Człowiek jest, jak morze: ma swoje przypływy i odpływy. Dziś jest dla mnie dzień odpływu woli, energii, chęci do jakiegokolwiek czynu, ochoty do życia. Przyszło to bez jakiegokolwiek powodu – ot, tak sobie! – rzecz nerwów! Ale właśnie dlatego pełen jestem gorzkich rozmyślań. Czy taki człowiek, fizycznie zmęczony, duchowo stary, ma prawo się żenić? Mimowoli przychodzą mi na myśl słowa Hamleta: „Po co masz płodzić grzeszników – idź do klasztoru!” Ja wprawdzie do klasztoru nie pójdę; potomstwo moje, moi przyszli „grzesznicy”, będą podobni do mnie, to jest nerwowi, przeczuleni, do niczego nie zdolni – słowem: geniusze bez teki – ale pal ich licho! W tej chwili mi o nich nie idzie, tylko o Anielkę. Czy ja mam prawo się z nią żenić? czy mi wolno wiązać to życie młode, świeże, pełne wiary w świat i pana Boga, z mojemi zwątpieniami, z moją duchową niemocą, z moim beznadziejnym sceptycyzmem, z moją krytyką, z mojemi nerwami? Co z tego będzie? Ja przecie nie zakwitnę drugą młodością duchową przy niej, nie odnajdę się; mózg mój nie zmieni się, nerwy nie okrzepną – więc co? więc ona ma zeschnąć przy mnie? Zali nie będzie to coś potwornego? Mogęż odgrywać rolę tego polipa, który wysysa ofiarę dla odżywienia się jej krwią?
Mam poprostu chmurę na mózgu. Bo z drugiej strony, jeśli tak jest, to dlaczego dałem się popchnąć aż do tej granicy, na której obecnie stoję? Cóżem robił od chwili poznania Anielki? Oto kładłem ręce na struny jej duszy i dawałem sobie poprostu koncerta. A przecież to, co dla mnie jest sonatą „Quasi una fantasia”, to dla niej może być sonatą „Quasi un dolore”. Tak jest! wygrywam sobie na niej od rana do wieczora – i co więcej! – mimo tych wyrzutów, które sobie w tej chwili czynię, wiem, że się od tego wstrzymać nie potrafię, że będę tak samo grał jutro i pojutrze, jak grałem wczoraj i onegdaj, bo mnie to ciągnie nieprzeparcie, bo nic mnie więcej nie ciągnie w świecie, bo ja tej dziewczyny pragnę, jako kobiety, bo ją kocham. Na co się oszukiwać? – kocham!
A zatem, co robić: cofnąć się, uciec do Rzymu? – to znaczy uczynić jej zawód i unieszczęśliwić ją. Kto wie, jak głęboko zaszło w uczucie to serce. Ożenić się z nią, to znaczy poświęcić ją dla siebie i unieszczęśliwić w inny sposób. Oto koło błędne. Tylko ludzie z gatunku Płoszowskich mogą wpaść w podobne. I dyablo mała mi teraz pociecha, że takich Płoszowskich więcej jest u nas, że imię moje jest legion. Jak dalece jednak ten gatunek skazany jest na zatracenie, jak nam się, po za całą naszą nieudolnością życiową, jeszcze nie wiedzie wszystko w życiu! Toż ja taką Anielkę mogłem spotkać dziesięć lat temu, gdy jeszcze moje żagle nie były tak podobne do dziurawych worków, jak dziś.
Żeby ta poczciwa, zacna ciotka Płoszowska wiedziała, jaką ona niechcący i w najlepszej myśli wyrządziła mi krzywdę, toby się zmartwiła. Mało miałem tej tragedyi, płynącej z poczucia mojej nicości, z tego mroku, w którym brodzę – mam teraz nowe: być albo nie być – gdzie tam! – gorzej, niż to!
26 Lutego
Wczoraj jeździłem znów do Warszawy, gdziem miał się spotkać z p. Juliuszem Kw., na którego majątku jest umieszczona część kapitałów, jakie mi przypadają po matce. Pan Juliusz Kw. zaciągnął pożyczkę Towarzystwa kredytowego i chce tę sumę spłacić.
