Читать бесплатно книгу «Złote sidła» Джеймса Оливера Кервуда полностью онлайн — MyBook

Rozdział III. Brant postanawia działać

Zdarza się nieraz, że pod wpływem jakiegoś gwałtownego bodźca człowiek, nie zastanawiając się, podejmuje od razu jakieś postanowienie.

Filip Brant, po owym mimowolnym zupełnie okrzyku zdziwienia, który wyrwał mu się z ust, siedział w milczeniu. Nie rzekł ani słowa do Piotra. Wiatr ucichł, zaległa cisza, przerywana jedynie monotonnym tykaniem zegarka Piotra. Breault z wolna podniósł głowę, pochyloną nad jedwabistymi sidłami. Oczy jego spotkały się ze spojrzeniem Branta.

Obaj mężczyźni mieli jednakie myśli w tej chwili. Gdyby owe włosy były czarne… Gdyby były brunatne… lub choćby jasnoblond, rudawe, jakie spotyka się u Eskimosek, mieszkających w dolnym biegu rzeki Mackenzie… Ale nie, miały one kolor złocisty, kolor czystego płynnego złota!

Filip nie mówiąc nic, wydobył z kieszeni nóż i przeciął kilka włosów powyżej drugiego węzła. Włosy rozplotły się i spłynęły na stół lśniącą, miękką i jedwabistą falą. Kolor ich był jasnozłoty, zupełnie niezwykły. Podobnego koloru włosów Filip nigdy jeszcze nie widział. I równocześnie pomyślał z podziwem, ile to potrzeba było cierpliwości i zręczności, by upleść z nich takie sidła.

Spojrzał na Piotra z niemym pytaniem.

– Znaczy to – odezwał się Piotr – że Bram musi mieć jakąś kobietę…

– Z pewnością – przytaknął Brant. – Kobietę żywą lub…

Nie dokończył zdania. Rozumieli się doskonale. Jedno i to samo okropne pytanie dręczyło ich umysły. Piotr wzruszył tylko ramionami. Cóż można było na to pytanie odpowiedzieć? Wzdrygnął się, bo oto niespodziewany powiew wiatru wstrząsnął gwałtownie drzwiami.

– Ej, do licha! – zakrzyknął, odzyskując całą zimną krew, i odsłaniając w uśmiechu swe białe zęby, dodał: – zdenerwowała mnie już ta cała historia. Bram ze swoimi wilkami i te osobliwe sidła… wieczorem… przy świetle lampki…

Rzucił znów okiem na leżące na stole włosy.

– Zastanów się pan – podjął Filip. – Widziałeś już kiedyś włosy podobnego koloru?

– Nie, nigdy w życiu.

– A przecież widziałeś już niejedną białą kobietę, czy to w forcie Churchill, czy w York Factory, czy w Cumberland House, Norway House lub w forcie Albany!

– Naturalnie! I w innych stronach także, ale nigdy nie spotkałem kobiety, która miałaby włosy tego koloru.

– A Bram, o ile nam wiadomo, nie zapuszczał się nigdy dalej na południe jak do fortu Chippewyan. Wszystko to razem wydaje mi się zupełnie niezrozumiałe. A ty, co sądzisz o tym? No, mówże! O czym tak myślisz?

– O czym myślę? – powtórzył powoli Piotr, wpatrując się w swego gościa – myślę o wilkołaku… o owych czasach… i zaczynam powoli w nie wierzyć, choć wcale nie jestem zabobonnym… wcale nie…

Z pewnym zażenowaniem mówił dalej niepewnym głosem:

– Ale, widzi pan, ludzie opowiadają o Bramie i jego wilkach takie potworne historie. Podobno, jak mówią, zaprzedał on swą duszę diabłu i w zamian za to może, kiedy mu się tylko spodoba, latać w powietrzu lub przemieniać się w wilka. Opowiadano mi, że widzieli go ludzie, jak gdzieś wysoko na niebie śpiewał jakąś dziką piosenkę, przy akompaniamencie wyjących wilków. Natknąłem się też na szczep Indian, pogrążonych w modłach i adoracji, bo widzieli Brama otoczonego wilkami, jak budował sobie zaklęty pałac w samym środku chmury, błyskającego gromami. Wobec tego nic dziwnego, że Bram łapie zające w sidła, splecione z włosów kobiecych.

– I równie nic dziwnego, że potrafi włosom czarnym nadać kolor złocisty – wtrącił Filip.

– Ha, co w tym wszystkim jest prawdą? Któż to może wiedzieć?

