– Widzicie tedy, skoro znam księdza Wincentego, a nie on był na prymaryi, to musiał być książę.
– A ja się dam zabić, że dawno już uszedł z Krakowa. Tydzień by tu siedział u wroga w paszczy?
– Nie dajcie się zabić, boby was szkoda było – rozśmiał się Tomasz. – Widziałem go, jak Bóg na niebie.
– O rany Pana Jezusowie… Jeszcze go Probus pojmie w niewolę!
– A nam co do tego? Widno pilne sprawy zatrzymują go w Krakowie, to i nie pyta, czy bezpieczno, abo nie. Zresztą… – Tomasz splunął wzgardliwie i machnął ręką – czy to onym szpiegom pilno po prymaryjach biegać; w pierzu im cieplej niźli w kościele; to i nie lękało się panosko nieszczęsne błagać ratunku dla siebie i – dla biednej krainy, krzyżem leżący na mszy świętej.
– A potem co się stało?
– Za księdzem do zakrystyi poszedł i podział się gdziesi.
– W podziemiu jest izba obszerna – szepnął Kasper do Marcina – tam się może przez dzień ukrywa, a nocami narady ze swymi wiernymi odprawia.
Drzwi otwarły się znagła, w progu stanęło dwóch młodych chłopców: Jacek Rataj, bratanek, i Kuba Mocarny, chrześniak Marcina.
– A czego? – spytał gospodarz.
– Przyszliśmy się pokłonić i pożegnać was, ojcze chrzestny – rzekł Kuba – ściemnia się już, pora nam gnać do miasta, zaczem bramy pozawierają.
– Nie zdążycie, ostańcie na noc.
– Dziękujemy wam pięknie za dobre słowo – odparł Jacek, całując Marcina w rękę. – Majster by strasznie swarzył, gdybym nie wrócił dzisiaj; dy znacie Glasera, łacno się gniewa, a gdy zły, to wali, czem popadnie.
– Tak samo i Langmann – dodał Kuba – nijakiej wyrozumiałości nie zna. Bywajcie zdrowi, ojcze chrzestny. Ich Miłościom panom majstrom kłaniamy się.
– Niech będzie pochwalony.
Wybiegli.
Szara mgła unosiła się nad rzeką, między domkami słały się wieczorne cienie. Tylko wąziuchna ścieżka, prowadząca z przedmieścia ku murom i basztom, wcale jeszcze była znaczna wśród zgniłej trawy i błotnistych kałuż. Gdzieniegdzie bieliły się na niej rzucone płaskie kamienie, wskazywały kierunek i dopomagały jako tako do przejścia.
Czeladnicy szli chwilę, nic do siebie nie mówiąc. Kuba przystanął nagle, rozejrzał się po niebie i po ziemi, i krzyknął:
– Jezus!… Jacek, noc zapada… śmigajmy co żywo!
– Juści, śmigajmy; a nowe ciżmy? Takeśmy ich strzegli tu idący, skakaliśmy po kamieniach niczem pchły.
– A, bo nie było strachu. Co ci ta o ciżmy, umyjesz, oczyścisz jutro; dziś trza nam pędem biec, póki bramy otwarte.
– Ano, to dymaj przodem, ja za tobą.
Puścili się kłusem. Kuba walił na oślep, ani pytał, a rzadkie po tygodniowym deszczu błoto obryzgiwało mu kożuszek, skakało nawet do oczu. Spokojniejszego ducha Jacek szedł ostrożniej, ale i on ślizgał się co chwila i wpadał w kałuże, omal ukochanych ciżem nie pogubił.
Mijali wawelską górę. Tutaj ścieżka rozgałęziała się na troje: w prawo ku Grodzkiej bramie, w lewo wzdłuż murów ku baszcie Iglarzy, i nieco wstecz, poza miasto, ku błoniom i wsiom pobliskim. Przystanęli niepewni, którędy lepiej dobiec do miasta, gdy przenikliwy, ostry głos trąby, zwiastującej zaciąganie warty nocnej, i zamykanie bram, rozległ się donośnie w powietrzu.