Ale niech dyabli porwą sposób, w jaki ludzie załatwiają sprawy w tym kraju. Kw. sam mnie wezwał, sam wyznaczył termin – i – czekałem go napróżno cały dzień. Wezwie jeszcze pięć razy, i jeszcze pięć razy się nie stawi. Kw. jest człowiek zamożny, sam się chce pozbyć tej sumy – i jest w stanie spłacić ją na każde zawołanie. Ale – to są u nas terminy.
Z moich własnych spostrzeżeń dawno doszedłem do wniosku, że jesteśmy jednem z najbardziej w stosunkach pieniężnych lekkomyślnych i nie szanujących terminu społeczeństw. Ja, który lubię dociekać wszelkich przyczyn, zastanawiałem się nieraz nad tym objawem – i oto, co sądzę. Podług mnie, pochodzi on stanowczo z wyłącznie rolniczego zajęcia narodu. Handlem zajmowali się u nas żydzi i ci nie mogli nas nauczuć ścisłości – rolnik zaś często musi być nierzetelnym, bo ziemia jest niesłychanie nierzetelna; musi być bezterminowym, bo ziemia jest bezterminowa. Ten jej charakter udziela się i tym, którzy w niej grzebią – wchodzi następnie w skład moralnej istoty całego społeczeństwa i powoli staje się wadą dziedziczną. Wprawdzie zrozumienie tej rzeczy nie poprawia mi humoru, bom się musiał na cały dzień oderwać od Anielki i co więcej, grozi mi jeszcze to samo za parę dni – ale na to niema rady.
W mieszkaniu ciotki zastałem bilety Kromickiego, jeden dla mnie, dwa dla starszych pań. Obawiałem się, żeby mu nie przyszło do głowy powtórzyć odwiedzin w Płoszowie, więc, nie mając nic lepszego do roboty, poszedłem rzucić mu kartę. Na nieszczęście, był w domu i musiałem przesiedzieć u niego z pół godziny.
Zaczął od tego, że się obiecał do Płoszowa, na co odpowiedziałem, że jesteśmy tam tylko dla odpoczynku i że lada dzień jedziemy do Warszawy. Dopytywał się o matkę Anielki – i z wszelką ostrożnością, o Anielkę. Widocznie chciał mi dać do zrozumienia, że pyta zupełnie bezinteresownie, tylko jako znajomy. Jestem tak wrażliwy, że mnie i to ukłóło, ale bo też co za wstrętna dla mnie bestya! Widocznie Tatarzy Batuchana, po zwycięstwie pod Lignicą, musieli i na dzisiejszym austryackim Śląsku dużo dokazywać, bo, że te oczki Kromickiego, podobne do ziarnek kawy, są nie śląskiego pochodzenia, to niema wątpliwości.
Był dla mnie niezmiernie uprzejmy, ponieważ jestem człowiekiem zamożnym. Wprawdzie on niczego odemnie nie potrzebuje, ja mu nic nie dam i nic mu nigdy z mojej zamożności nie przyjdzie, ale on przejął się już tą czcią dla bogactwa, jaką odznaczają się finansiści. Mówiliśmy z początku o kłopotach, jakie miała, a raczej, jakie ma dotąd matka Anielki. Według Kromickiego dałoby się dużo uratować, gdyby pani P. zgodziła się sprzedać majątek. Kromicki patrzy na ten upór, jak na czysty romantyzm – bo, żeby tego można uniknąć, toby jeszcze rozumiał, ale jeśli rzeczy pójdą, jak idą, to się musi na tem skończyć, chyba, że jaka „forsa” przyjdzie – „jeżeli forsa przyjdzie, to co innego”.
Jestto człowiek gadatliwy, więc rozgadał się ogromnie o naszem niedołęstwie. Zdaniem jego, pieniądze leżą u nas na bruku, dość się schylić. On jest najlepszym przykładem. Jego ojciec był, jak wszyscy wielcy panowie: miał tyle długów, że pozostało maximum sto tysięcy guldenów – a dziś co?
– Dziś, jeśli mi się jeden interes w Turkiestanie uda, no to mogę się zaraz potem zlikwidować. Żydzi i Grecy porobili miliony na dostawach, pytam się, dlaczego mybyśmy nie mieli robić? Nie podaję się za wzór, ale pytam się! Tam dla wszystkich dość miejsca – i dlatego się pytam!
