– Peggotty! – zawołała panna Betsey otwierając drzwi – podawaj prędzej herbatę. Twoja pani zasłabła, nie marudźże14!
Wydawszy ten rozkaz tonem osoby przywykłej do rozkazów i rzuciwszy badawcze spojrzenie na wychodzącą z kuchni ze świecą w ręku, zdziwioną tym nieznanym i rozkazującym głosem służącą, ciotka Betsey wróciła na poprzednie miejsce, podniosła brzeg sukni, nogę położyła na kratce kominka, a obie ręce złożyła na kolanach.
– Mówiłaś dopiero – zaczęła – o dziewczynce. Nie wątpię też ani na chwilę, że będzie to dziewczynka. Otóż od chwili urodzenia tej dziewczynki…
– Może będzie to chłopczyk – wtrąciła nieśmiało moja matka.
– Nie zaprzeczaj mi – odparła ciotka – wiem, co mówię. Przeczucie mnie nie myli. Otóż od chwili urodzenia tej dziewczynki rozciągam nad nią opiekę, będę jej chrzestną matką i proszę, aby się nazywała Betsey Trotwood Copperfield. W życiu tej Betsey Trotwood nie powinno być omyłek i niech nikt się nie ośmieli zażartować z uczuć tej Betsey Trotwood. Wychowamy ją starannie, będziemy strzec, aby zaufania i serca nie trwoniła na darmo. Moja to już rzecz.
Za każdym z powyższych zdań ciotka potrząsała głową, jak gdyby z myśli i pamięci zrzucić chciała ciężar dawnych cierpień. Tak się przynajmniej zdawało mojej matce, gdy patrzała na nią przy niepewnym blasku ognia, zbyt słaba zresztą, zbyt wystraszona i niespokojna o siebie, aby zdawać sobie sprawę z tego, co widziała lub mówiła.
– Czy Dawid dobry był dla ciebie, moje dziecko? – spytała ciotka po krótkim milczeniu. – Czyście byli szczęśliwi?
– Bardzo szczęśliwi – odrzekła moja matka. – Był chyba zbyt dobry dla mnie.
– Pieścił cię, psuł zapewne.
– Teraz gdym została sama i opuszczona na tym świecie, teraz wiem, że w istocie tak było – załkała biedna kobieta.
– Ts… nie płacz, no nie płacz – pocieszała ją panna Betsey – nie byliście, widzisz, dobraną parą. Jak gdyby były dobrane pary! Dlatego pytałam. Sierotą byłaś, co?
– Sierotą.
– Nauczycielką, zdaje mi się.
– Nauczycielką dzieci w rodzinie, którą pan Copperfield odwiedzał czasem. Zauważył mnie i był zawsze bardzo dla mnie dobry… oświadczył się… przyjęłam oświadczyny i takeśmy się pobrali15 – kończyła, ze zwykłą sobie prostotą, matka moja.
– Dziecię! Biedne dziecię! – mruczała panna Betsey, pochylając nad ogniem zmarszczone czoło. – Czy ty w ogóle coś umiesz?…
– Przepraszam panią – wyjęknęła znów moja matka.
– Jak dom prowadzić, na przykład? – kończyła ciotka Betsey.
– Słabo – odrzekła – o wiele mniej niż bym chciała. Dawid uczył mnie…
– Niby sam się znał na tym! No! – wtrąciła ciotka.
– Chciałam korzystać, chciałam z całego serca, a on był tak dobry, wyrozumiały, cierpliwy i gdyby nie…
Łkanie przerwało mowę mej matce.
– Prowadziłam rachunki starannie, co wieczór sprawdzaliśmy je razem – ciągnęła moja matka, łkając ciągle.
– Uspokój się, no, uspokój, nie płacz tak – mówiła ciotka.
– I nigdy najmniejsze nie zaszło między nami nieporozumienie – kończyła płacząc matka moja. – Czasem tylko zarzucał mi, że moje trójki zbyt są podobne do piątek, że laseczki przy siódemkach i dziewiątkach zbyt kręte…
– Uspokój się, nie płacz tak – upominała ciotka. – Może ci to zaszkodzić i nie tylko tobie, lecz i mojej chrzestnej córce.