– Masz tobie… – westchnął Jacek; – a teraz co? Czekaj no… – krzyknął – jeżeli cudem łaski Boskiej zatrzymali Szymka, mego ciotecznego, co tam już trzy roki służy, to nasza wygrana. Ino zbyrknę po swojemu, pozna, żem to ja, i uchyli furtki. Już mię nie raz, i nie dziesięć przepuszczał.
– Ano, to drała21 do Iglarzy!
Jacek podszedł jak mógł najciszej do samej baszty, stanął przy furtce, i zapukał lekko dwa razy po trzy razy. Baczne ucho żołnierza na warcie dosłyszało to podejrzane stukanie. W okrągłym otworze u góry drzwiczek ukazała się twarz jakaś wąsata.
– Co tam? – padło krótkie pytanie.
– To my, czeladź od majstrów Glasera i Langmana. Raczcie nas wpuścić do miasta.
Żołdak mruknął niechętnie łamanym czeskim językiem:
– Wracajcie skądeście przyszli. Ani bram, ani furtek nie otwiera się o tej porze.
– Chciejcie wasza miłość uczynić nam tę wygodę – prosił grzecznie Jacek – zapóźniliśmy się nieco, pilno nam.
– Idźcie precz! – podnosząc glos odparł strażnik. – Nie wpuszczę i amen.
– Nie wpuścicie? Ino rygiel odsunąć… co wam szkodzi?
– Ruszaj mi stąd polski psie, bo cię inaczej poczęstuję!
Na te słowa Kuba dotąd schowany za przyjacielem, wyskoczył naprzód, krzycząc:
– A ty sobie co myślisz, przybłędo z końca świata? Kogo to psem przezywasz? Krakowskie dziecko? Polskiego chłopa, co tu na swoich śmieciach siedzi? Co jego dziady i pradziady w tej świętej ziemi leżą? Psem będziesz przezywał zbóju bezwstydny? Tyś sam pies… bezdomny pies… W cudze legowisko się wdarłeś i jeszcze warczysz? Otwieraj furtkę!
Jacek, mniej skory do burdy, usunął się na bok i poglądał ku klasztorowi Franciszkanów, którego mury łączyły się przy baszcie z murem miejskim, a niższe były i gdzieniegdzie nadwyrężone.
– Po co ten paliwoda zadziera ze strażą… – pomyślał – lepiej byśmy pokornie powiedzieli dobranoc, a przeczekawszy trzy pacierze, dałoby się jak nic przeleźć tędy na podwórze przewielebnych ojców. Z podwórza do ogrodu, przez płot na cmentarz Wszystkich Świętych, i już człek w domu.
Chciał Kubę pociągnąć za kożuch i szepnąć mu słowo, gdy wtem zamajaczyło mu coś jasnego przed oczyma. Spojrzał bystro, i aż się żachnął…
Tam wysoko, na poddaszu dzwonnicy franciszkańskiej błysnęło światło… Ktoś wyjrzał oknem i cofnął się. Chmury, przesłaniające księżyc, pomknęły z wiatrem, rozwidniło się na niebie i na ziemi. Świeczka na wieży zgasła, ale Jacek nie spuszczał oka z miejsca, w którem ją ujrzał.
Znowu się coś w oknie poruszyło; tym razem ukazały się trzy głowy. Za chwilę Jacek zobaczył coś więcej: ciemny duży przedmiot wysunięto poza obramienia okna i spuszczano go powoli ku dołowi.
Nie rozumiał, co to ma znaczyć, domyślał się tylko jakiejś tajemnicy.
Kuba tymczasem nie żałował płuc, ani języka, wrzeszczał wyzwiska najobelżywsze, wkońcu odskoczył wstecz, zadarł głowę i splunął w kierunku baszty.
– Masz! Tyleś u mnie wart, złodzieju …….!
– Niech się ta kłócą – przemknęło Jackowi przez głowę. – Mogliby żołnierze zauważyć co, posłyszeć szmer, lepiej, że się zajmą czym innym.
Kuba rozparł się szeroko na nogach, ujął się oburącz pod boki i klął. Nic już nie miał do stracenia; zrozumiał, że ani dobrocią, ani złością nic nie wskóra, tedy mścił się bodaj gębą.
