Читать бесплатно книгу «Przygody Sindbada żeglarza» Bolesław Leśmian полностью онлайн — MyBook
image

Przygoda druga

Przy śniadaniu porannym oświadczyłem wręcz wujowi Tarabukowi, że dziś wieczorem stanowczo opuszczam Bagdad. Wbrew moim oczekiwaniom, wuj Tarabuk ani się zdziwił, ani zaniepokoił, ani oburzył. Z lekka jeno przymrużył oczy, wydął nieco wargi i rzekł z przekąsem:

– Dlaczego opuszczasz Bagdad – mogę jeszcze jako tako zrozumieć, ale dlaczego dotąd nie raczyłeś mi opowiedzieć pierwszej twojej przygody – tego zrozumieć nie mogę, nie chcę i nie potrafię. Urażasz mnie bardzo, okazując brak zaufania do wuja, którego ciekawość z pewnością dorównuje twojej żądzy podróży. Cierpliwie dotąd wyczekiwałem chwili, w której samochcąc opowiesz mi wszystko. Ponieważ jednak, zamiast oczekiwanej opowieści, usłyszałem dzisiaj z ust twoich postanowienie ponownego odjazdu, wtedy sam cię proszę, abyś przed odjazdem zaspokoił moją ciekawość.

– Drogi mój wuju – odrzekłem – głęboko i szczerze szanuję twoją ciekawość i chętnie ją zaspokoję. Słuchaj mnie uważnie, gdyż przygody moje godne są twoich uszu.

Wuj Tarabuk natężył uszu, otworzył na oścież oczy, rozchylił usta i nabrał tak dziwnego wyrazu twarzy, że trudno było orzec, czy osłupiał z ciekawości, czy też tylko znieruchomiał. Opowiedziałem znieruchomionemu, czy też osłupiałemu wujowi wszystko, co mi się zdarzyło podczas pierwszej mojej podróży. Podobał mu się niezmiernie król Miraż, oczarowała go Piruza, poczuł tylko wstręt do Hindbada oraz pewien rodzaj niechęci do Degiala.

– Drogi Sindbadzie! – zawołał, gdym skończył opowiadanie – Mam ci za złe, że nie potrafiłeś ująć Miraża i Piruzy odpowiednim podarunkiem. Muszę wyznać, iż czarodziejska księga, którą złożył jej w darze Hindbad, była skarbem niezmiernie rzadkim. Co do mnie – potrafiłbym zaćmić ów dar – skromniejszym, a jednak cenniejszym darem. Złożyłbym u stóp pięknej Piruzy wiersz na jej cześć napisany. Uwierz mi, że odwróciłaby oczy od czarodziejskiej księgi, aby je przenieść na świstek papieru, zapisany skromną ręką wielkiego poety. Hindbad odszedłby z kwitkiem, ja zaś pojąłbym za żonę piękną Piruzę. Dla ciebie, Sindbadzie, Piruza stracona jest na zawsze, lecz mam nadzieję pozyskania tej, którąś ty stracił. Czego siostrzeniec nie potrafił – wuj dokona. W tej chwili napiszę wiersz na cześć Piruzy, ty zaś wyrusz wprost do krainy Miraża i ciszkiem wręcz mój wiersz pięknej Piruzie. Powiedz jej tylko trzy słowa: od wuja Tarabuka, to – wystarczy. Bądź pewien, że po odczytaniu mego wiersza, Piruza albo zażąda od męża natychmiastowego rozwodu, albo czarodziejską księgą rozbije łeb podłego Hindbada. Po rozbiciu tego łba lub po dopełnionym rozwodzie – Piruza przyśle po mnie do Bagdadu stu rycerzy, którzy nawet wbrew mojej woli i pomimo lekkiego z mojej strony oporu sprowadzą mnie do państwa króla Miraża, abym tam niezwłocznie poślubił niecierpliwą a oczarowaną moim wierszem Piruzę.

– Wuju! – zawołałem. – Nigdy już noga moja nie postanie w państwie króla Miraża! Dzień mojego powrotu – byłby dniem mojej śmierci. Czyha tam na mnie niewidzialny Degial, a prócz tego widok Piruzy i Hindbada zbyt by mi zakrwawił serce!

Wuj Tarabuk nie słyszał moich słów. Siedział już przy stole z piórem w ręku i pisał. Minął poranek – a wuj Tarabuk pisał. Nastało południe a wuj Tarabuk pisał. Pierwsza gwiazda zabłysła na niebie – a wuj Tarabuk pisał.