Na twarzy Piotra wyczytać można było wewnętrzną walkę. Starał się otrząsnąć z owych przesądów i zabobonów, które drzemały dotąd gdzieś na dnie jego duszy, a obecnie nagle odezwały się z całą siłą. Wreszcie zacisnął mocno zęby, wyprostował się i odrzucając głowę w tył, oświadczył:

– Wszystko to są tylko bajeczki, proszę pana. Umyślnie pokazałem panu te sidła. Bram Johnson nie umarł. On żyje! I ma u siebie jakąś kobietę, o ile…

– Tak… o ile…

I znowu przemknęła im ta sama straszna myśl, której wypowiedzieć głośno nie mieli odwagi.

Filip owinął ostrożnie pukiel włosów wokół palca. Wydobył z kieszeni mały skórzany woreczek i schował do niego owe niezwykłe sidła. Potem nabił fajeczkę tytoniem i zapalił. Podszedł do drzwi, otworzył je i stał chwilę nieruchomo, wsłuchany w ponury świst wichru. Piotr siedział dalej przy stole, obserwując go uważnie.

Wreszcie Filip zamknął drzwi i zajął swe miejsce przy stole. Widać było, że już powziął jakąś decyzję.

– Stąd do fortu Churchill jest 300 mil angielskich – mówił z namysłem. – Mniej więcej w połowie drogi, w pobliżu Jeziora Jezusa, znajduje się kwatera Mac Veigha i jego ludzi. O ile wybiorę się w pościg za Bramem, musiałbym przesłać krótki raport do Mac, następnie dalej, do fortu Churchill. Słuchaj tedy, Piotrze: czy mógłbyś na parę dni zostawić w spokoju twoje łapki na lisy i zanieść ten mój raport?

– Dobrze, zaniosę – odparł Piotr po krótkim namyśle.

Do późnej godziny w nocy Filip pisał swój raport. Wysłano go w pościg za bandą złodziei-Indian. Obecnie zawiadomił inspektora Fitzgeralda, komendanta dywizji w forcie Churchill, o tym, czego dowiedział się od Piotra Breault, a czemu należało jednak dać wiarę. Bram Johnson, potrójny morderca, żyje! Więc on pójdzie w pościg za nim. Prosi komendanta, by na jego miejsce wysłano kogoś innego celem schwytania owej bandy złodziejskiej. Wreszcie podał z możliwą dokładnością, w którym kierunku zamierza wyruszyć w pościg za Bramem.

Skończywszy pisać raport, zapieczętował go. Raport był obszerny i wyczerpujący. Brakowało w nim jednej tylko rzeczy. Filip Brant nie wspomniał ani słówkiem o owych sidłach i złocistych włosach kobiecych.

Rozdział IV. W drogę!…

Nazajutrz rano, choć szalała jeszcze zawierucha śnieżna, Filip Brant, pod przewodnictwem Piotra Breaulta, puścił się w drogę. Piotr doprowadził go do miejsca, w którym przed zaledwie trzema dniami nocował Bram Johnson w towarzystwie swych wilków. Przez te trzy dni wichry nawiały tyle śniegu z pustynnego Barrenu, że ów świerk, pod którym wówczas Bram nocował, zasypany był prawie do połowy wysokości zwałami twardego śniegu.

Piotr Breault określił jak najdokładniej kierunek, w którym najprawdopodobniej następnego ranka wyruszył Bram. Brant wydobył busolę i ustawił jej strzałkę w odpowiedni sposób tak, aby mógł się w każdej chwili dokładnie zorientować, gdzie jest. W ten sposób doszedł do jednego, zupełnie pewnego wniosku.

– Bram – rzekł do Piotra – ukrywa się gdzieś na granicy Barrenu, wśród lasów i zarośli. W tym też kierunku pójdę. Możesz jeszcze dodatkowo, uzupełniając mój raport, powiedzieć Mac Veghowi i to. Ale pamiętaj: o sidłach ani słowa! Tak będzie lepiej, sam to rozumiesz. Jeżeli bowiem Bram jest rzeczywiście wilkołakiem i przędzie złote włosy na wietrze…

– Nic nie powiem, proszę pana – zapewnił Piotr drżącym głosem.

Uścisnęli sobie ręce na pożegnanie i rozstali się w milczeniu. Filip obrócił się twarzą na zachód i wkrótce stracił z oczu Piotra Breaulta.