Podług mnie, jestto człowiek, mający pewien spryt do interesów, ale ogólnie biorąc, głupi. Że jesteśmy niezaradni – stara historya; że pojedynczy jakiś człowiek może zrobić miliony na dostawach, wierzę, ale całe społeczeństwo musi pracować w domu, nie zaś szukać milionów z dostaw do Turkiestanu.
Bóg strzegł Anielkę, że nie związała życia z tym człowiekiem. Może on mieć swoje przymioty, jestto jednak zgoła inny moralny typ. Ale jeśli ona istotnie może gorzej trafić, jak na mnie, to czy powinienem się wahać?
28 Lutego
Starsze panie zaczynają się nieco niepokoić, że sprawa nie idzie tak prędko, jakby chciały; szczególniej zżyma się zapewne w duszy ciotka, która z natury jest niecierpliwa. Łagodzi jednak wszystko i dodaje starym paniom otuchy spokój i szczęście, malujące się na twarzy Anielki. Ta wierzy mi, jak tylko wierzyć można i spogląda na mnie oczyma, w których czytam ufność bez granic. Napełniła moją myśl tak, że jej od niej od rana do wieczora oderwać nie mogę. Pragnę jej coraz więcej. Nie chcę już koncertów – chcę jej.
4 Marca
Dzień dzisiejszy tak zakończył się dla mnie, że muszę zbierać cały spokój i zimną krew, żeby przy opisywaniu trzymać się kolejnego porządku – nie zaś poczynać od zakończenia. Jednak nie mogę wytrzymać. Oto kości są rzucone, lub tak, jak rzucone. Nie umiałbym nic napisać, gdybym przedewszystkiem tego nie napisał.
A teraz mogę zacząć. Przyjechali koło południa na wczesny obiad Śniatyńscy. Dziś w teatrze jego nowa sztuka, więc musieli wracać na wieczór do miasta. Jakkolwiek dobrze nam jest w pustelni płoszowskiej, jednak przyjazd ich ucieszył nas. Anielka ma dla niej wiele szczerej przyjaźni – przypuszczam także, że czuła potrzebę wyspowiadania się przed kimś ze wszystkiego, co jej się w piersiach zebrało. Pani Śniatyńska domyślała się od początku, jak rzeczy stoją i podsadzała nawet, jak mogła, swoje ramionka pod ten wóz, żeby jak najprędzej z miejsca ruszył. Zaledwie przyjechali i zaledwie zaczęła się gawęda o naszem ustroniu wiejskiem, powiedziała zaraz do ciotki:
– Ach! jak tu miło i zacisznie! Rozumiem, że i tej młodej parze dobrze tu ze sobą i że nie tęskni do Warszawy.
I ja i Anielcia zrozumieliśmy doskonale, że pani Śniatyńska, nazywając nas młodą parą, nie wiek nasz ma na względzie. Zresztą powtórzyła z dziesięć razy umyślnie w czasie obiadu: to „młoda para”, to „państwo młodzi” – niby przeciwstawiając nas starszym paniom.
Tyle było jednak sympatyi dla nas w spojrzeniach pani Śniatyńskiej, tyle czysto kobiecego nastawiania uszków na wszystko, co do siebie mówimy i tak było kobietce z tem ładnie, że chętnie przebaczam jej owo poczciwe wścibstwo. Doszedłem do tego, że mnie to umyślne łączenie naszych imion raczej gładzi po sercu, niż draźni.
Anielka zdawała się także słuchać tego z przyjemnością. W jej uprzejmości dla Śniatyńskich, w tem zajmowaniu się niemi podczas obiadu, było coś takiego, że robiła istotnie wrażenie młodej gospodyni, przyjmującej po raz pierwszy miłych gości we własnym domu. W ciotce serce rosło na ten widok – i przez cały obiad prawiła grzeczności Śniatyńskim. Dostrzegłem przytem niesłychaną rzecz, której bym stanowczo nie wierzył, gdybym własnemi oczyma na to nie patrzył: oto pani Śniatyńskiej czerwienią się uszy, gdy ktoś wychwala jej męża. Czerwienić się z powodu męża po ośmiu latach pożycia… nie!… czy ja nie popisałem wypadkiem kapitalnych głupstw, pisząc poprzednio o Polkach?