Ostatni ten wzgląd uspokoił nieco moją matkę. Czuła się zresztą coraz słabszą. Zapanowało milczenie przerywane pochrząkiwaniem ciotki.
– Dawid – rzekła ona wreszcie – posiadał rentę. Czy zapewnił ci jaki fundusz?
– Był tak dobry, że pomyślał o mnie i część renty przelał na moje imię.
– Na jaką sumę?
– Sto pięć funtów rocznie.
– Mogło być gorzej – zauważyła ciotka.
Tymczasem z biedną moją matką tak źle już było, że wnosząca herbatę i świecę Peggotty przelękła się na dobre. Pomogła swej pani natychmiast przejść do sypialnego pokoju, wysyłając jednocześnie po doktora swego siostrzeńca, Hama Peggotty, którego od dni już kilku w przewidywaniu tej konieczności przechowywała w kuchni bez wiedzy mojej matki.
I doktor, i wezwana do pomocy niewiasta zdziwili się wielce niespodziewanym widokiem obcej damy, siedzącej u kominka z groźną miną, przewieszonym przez lewą rękę kapeluszem i uszami pełnymi waty. A że ani moja matka w tej chwili nie mogła udzielić żadnych objaśnień, ani też Peggotty nie umiała wytłumaczyć, zjawisko pozostało tajemniczym, do czego też przyczyniała się niemało wielka ilość wyciąganej z kieszeni i do uszu przez nieznajomą pakowanej waty.
Doktor wróciwszy z pokoju chorej i przekonawszy się zapewne, że zmuszony będzie spędzić kilka godzin z nieznajomą, usiłował być uprzejmy i towarzyski. Był to najspokojniejszy i najłagodniejszy pod słońcem człowieczek, starał się jak najmniej zabierać wszędzie miejsca, chód jego był cichy, jak stąpanie ducha w Hamlecie, głowę przechylał skromnie na ramię. Nie nazwałby złym słowem psa ani nawet na wściekłego psa nie potrafiłby burknąć, dałby mu choć jedno, choć pół, choć cząstkę dobrego słowa, a mowa jego, jak i kroki, była cicha i powolna. Nie, za nic w świecie, nawet dla wściekłego psa nie byłby on szorstki i ostry.
Toteż pan Chillip, spoglądając uprzejmie na moją ciotkę i zwracając pytanie do nieznajomej zatykającej uszy watą, spytał najuprzejmiej, dotykając przy tym swego lewego ucha:
– Miejscowe zapewne cierpienie?
– Co takiego? – odrzekła ciotka, wyciągając watę z ucha, niby korek.
Szorstkość pytania tak bardzo przeraziła łagodnego doktora, że o mało, jak zapewniał potem, nie stracił głowy. Niemniej jednak ze zdwojoną uprzejmością powtórzył pytanie:
– Miejscowe zapewne zapalenie?
– Głupstwo! – odrzekła ciotka, zatykając znów ucho.
Doktorowi nie pozostawało nic innego jak usiąść i przyglądać się wpatrzonej w ogień nieznajomej, dopóki nie wezwano go znów do chorej. Po kwadransie wrócił do bawialnego pokoju.
– Co, a jakże tam? – spytała ciotka wyciągając watę.
– Pomyślnie, wcale pomyślnie – odrzekł – pomaleńku zbliżamy się do końca.
– Ba! – wstrząsnęła wzgardliwie głową i znów zakorkowała ucho.
Raziło to, strasznie raziło doktora, jak upewniał potem, lecz cóż miał począć? Siedział tedy cicho i spoglądał na nieznajomą, która nie odwracała twarzy i oczu od ognia. I tak siedzieli naprzeciw siebie godzin parę, zanim znów nie wezwano doktora do chorej. Gdy wrócił:
– I jakże tam? – spytała ciotka wyjmując watę z jednego ucha.