Nie upłynęła jeszcze godzina, a już Filip Brant zaczął sobie zdawać sprawę z niebezpieczeństwa tej karkołomnej wyprawy, na którą sam dobrowolnie się porwał. Sanki swoje i zaprzęg psów zostawił u Piotra Breaulta, uważając, że tak będzie lepiej. Cały jego bagaż, umocowany wygodnie na plecach, nie ważył więcej niż czterdzieści funtów9. Mieścił się tam zwinięty namiot z najlepszego jedwabiu, ważący trzy funty i mogący oprzeć się skutecznie najgwałtowniejszym wichrom. Dalej niezbędne przybory kuchenne, o tej samej wadze, piętnaście funtów mąki i cały magazyn artykułów spożywczych w formie tabletek lub sproszkowanych pożywnych ekstraktów, a więc: jajka, kartofle, kawa itp. Zapas tej żywności, doliczając do tego zwierzynę, jaką po drodze może upolować, powinien mu wystarczyć na miesiąc. Uzbrojenie jego składało się ze strzelby i służbowego rewolweru-colta z odpowiednim zapasem amunicji.

Licząc w myśli owe zapasy tak cennej żywności ukryte w worku na plecach, roześmiał się trochę drwiąco. Oto przyszła mu równocześnie do głowy inna myśl – wspomnienie z lat dawnych. Co też powiedzieliby jego dawni przyjaciele, gdyby tak jakimś cudem znaleźli się w tej chwili tu, obok niego. A przede wszystkim, co powiedziałaby i co zrobiłaby Mignan Davenport? Wyobraża sobie, z jakim obrzydzeniem i zgrozą skrzywiłaby swą arystokratyczną buzię! Ten wicher, co hula swobodnie po Barrenie, zmroziłby błękitną krew w jej żyłach. Nie wytrzymałaby tego! Wiedział o tym, bo znał ją przecież doskonale… Był czas, kiedy mówiono o ich małżeństwie.

To ciekawe jednak, że w tej chwili, gdy idzie w tropy owego tajemniczego Brama, może jeszcze myśleć o niej. Trudno, niepodobna odpędzić obrazu tej natrętnej myśli. A mógłby się założyć, że Mignon zapomniała już zupełnie o nim, tak samo jak jego dawni przyjaciele. Miłość i przyjaźń nie trwała długo. Mignon pierwsza postarała się mu to udowodnić. Skrzywił twarz w grymasie i zaczął się śmiać wesoło.

Jak to się jednak dziwnie wszystko składa na tym świecie! Jakie bajeczne kawały trafiają się w życiu! Pamięta doskonale: kiedyś przeziębił się – przyszło zapalenie płuc. Z każdym dniem chudł i mizerniał coraz bardziej, policzki zapadły mu się na wybladłej twarzy. Jednym słowem: galopujące suchoty, czy coś w tym guście. A w dużych błękitnych oczach Mignon malowało się przerażenie, rosnące z każdym dniem. Aż wreszcie pewnego dnia przyszła do niego, oświadczając mu z naiwną otwartością, że byłoby jej strasznie nieprzyjemnie przyznać się przed znajomymi, że zaręczona jest z suchotnikiem.

Filip na to wspomnienie wybuchnął śmiechem tak hałaśliwym i szczerym, że Bram mógłby go posłyszeć z odległości nawet stu jardów. On – suchotnikiem! Rozkrzyżował szeroko potężne ramiona, aż stawy zatrzeszczały, i wciągnął głęboko w płuca rześkie, mroźne powietrze. Czuł się mocny i zdrowy jak rydz. Wyzdrowiał tutaj, wśród tych olbrzymich borów, śniegów i lodów. Kochał całym sercem te północne strony, które mu wróciły zdrowie. Kochał je i dlatego przed dwoma laty wstąpił w służbę królewskiej policji, ogarnięty żądzą przygód i awantur. Kiedyś wróci może na jakiś czas tam na południe, do swych znajomych.

Ależ zrobią wielkie oczy na jego widok! A Mignon, ta chyba umrze ze zgryzoty, kiedy zobaczy go w tak znakomitym zdrowiu!

Potem myśli jego wróciły znów do owego zagadkowego Brama. W ciągu dwóch lat swej służby zebrał stopniowo szereg informacji o tym dziwnym, a niebezpiecznym człowieku.

Indianie i Metysi uważali Brama za jakiegoś potwora, za potężnego czarownika, pozostającego w porozumieniu z diabłami. W oczach policji natomiast uchodził on za mordercę i jednego z najniebezpieczniejszych zbrodniarzy w całym Northland, którego należało jak najszybciej złapać i unieszkodliwić. Toteż ten szczęśliwiec, któremu udałoby się Brama oddać w ręce władzy, żywego czy umarłego, mógłby być z góry pewnym awansu na sierżanta. Niejeden próbował już szczęścia, podniecony ambicją i nadzieją awansu, aż ostatecznie wszyscy doszli do przekonania, że Bram już nie żyje.

