonymi oczami. Nagle wzrok jego padł na Maciusia.
– Nie wziąłeś palta? – zapytał.
– Nie, palto moje wisi w szatni królewskiej.
– I plecaka nie wziąłeś? – No wiesz, tak się wybrać na wojnę to trzeba być mazgajem – wyrwało się Felkowi.
– Albo bohaterem – odparł urażony Maciuś.
Felek ugryzł się w język: zapomniał, że Maciuś jest bądź co bądź królem. Ale gniew go ogarnął, że deszcz akurat pada, że gdzieś mu się wynieśli znajomi żołnierze, którzy ukryć go w swoim wagonie obiecali, że wreszcie wziął Maciusia, nie uprzedziwszy go dokładnie, co wziąć powinien na drogę. Felek dostał wprawdzie w skórę od ojca, ale ma manierkę, nóż składany i pas, bez którego na wojnę żaden rozsądny człowiek się nie wybiera. A Maciuś, o zgrozo, w lakierowanych pantoflach i z zielonym krawatem, który źle zawiązany w pośpiechu i wymazany błotem, nadawał twarzy Maciusia tak żałosny widok, że Felek roześmiałby się, gdyby nie wiele trwożnych myśli, które mu może zbyt późno przyszły w tej chwili do głowy.
– Felek, Felek! – rozległo się nagle wołanie.
Zbliżył się do nich duży chłopak, także ochotnik, ubrany już w płaszcz żołnierski, prawie żołnierz prawdziwy.
– Umyślnie tu czekałem. Nasi już są na dworcu; za godzinę ładują. Prędzej.
– Jeszcze prędzej! – pomyślał król Maciuś.
– A to co za lala – z tobą? – zapytał, wskazując Maciusia.
– Tak, widzisz, później ci powiem. To długa historia; musiałem go wziąć.
– No – no, wątpię. Gdyby nie ja, ciebie by pewnie nie wzięli. A ty jeszcze z szczeniakiem.
– Nie pyskuj – gniewnie odpowiedział Felek. Dzięki niemu mam flaszkę koniaku – dodał szeptem, tak żeby Maciuś nie słyszał.
– Daj na sprobunek32.
– To się zobaczy.
Długo szli w milczeniu trzej ochotnicy. Najstarszy zły, że Felek go nie posłuchał, Felek niespokojny, że się istotnie wkopał w wielki kłopot, a Maciuś tak obrażony, tak obrażony śmiertelnie, że gdyby nie konieczność milczenia – powiedziałby temu przybłędzie tak, jak na obelgi odpowiadają królowie.
– Słuchaj, Felek – nagle zatrzymał się przewodnik – jeśli mi nie oddasz koniaku, idź sam. Ja ci wyrobiłem miejsce, obiecałeś się słuchać. Co będzie później, jeśli zaczynasz od tego, że się stawiasz.
Zaczęła się kłótnia, byłoby może doszło do bójki – gdy nagle wyleciała w powietrze skrzynia rakiet, widocznie przez nieostrożność przez kogoś zaprószona. Dwa artyleryjskie konie spłoszone poniosły. Zrobiło się zamieszanie, jakiś jęk przeszył powietrze – jeszcze chwila popłochu – i oto przewodnik ich leży w kałuży krwi z potrzaskaną nogą.
Felek z Maciusiem stali bezradni. Co robić? – przygotowani byli na śmierć, krew i rany, ale w boju – w polu – później nieco.
– Po co tu się dzieciaki plączą, co to za porządek – zrzędził jakiś widocznie doktór33, odpychając ich na stronę. Jakbym zgadł: ochotnik. W domu ci było siedzieć, cycek ssać, smarkaczu – mruczał, przecinając nogawkę spodni wyjętymi z plecaka nożyczkami.
– Tomek, zmiatajmy – zawołał nagle Felek, zauważywszy z daleka dwóch policjantów polowych, jak szli obok noszy, na które mieli zapewne położyć sanitariusze niefortunnego ochotnika.
– Zostawiem34 go? – spytał Maciuś nieśmiało.
– I cóż? Pójdzie do szpitala. Do wojny niezdatny.
Ukryli się w cieniu namiotu. Po chwili miejsce opustoszało zupełnie, został tylko but, płaszcz, który sanitariusze zrzucili, kładąc na nosze rannego, i krew w błocie.