– Wuju! – szepnąłem zrozpaczony. – Muszę już w podróż wyruszyć! Przejazd z Bagdadu do Balsory wymaga całej nocy, a okręt z Balsory nad ranem od brzegów odbija.

Wuj Tarabuk pisał.

– Wuju! – krzyknąłem, szarpiąc go za ramię. – Nie mam czasu ani chwili! Odjeżdżam! Do widzenia!

Wuj Tarabuk pisał.

Wdziałem kapelusz na głowę i już byłem u drzwi, gdy wuj Tarabuk triumfująco zawołał:

– Skończyłem!

Głos wuja zatrzymał mnie w progu.

– Skończyłem! – powtórzył wuj, podbiegając do mnie i podając mi świstek papieru.

– Oddasz to Piruzie do rąk własnych! – wołał wuj Tarabuk. – Powiesz jej tylko te cztery słowa: skromny utwór wielkiego poety.

– Dobrze, dobrze! – rzekłem, chcąc jak najprędzej uwolnić się od natrętnego wuja.

Wybiegłem szybko z pokoju i po chwili byłem już na ulicy. Wuj Tarabuk wysunął głowę przez okno i zawołał:

– A pamiętaj powiedzieć Piruzie, żeby przysłała po mnie do Bagdadu stu rycerzy konnych! Będę wprawdzie stawiał opór, ale bardzo lekki!

Przyśpieszyłem kroku i wkrótce tak się oddaliłem od wuja Tarabuka, że już nie słyszałem jego głosu.

Nazajutrz z rana byłem już w Balsorze. Omal się nie spóźniłem, gdyż okręt za chwilę miał już odbić od brzegu. Zdyszany wbiegłem na pokład. Poranek był słoneczny. Radość rozpierała mi piersi, gdym uczuł, że okręt, z lekka się kołysząc, unosi mnie hen daleko – w kraje nieznane. Wsparłem się łokciem o burtę okrętu i zapatrzyłem się w dal morską. Kołysanie okrętu wkrótce mnie uśpiło. Przymknąłem oczy i oddałem się z rozkoszą snowi, ponieważ zmęczony byłem całonocną podróżą. Zaledwo sen owładnął moim ciałem, a już poczułem, że wokoło mnie dzieją się jakieś czary. Fala, która z pluskiem uderzała o ścianę okrętu, rozpadła się nagle na dwoje i wynurzył się z niej znany mi dobrze łeb Diabła Morskiego.

– Jak się masz, Sindbadzie – rzekł Diabeł Morski, zaglądając mi do oczu swymi nieodpartymi ślepiami.

– Mam się nieźle – odpowiedziałem natychmiast, zdobywając się na ironię, nie pozbawioną wszakże strachu. – Nie rozumiem jednak, po co się wynurzasz z fali i ukazujesz moim oczom? Wcale nie jestem spragniony twego widoku.

– Stęskniłem się do ciebie – odrzekł Diabeł Morski – Byłem pewien, że rady moje utkwiły głęboko w twym sercu i że w końcu opuścisz nudny dom wuja Tarabuka, aby na świecie szerokim szukać nowych przygód.

– Gnają mnie w świat nie twoje rady, lecz moje własne marzenia i żądze – odrzekłem z dumą.

– Tym lepiej, tym lepiej, – zauważył Diabeł Morski. – Zawsze się o to starałem, aby rady moje odpowiadały twoim żądzom i marzeniom. Mam do ciebie żal słuszny za to, że ongi list mój wrzuciłeś do głębiny morskiej, zamiast go zachować przy sobie na pamiątkę. Znalazłem ten list w morzu i korzystam ze sposobności, aby go dzisiaj zwrócić tobie.

– Precz z tym listem! – zawołałem. – Nie po to go falom morskim oddałem, aby go znowu przyjąć z powrotem! Nie chcę tego listu! Brzydzę się tym listem! Protestuję przeciw temu listowi!

– Nadaremne twe okrzyki! – odrzekł Diabeł Morski. – Poniechaj wszelkich wysiłków i sprzeciwień. Znieruchomię cię moim wzrokiem i wsunę list z powrotem do kieszeni.

I Diabeł Morski utkwił we mnie swe straszliwe ślepie. Czułem, że pod wpływem jego przenikliwych, nieodpartych spojrzeń tracę z wolna siły i nieruchomieję. Nadaremnie starałem się poruszyć ręką, nogą, głową… Znieruchomiały mi ręce, znieruchomiały nogi i znieruchomiała głowa. Wówczas Diabeł Morski, zauważywszy zapewne, iż stopień mego znieruchomienia jest dość wysoki, zbliżył się do mnie z przeklętym listem w pysku i wsunął mi list do kieszeni, po czym szepnął:

– Zbudź się – zbudź się – zbudź!