Obiad zeszedł nam wybornie. Taka jedna para może narobić małżeństw, jak maku, każdy bowiem, patrząc na nich, musi sobie powiedzieć: „E! jeśli to tak, to się żenię!” Ja przynajmniej pierwszy raz widziałem małżeństwo nie w szarym mroku prozy życia, spowszednienia, ukrywania mniej więcej obojętności, ale w takiem wesołem świetle.
Anielka widocznie również widziała naszą przyszłość przez to światło; poznałem, że tak jest z jej rozjaśnionej twarzy.
Po obiedzie zostaliśmy ze Śniatyńskim w jadalnym pokoju, wiedziałem bowiem, że on rad wypija jeden i drugi kieliszek koniaku po kawie; starsze panie poszły do bocznego salonu. Anielka z panią Śniatyńską pobiegły na górę po jakieś albumy z widokami Wołynia, ja zaś począłem wypytywać Śniatyńskiego o jego sztukę, o którą był niespokojny. Rozmowa przeszła następnie na nasze dawne czasy, kiedyśmy to obaj próbowali wzlatywać na nieopierzonych jeszcze skrzydłach. Śniatyński opowiadał mi, jak stopniowo przychodziło mu uznanie, jak nieraz wątpił o sobie, i jak jeszcze często wątpi, mimo, iż się do pewnego stopnia wybił.
– Powiedz mi – spytałem – co ty robisz ze swoją sławą?
– Jakto, co robię ze sławą?
– No, czy ją nosisz, jak mitrę na głowie, czy jak złote runo na szyi, czy to stoi na twojem biurku, czy wisi w salonie? Pytam, jak człowiek, który nie ma pojęcia, co to jest i co się z tem robi, gdy się to ma?
– Przypuśćmy, że to mam, więc ci odpowiem tak: trzeba być dyablo źle urodzonym duchowo, żeby tak zwaną sławę nosić na głowie, na szyi, stawiać na biurko, albo wieszać w salonie. Przyznaję, że to łechce z początku miłość własną, ale tylko parweniuszowi duchowemu może takie łechtanie wypełnić życie i zastąpić wszystkie pozostałe gatunki szczęścia. Inna rzecz przeświadczenie, że to, co robię, znajduje uznanie i budzi echo – z tego publiczny człowiek może być zadowolony. Ale żeby mnie, prywatnego, miało uszczęśliwiać to, że mi ktoś w salonie powie z mniej więcej głupią miną: „Tyle przyjemnych chwil panu zawdzięczamy”, albo, że gdy zjem coś niestrawnego, to jakiś dziennik zaraz napisze: „Dzielimy się z czytelnikami smutną wiadomością, że naszego znakomitego X. X. brzuch boli” – żeby mnie to miało uszczęśliwiać? – fi! za kogo mnie masz?
– Słuchaj – rzekłem – ja także nie jestem próżny, ale człowiek chce od ludzi jakiegoś uznania. Jestto namiętność wrodzona. Dalibóg nie jestem próżny, a jednak powiem ci szczerze: gdy ludzie widzą we mnie jakieś zdolności, gdy mówią o nich, gdy ich żałują, to chociaż wówczas moja nicość staje mi wyraźniej, niż kiedykolwiek, przed oczyma – jednak to mnie cokolwiek łechce, jednak mi to sprawia jakąś – może gorzką przyjemność – ale przyjemność.
– Bo się żałujesz, w czem zresztą masz racyę. Nie odwracaj kwestyi. Ja wcale nie dowodzę, żeby to mogło komuś sprawić przyjemność, gdy go nazwą osłem.
– Ale ten szacunek, który idzie za sławą?