– Nieźle, łaskawa pani! Postępujemy powoli, postępujemy.
– Ta-a-k! – warknęła, a doktor utrzymywał, że tak go przestraszyła tym mruknięciem, że wolał odtąd siedzieć na schodach po ciemku i nadto w strasznym przeciągu, niż dotrzymywać dalej towarzystwa nieznajomej.
Ham Peggotty, uczęszczający do szkółki i biegły w katechizmie, a co za tym idzie – wiarygodny świadek, opowiadał nazajutrz, że wszedłszy przypadkiem do pokoju, w którym znajdowała się panna Betsey, został natychmiast pochwycony w szpony przechadzającej się niespokojnym krokiem wzdłuż i wszerz pokoju damy. Dochodziły tu głosy i jęki, których zapewne wata zgłuszyć nie zdołała, i Ham padł ofiarą zdenerwowania panny Betsey. Porwała go za kołnierz, miotając nim, targała go za włosy i za uszy, szarpała, co zresztą potwierdzone zostało przez własną jego ciotkę, Peggotty, która widziała Hama po północy, wkrótce po wyjściu ze szpon panny Betsey, i zapewniała, że był niemal tak czerwony, jak moja, drobniutka wówczas, osóbka.
Dobry doktor Chillip niezdolny był do zemsty, toteż skoro mu czas na to pozwolił, wszedł do pokoju, w którym przebywała nieznajoma, i zbliżając się do niej z uprzejmym uśmiechem:
– Rad jestem – rzekł – że mogę powinszować pani…
– I cóż? – przerwała mu ciotka.
Przeraził się biedak i starał się ułagodzić nieznajomą ukłonami i uśmiechem.
– Zwariował czy co? – wrzasnęła niecierpliwie ciotka Betsey. – Nie możesz mi pan odpowiedzieć?
– Uspokój się, droga pani. Nie ma się już czego trwożyć – uspokajał ją z uśmiechem doktor.
I dziwił się długo potem, i za cud niemal poczytywał, że go nie odepchnęła i tylko wstrząsnęła głową, ale to tak, że umilkł na razie. Po chwili dopiero, przyszedłszy do słowa, począł ją znów uspokajać:
– Rad jestem, że mogę powinszować łaskawej pani. Wszystko odbyło się szczęśliwie, nader16 szczęśliwie.
Ciotka Betsey nie spuszczała oka z mówiącego.
– Jakże się ona miewa? – spytała zakładając ręce na piersi.
– Nieźle, wcale nieźle, i spodziewam się, że niebawem wróci do sił – upewniał lekarz – zważywszy zwłaszcza okoliczności, w jakich się to odbyło… Dziwnie szczęśliwie wszystko poszło. Możesz ją pani odwiedzić choć zaraz, nie zaszkodzi to jej wcale.
– Ależ ja pytam o nią – zawołała niecierpliwiąc się panna Betsey.
Doktor przechylił głowę na ramię, uprzejmie uśmiechając się do nieznajomej.
– Jak się ma nowo narodzona? – objaśniła ciotka.
– Sądziłem… wiadomo już pani… jest to chłopiec – rzekł doktor.
Ciotka Betsey nie odrzekła na to ani słowa. Wziąwszy kapelusz za wstążki, uderzyła nim doktora po twarzy i odwróciwszy się, wyszła, aby już nie wrócić. Zniknęła, jak rozgniewana wróżka lub jedna z tych nadprzyrodzonych istot, które, obdarzony szczególnym darem, miałem widywać. Nie wróciła. Spoczywałem w kołysce, a matka moja na łóżku, lecz Betsey Trotwood Copperfield rozpłynęła się we mgłach, z których dopiero com zstąpił17 w rzeczywistość. Wypływające z okien naszych światło rozświetlało mroczne szlaki podobnym mnie pielgrzymom. Oświetlało też wzgórze usypane nad popiołami tego, bez którego nie mógłbym istnieć.
Бесплатно
Установите приложение, чтобы читать эту книгу бесплатно
О проекте
О подписке