– To teraz taki porządek w sławetnej stolicy? To spokojne, uczciwe ludzie nawet nocować nie mają we własnym łożu? Toście wy siepacze katowscy, a nie wojsko książęce? Psie syny jedne!
W oknie dzwonnicy ukazali się znów ludzie… Ciemny przedmiot obsuwał się coraz niżej, widocznie zawieszony był na linach, które tamci trzymali.
– Kosz! – omal że głośno nie wykrzyknął Jacek. – Jak Boga kocham kosz!… Człowiek w koszu!… O rety… żebyż go nie spostrzeżono!
Już nie ten sam wąsal, inny jakiś wartownik przyskoczył do okienka nad furtą.
– W tej chwili mi precz pójdziesz, smyku niedowarzony!
Kuba rozśmiał się zjadliwie.
– Ja smyk? Ano prawda, młodym jest. A tobie zazdrość, zbirze najemny, coś już lata zdarł w dziesięciorakiej służbie. Ileż ci płacą za dniówkę, hę? Kto ci da grosz, ten twój pan! Chachachacha!
– A ty pędraku… błaźnie jeden… zda ci się, że z babami masz do czynienia? Precz, bo kuszę naciągam i przestrzelę cię na wylot!
Tajemniczy kosz dotknął szczytu muru klasztornego i zatrzymał się. Jacek przyskoczył do Kuby i szarpnął go z całej siły za rękę.
– Milcz, jeśli ci żywot miły! – szepnął mu w samo ucho, a głośno i dobitnie rzekł do żołnierza:
– Idziemy już oba, panie wachmistrzu, idziemy; raczcie wybaczyć chłystkowi głupiemu. Piwo mu w głowie szumi, to i plecie jak na mękach… Zdrowego snu wam życzę; dobranoc!
– Dobranoc – mruknął strażnik, zasuwając okiennicę.
– O Jezu… szczęście, że sobie poszedł – westchnął Jacek.
– Cóżeś ty rozum postradał, abo cię tchórze obleciały? – wrzasnął Kuba, ochłonąwszy nieco z pierwszego zdumienia. – Puszczaj… pobiegnę do furtki; jeszcze mu za mało zelżywości nagadałem; niech sobie raz użyję. A to coś niesłychanego… takiego łotra bezecnika przepraszać będzie!
– Ani pary z gęby nie puścisz, bo cię uduszę – syknął Jacek i palcem wskazał na mur. – Rozumiesz teraz?
– A tam co takiego?
– Co? Człowiek jakiś ucieka; ojcowie mu niosą pomoc. Usuńmy się dalej na prawo, coby nas z baszty nie dostrzeżono; może i my się na co przydamy.
Kosz osiadł na ziemi po zewnętrznej stronie muru.
– O Matko… fosa głęboka… wody niemal do pół… patrzaj no, Jacek… mnich jakiś!
– Zesuwa się… o rety… już ma po ramiona…
– Już po szyję…
– Trzeba go ratować…
Jacek położył się na brzegu fosy i odchrząknął cichutko.
Człowiek zanurzony w wodzie, podniósł głowę nasłuchując.
– Wielebny ojcze, nie lękajcie się… my swoi… ino śmiało do brzegu!… Tędy lepiej… na lewo… jeszcze na lewo…
– Cóż gadasz? Na prawo przecie… – szepnął Kuba.
– Nam na prawo, to jemu z przeciwnej strony na lewo.
– Chyćcie się mego kija… – szepnął Jacek – podciągnę was na wał… Nie bójcie się, nie puszczę… mocno trzymam.
– Tu nogę stawcie… tu wyrwa, jest się na czym zeprzeć.
– Jeszcze jeden krok w górę… podajcie mi drugą rękę.
– O Jezu, dzięki Ci… Już!
Habit zakonnika, ociekający wodą, przylgnął mu do ciała; drobny był to człek i zmizerowany; nie miał nawet czapki na głowie.
Бесплатно
Установите приложение, чтобы читать эту книгу бесплатно
О проекте
О подписке