– Płaszcz się przyda – powiedział Felek – oddam, jak wyzdrowieje – dodał na usprawiedliwienie. Chodź, idziemy na dworzec. Straciliśmy z dziesięć minut.
Oddział akurat sprawdzano, gdy przecisnęli się nie bez trudu na peron.
– Nie rozchodzić się – rozkazał młody porucznik. – Zaraz tu wrócę.
Felek opowiedział przygodę ochotnika i nie bez trwogi przedstawił Maciusia.
– Co też on powie? – ciekaw był Maciuś.
– Porucznik go wyrzuci z wagonu na pierwszej stacji. O tobie już mówiliśmy: i to się krzywił.
– Ej, wojak, ile masz lat.
– Dziesięć.
– Nic z tego nie będzie: chce, niech się do wagonu wkieruje. Ale go porucznik wyrzuci – i nam pewnie naurąga.
– Jak mnie porucznik z wagonu wyrzuci, to sam pieszo pójdę – krzyknął buntowniczo Maciuś.
Łzy go dusiły. Jak to, on król, który na białym koniu na czele zastępów, ze wszystkich okien obsypywany kwiatami winien był opuszczać stolicę – ukradkiem wymyka się, jak złodziej, by spełnić swój święty obowiązek obrony kraju i poddanych – i oto jedna za drugą spadają na niego obelgi.
Koniak i łosoś szybko rozchmurzyły oblicza żołnierzy.
– Królewski koniak, królewski łosoś – chwalili.
Nie bez radości przyglądał się Maciuś, jak koniak guwernera zapijali żołnierze.
– No, mały kamracie, golnij i ty krzynę; zobaczymy, czy umiesz wojować.
Nareszcie Maciuś pije to, co pijali królowie.
– Precz z tranem! – zawołał.
– He, he – to jakiś rewolucjonista – odezwał się młody kapral – a kogoż to ty nazywasz tyranem. Przecież nie króla Maciusia? Bądź no ostrożny, synek. Za takie jedno precz można dostać kulką tam, gdzie nie potrza.
– Król Maciuś nie jest tyranem – żywo zaprzeczył Maciuś.
– Mały jeszcze: nie wiadomo, co z niego wyrośnie.
Maciuś chciał jeszcze coś powiedzieć, ale Felek zręcznie na inny temat skierował rozmowę.
– Powiadam wam, my we trzech idziem, a tu jak nie huknie: myślałem, że bomba z aeroplanu35. A to tylko skrzynia z rakietami. Potem gwiazdy takie spadły z nieba.
– A po diabła im rakiety do wojny.
– Żeby oświetlać drogę, jak nie ma reflektorów.
– A tam obok stoi ciężka artyleria. Konie się spłoszyły i – na nas. My oboje36 w bok, a on już nie zdążył.
– I bardzo go poraniło?
– Krwi było dużo. Zaraz go zabrali.
– Ot, wojna – westchnął któryś. – Macie tam jeszcze co z tego koniaku. Cóż tego pociągu nie widać?
W tej chwili właśnie nadjechał, sycząc, pociąg. Gwar – zamieszanie – bieganina.
– Nie wsiadać jeszcze – zawołał, biegnąc z dala, porucznik.
Ale głos jego stłumiła wrzawa.
Maciusia i Felka wrzucili żołnierze do wagonu, jak dwa pakunki. Znów jakieś gdzieś dwa konie opierały się, nie chcąc wejść do wagonu. Jakieś wagony mieli odczepiać czy doczepiać, pociąg ruszył – coś stuknęło – znów wrócił.
Ktoś wszedł do wagonu z latarką, wywoływał nazwiska. Potem żołnierze wybiegli z kociołkami po zupę.
Maciuś niby widział i słyszał – ale oczy mu się kleiły. Kiedy pociąg naprawdę ruszył wreszcie, nie wiedział. Kiedy się obudził, miarowy stuk kół o szyny wskazywał, że pociąg jest w pełnym biegu.
– Jadę – pomyślał król Maciuś. I zasnął ponownie.