Filip Brant nie dlatego jednak zapuszczał się teraz w to pustkowie zimnego Barrenu, że pragnął zdobyć rangę sierżanta. Nie. I tak już niedługo wygaśnie jego kontrakt, a potem wcale nie myśli zostać dłużej w służbie policyjnej. Inny był powód, inna siła wewnętrzna gnała go naprzód.

Od owej chwili, gdy ujął w rękę ową sieć ze złotych włosów, opanowało go dziwne wzruszenie – uczucie nieznane mu dotychczas, z którym nie zdradził się zupełnie przed Piotrem Breaultem. Nie był on w tej chwili zimnym służbistą, polującym na zbrodniarza, zawziętym na jego wolność lub życie. Prawda, zdawał sobie doskonale z tego sprawę, że obowiązkiem jego jest schwytać Brama i odprowadzić go skutego do głównej kwatery policji. I zdecydowany był wypełnić ten swój obowiązek, o ile… Owa złota sieć była tą niewiadomą, którą musiał brać w rachubę w swych planach. Sprawa komplikowała się poważnie…

To prawda, były chwile, kiedy mówił sobie, że on sam dobrowolnie komplikował całą sprawę, może bez słusznej przyczyny. Przecież Bram mógł wejść w posiadanie tych włosów na tysiąc różnych sposobów. A może owe niby-sidla były tylko jakimś talizmanem, który Bram, z natury już zabobonny, nosił przy sobie od szeregu lat, talizmanem chroniącym go od chorób i czarów.

Ale Filip jakoś nie chciał w to uwierzyć. A kiedy w południe zatrzymał się, by rozpalić ogień, zagotować herbatę i odgrzać placek owsiany – wydobył z portfela ów pęk złotych włosów i zaczął mu się bacznie przyglądać.

Nie, stanowczo nie! Włosy te musiały być niedawno dopiero obcięte, to nie ulega wątpliwości. Przecież takie były miękkie, jedwabiste, taki miały żywy połysk! Cieniutkie były, długie, wszystkie jednakowej długości.

Zjadł śniadanie i puścił się w dalszą drogę. Przez ostatnie trzy dni szalała taka śnieżyca, że zniknęły zupełnie wszelkie ślady po Bramie i jego wilkach. Mimo to jednak, Filip był najmocniej przekonany, że Bram nie wyszedł poza obręb wielkiego Barrenu północy, owego Barrenu, którego nie znajdziesz na żadnej mapie – oceanu śniegów, wśród których od tak dawna ukrywa się ten morderca. Olbrzymia pustynia śnieżna, szerokości pięciuset mil od wschodu, leżąca mniej więcej pod sześćdziesiątym stopniem szerokości, była dla Brama i jemu podobnych tym mniej więcej, czym był ongiś Ocean Spokojny dla piratów. Straszliwe te pustkowia (Filip wzdrygał się już na samą myśl o nich) gorsze były nawet, niż okolice Bieguna Północnego, gdzie przynajmniej ma się Eskimosów za towarzyszy. To, na co się porwał, było niesłychanym zuchwalstwem. Liczył tylko, że utrzyma się przez dłuższy czas ładna pogoda i że uda mu się wkrótce odnaleźć świeże tropy Brama i jego wilków.

Zdecydowany był też nie zapuszczać się poza strefę drzew i zarośli, gdzie z pewnością Bram urządził sobie legowisko, do którego prędzej czy później zechce powrócić. Ale jeżeli Bram poszedł prosto przed siebie, w śnieżną pustynię Barrenu, mogą upłynąć całe długie tygodnie, zanim stamtąd zechce powrócić.

Śnieżyca, szalejąca już od kilku dni, ucichła w ciągu nocy. Przez cały tydzień pogoda była prześliczna. Mróz wprawdzie był silny, ale śnieg już nie padał.

W ciągu tego tygodnia Filip zrobił sto dwadzieścia mil w kierunku zachodnim. Ósmej nocy, kiedy siedział przy ognisku, bawiąc się znów rozplataniem złotej sieci, nastąpiło nareszcie owo upragnione spotkanie.

Бесплатно

4 
(1 оценка)

Читать книгу: «Złote sidła»

Установите приложение, чтобы читать эту книгу бесплатно