Śniatyński, który jest bardzo żywy i który w czasie rozmowy ma zwyczaj latać po pokoju, przysiadać na wszystkich stołkach, stołach, przysiadł tym razem na oknie i odpowiedział:
– Szacunek? Mylisz się mój kochany. My jesteśmy dziwnem społeczeństwem. U nas panuje czysto republikańska zazdrość. Ja piszę komedye, pracuję dla teatru – dobrze! zyskałem pewien rozgłos – jeszcze lepiej; otóż tych komedyi będzie mi u nas zazdrościł – myślisz, że tylko drugi komedyopisarz? – nieprawda. Będzie mi ich zazdrościł inżynier, urzędnik bankowy, pedagog, lekarz, agent kolejowy, słowem, ludzie, którzyby i tak nigdy nie pisali komedyi. Ci wszyscy, w stosunkach z tobą, będą ci okazywali, że mało sobie z ciebie robią, w rozmowach po za twojemi oczami będą cię lekceważyli, będą cię umyślnie umniejszali, żeby się przez to samo mogli więksi wydać. Jeśli kto kazał sobie u tego samego krawca surdut zrobić, to przy pierwszej sposobności ruszy ramionami i powie: „Śniatyński? wielka rzecz! ubiera się u Pacykiewicza, tak, jak i ja!” Oto, jak u nas jest – oto, co prowadzi za sobą twoja sława!
– Musi jednak ona być coś warta, skoro sobie ludzie dla niej i przez nią karki kręcą.
Śniatyński zamyślił się nieco i odpowiedział z powagą:
– W prywatnem życiu sława jest o tyle coś warta, że można z niej zrobić podnóżek dla kochanej kobiety.
– Nową sławę zdobędziesz sobie tem określeniem.
Śniatyński przyleciał do mnie z wielkim impetem:
– A tak! tak! Pakuj laury w pokrowiec, ruszaj z nimi do kochanego stworzenia i powiedz mu: „To, przez co ludzie karki kręcą, to, co mają za szczęście, cenią na równi z bogactwem, to ja mam, tom zdobył, a teraz stawiaj mi zaraz na tem łapy!” Jeśli to zrobisz, wówczas będziesz kochany całe życie – rozumiesz. Chciałeś wiedzieć, co jest sława warta – więc masz!
Dalszą rozprawę przerwało Śniatyńskiemu wejście żony i Anielki. Wybierały się do cieplarni.
Jednakże w tej pani Śniatyńskiej siedzi jakiś dyabełek! Przyszła niby pytać męża o pozwolenie, a gdy ów, zastrzegłszy sobie, żeby się odpowiednio ubrała, pozwolił, ona zwróciła się ku mnie i z prawdziwie kocią miną spytała:
– A pan Anielci pozwoli?
Że Anielka zaczerwieniła się po uszy, to naturalne, ale że ja, stary wyga, ostrzony, jak brzytwa, na najrozmaitszych towarzyskich paskach, zmieszałem się także w pierwszej chwili, tego sobie nie mogę darować. Nadrabiając jednak odwagą, podszedłem do Anielki, podniosłem do ust jej rękę i powiedziałem:
– Anielka tu w Płoszowie rozkazuje, a ja pierwszy gotów jestem słuchać jej rozkazów.
Miałem ochotę, byśmy ze Śniatyńskim poszli zaraz z niemi do oranżeryi, ale powstrzymałem się. Czułem potrzebę mówienia o Anielce, o mojem przyszłem małżeństwie, widziałem zaś, że Śniatyński w końcu dojdzie do tego przedmiotu. Ułatwiłem mu to nawet, spytawszy zaraz po odejściu naszych pań:
– Więc wierzysz zawsze niewzruszenie w swoje życiowe dogmaty?
– Więcej niż kiedykolwiek, a raczej zawsze jednakowo. Niema na świecie bardziej zużytego wyrazu, jak miłość, dlatego aż przykro go powtarzać, ale tobie, we cztery oczy, powiem: miłość w znaczeniu ogólnem, miłość w znaczeniu szczegółowem – i wobec tego precz z krytyką! Tak! to są życiowe kanony. Moja filozofia polega na tem, żeby nad nimi nie filozofować – i niech mnie licho porwie, jeśli się z tego powodu uważam za głupszego od innych. Z tem, życie jest coś warte; bez tego, nie warte torby sieczki.
– Mówmy o tej szczegółowej miłości, albo lepiej zastąpmy ten wyraz wyrazem: kobieta.
– Dobrze, zastąpmy. Dobrze: kobieta!
– Mój kochany, czy nie widzisz, na jak niesłychanie kruchej podstawie opierasz osobiste szczęście?
– Na tak kruchej, jak jest życie – nic więcej.
Ale ja nie miałem na myśli tych rozłączeń, tych przepaści, które może powodować śmierć – i powiedziałem Śniatyńskiemu:
– Zlituj się, nie uogólniaj twego osobistego szczęścia. Tyś dobrze trafił, ale można i źle trafić.