Pociąg składał się z trzydziestu wagonów towarowych, którymi jechali żołnierze, z kilku odkrytych platform z wozami i karabinami maszynowymi, i jednego osobowego wagonu dla oficerów.
Obudził się Maciuś z lekkim bólem głowy. Prócz tego bolała go rozbita noga, plecy i oczy. Ręce miał brudne i lepkie, a przy tym dokuczało mu nieznośne swędzenie.
– Wstawajcie, raki, bo zupa wam wystygnie.
Nieprzyzwyczajony do żołnierskiej strawy Maciuś zaledwie parę łyżek przełknął.
– Jedz, bracie, bo nic innego nie dostaniesz – zachęcał go Felek, ale bezskutecznie.
– Głowa mnie boli.
– Słuchaj, Tomek, nie myśl tylko chorować – szepnął zafrasowany towarzysz. – Na wojnie wolno być rannym, ale nie chorym.
I Felek zaczął się nagle drapać.
– Stary miał rację – powiedział – już juchy oblazły. A ciebie nie gryzie?
– Kto? – zapytał Maciuś.
– Kto? – Pchły. – A może co gorszego. Stary mi mówił, że na wojnie mniej dokuczają kule, niż te zwierzątka.
Maciuś znał historię nieszczęsnego królewskiego lokaja – i pomyślał:
– Jak też wygląda owad, który tak rozgniewał wtedy króla.
Ale nie było czasu długo myśleć, bo nagle kapral zawołał:
– Chowajcie się, porucznik idzie.
Wepchnięto ich w kąt wagonu i przykryto.
Sprawdzano odzież – i tak się jakoś stało, że zbywało coś temu i tamtemu, a że w wagonie był jeden żołnierz-krawiec, a zamiłowany w swym zawodzie, więc z nudów wziął się chętnie do uszycia dla ochotników żołnierskiego uniformu.
Gorzej było z butami.
– Słuchajcie, chłopcy, czy wy naprawdę myślicie wojować?
– Na to jedziemy.
– Tak to tak – ale marsze są ciężkie. Buty dla żołnierza – to pierwsza rzecz po karabinie. Dopóki nogi masz zdrowe, toś żołnierz, a natrzesz je sobie, toś dziad. Zdechł pies. Na nic.
Tak sobie gwarząc, jechali powoli. Przystanki były długie. To ich zatrzymywano na stacjach godzinę i dłużej, to stawiano na boczne szyny, aby przepuścić ważniejsze pociągi, to cofano na stacje, które już przejechali, to zatrzymywano o parę wiorst przed dworcem, bo linie były zajęte.
Żołnierze śpiewali, ktoś grał na harmonii w sąsiednim wagonie. Nawet tańczyli na licznych postojach. A Maciusiowi i Felkowi czas tym bardziej się dłużył, że ich nie wypuszczano z wagonów.
– Nie wychylajcie się, bo porucznik zobaczy.
Maciuś czuł się tak zmęczony, jakby nie jeden, ale pięć wielkich bojów przeżył. Chciał zasnąć, nie mógł, bo mu dokuczało swędzenie; chciał wyjść – nie można; a duszno było w wagonie.
– Wiecie dlaczego tak długo stoimy – przyszedł z nowiną jeden z żołnierzy, wesoły, żywy, coraz się gdzie wśrubował i z inną powracał wiadomością.
– No co? Pewnie nieprzyjaciel most wysadził w powietrze albo tor uszkodził.
– Nie, nasi dobrze mostów pilnują.
– Więc węgla zabrakło, bo kolej nie przewidziała, że ma być zapas dla tylu pociągów.
– Może szpieg jaki uszkodził parowóz.
– I to nie. Wszystkie transporty wstrzymano, bo będzie przejeżdżał pociąg królewski.
– A któż u pioruna, będzie nim jechał? Bo chyba nie król Maciuś.
– Jego tam bardzo potrzeba.
– Potrzeba czy nie potrzeba, a on król – i tyle.
– Królowie teraz na wojny nie jadą.
– Inni może nie jadą, a Maciuś może jechać – wtrącił się nagle Maciuś, choć go Felek ciągnął za kapotę.
– Wszyscy królowie jednakowi. Dawniej, to tam może było inaczej.
Бесплатно
Установите приложение, чтобы читать эту книгу бесплатно
О проекте
О подписке