Lecz Śniatyński nie chciał o tem słyszeć. Według niego, na sto razy, dziewięćdziesiąt razy trafia się dobrze. Kobiety, jego zdaniem, są lepsze, czystsze, szlachetniejsze od nas.
– My jesteśmy gałgany w porównaniu! – krzyczał machając rękoma i swoją płową czupryną. – Nic, tylko gałgany! Ja ci to mówię, który obserwuję życie i umiem obserwować, choćby dlatego, że jestem komedyopisarzem.
Tu siadł na krzesło, jak na konia i atakując mnie poręczą, mówił dalej z niemniejszym rozmachem:
– Są, jak mówi Dumas, małpy z krainy Nod, na które niema hamulca, ale ty masz od tego oczy, żebyś małpy z krainy Nod nie brał; wogóle zaś kobieta nie zawiedzie męża, nie zdradzi, chyba, że sam w niej serce zepsuje, albo je podepcze, albo zrazi i odepchnie swoją małością, swoim egoizmem, swoją ciasnotą, swoją lichą i nędzną naturą. Kochaj przytem! Niech ona czuje się nietylko twoją samicą, ale twoją najdroższą głową, twojem dzieckiem, przyjacielem; noś ją w zanadrzu, niech jej będzie ciepło, a wówczas bądź spokojny, a wówczas co rok będzie mocniej przytulać się do ciebie, aż się zrośniecie, jak bliźnięta siamscy. Nie dasz jej tego, zepsujesz ją, zrazisz swoją lichotą – to odejdzie! Odejdzie, jak tylko jakieś szlachetniejsze ręce wyciągną się ku niej, bo musi odejść, bo ona tego ciepła, tego uznania potrzebuje, jak powietrza do oddechu.
I tak naciskał mnie poręczą, że musiałem się cofać; w ten sposób przysunęliśmy się do okna. Tam zerwał się i mówił dalej:
– Jacy wy jesteście tępi! Wobec takiej posuchy społecznej, wobec takiego braku ogólnego szczęścia, jakiem odznacza się nasz wiek, wobec braku podstaw, nadziei, żeby sobie przynajmniej tego szczęścia, tej podstawy, nie stworzyć! Marznąć na forum i w domu sobie jeszcze ognia nie napalić! Głupota dalej nie idzie! A ja tobie do oczu powiadam: żeń się!…
Tu ukazał mi przez okno Anielkę, wracającą z jego żoną z oranżeryi.
– Ot, gdzie twoje szczęście! Ot, tam ono drepce w berlaczach po śniegu! Powtarzam ci: żeń się! Na wagę złota ją bierz! co to na wagę złota! – na karaty – rozumiesz! Ty nie masz poprostu stałego miejsca zamieszkania, nietylko pod względem fizycznym, ale umysłowym i moralnym; nie masz podstaw, nie masz spokoju, ona ci to wszystko da. Tylko jej nie przefilozofuj, jakeś przefilozofował swoje zdolności i swoje trzydzieści pięć lat życia!
Nie mógł mi nic lepszego, zacniejszego i bardziej zgodnego z memi pragnieniami powiedzieć, więc uścisnąłem mu rękę i odrzekłem:
– Nie, jej nie przefilozofuję, bo ją kocham.
I uściskaliśmy się po przyjacielsku.
Tymczasem nadeszły młode panie. Śniatyńska, spostrzegłszy nasz uścisk, rzekła:
– Wychodząc, słyszałyśmy jakieś spory, ale widzę, że się skończyły zgodnie. Wolno wiedzieć, o czem była mowa?
– O kobietach, pani – odrzekłem.
– I co wynikło?
– Jak pani widzi: uścisk, a dalsze wyniki przyjdą niebawem.
Lecz przedtem jeszcze przyszły ich sanki. Przy krótkim dniu miało się pod wieczór i musieli wracać, ale że pogoda była piękna i cicha, a śnieg w alei ubity, jak posadzka, postanowiliśmy z Anielką odprowadzić ich aż do kołowrotu przy gościńcu.
Бесплатно
Установите приложение, чтобы читать эту книгу бесплатно
О проекте
О подписке