Zbudziłem się nagle i dotknąłem ręką kieszeni, chcąc zbadać, czy śniłem tylko, czy też rzeczywiście byłem igraszką Diabła Morskiego. Niestety – list zaszeleścił w kieszeni. Przerażony, wyciągnąłem go zowąd szybko i przekonałem się, że jest to ten sam list, który mi przyniósł tyle nieszczęść podczas pierwszej mojej podróży.

Bojąc się, ażeby kapitan i marynarze nie ujrzeli w moim ręku przeklętego listu, włożyłem go z powrotem do kieszeni. Zaledwie to uczyniłem, niebo zachmurzyło się, błyskawica fioletowym zygzakiem zarysowała się na ołowiu chmur, rozległ się grzmot daleki i okręt nasz zakołysał się nerwowo na wzburzonych falach. Byłem pewien, że przyczyną burzy jest obecność na okręcie listu Diabła Morskiego. Nie myliłem się, gdyż takiej burzy nikt chyba jeszcze nie widział. Niebo i morze tak pociemniały, iż robiły wrażenie dwóch bezdennych otchłani, w których miotała się i ryczała sama ciemność, przemieszana z wichrem. Ludzie na pokładzie stali bez ruchu, nie wiedząc, co czynić. Nawzajem się nie widzieli, nawzajem nie słyszeli swych głosów.

Trudno było w tej ciemności wyróżnić kapitana. Zapewne wydawał jakieś rozkazy w celu ratowania okrętu, lecz – niestety – nikt tych rozkazów nie słyszał wśród ryku burzy i poświstu wichury. Olbrzymie fale wpadały na okręt, zatapiając ludzi i znosząc niektórych z pokładu. Wreszcie usłyszałem głuchy trzask łamiących się masztów i uczułem, że okręt nasz pogrąża się w toni morskiej. Odmówiłem z błyskawiczną szybkością modlitwę, którą marynarze odmawiają zazwyczaj w chwili, gdy okręt ma utonąć. I dobrzem uczynił, bo gdybym się spóźnił o małą chwilę, już bym nie zdążył jej odmówić, a kto wie czy bez pomocy tej modlitwy udałoby mi się uratować swe życie wśród ogólnego zniszczenia.

Woda zalała już pokład. Zapewne dolna część okrętu została naruszona i woda znalazła sobie dość szerokie ujście, gdyż w niespełna kilka minut uczułem, że grążę się wraz z okrętem w morzu. Już woda sięgała mi ramion, szyja tylko i głowa i wzniesione usilnie ręce sterczały nad jej powierzchnią. W tej chwili właśnie niebo z lekka się przejaśniło i zobaczyłem, że dokoła mnie sterczą tak samo szyje i głowy i wzniesione ku niebu dłonie moich towarzyszy. Zapadaliśmy się na dno coraz szybciej. Już dolne wargi nasze dotykały poziomu morza. Po chwili zobaczyłem bezsilne miotania się tonących beznadziejnie ciał ludzkich które nadaremnie borykały się w wodzie z okropną śmiercią. Przyszła kolej i na mnie. Jużem się zachłysnął dwa razy i miałem się zachłysnąć po raz trzeci, gdy nagle ujrzałem w pobliżu olbrzymi maszt, który, wichrem złamany, płynął po fali. Uczepiłem się oburącz tego masztu i popłynąłem wraz z nim tam, kędy17 wicher nas pognał. Płynąłem tak trzy dni i trzy noce, aż wreszcie pewnego poranku dotarłem do brzegów jakiegoś lądu.

Wyskoczyłem radośnie na ląd i rozejrzałem się dokoła, chcąc zrozumieć, gdzie jestem i czy znajdę jakiekolwiek pożywienie, czy też czeka mnie śmierć głodowa. Trzy dni bowiem i trzy noce nic w ustach nie miałem. Wokół mnie była zupełna pustynia. Piachy i piachy. Ani drzew, ani kwiatów, ani ptaków. Jeno pośrodku niemal piaszczystej równi ujrzałem przedmiot, który od razu przykuł moją uwagę. Był olbrzymi i okrągły, niby potwornie wielkie jajo. Żaden wszakże ze znanych mi ptaków tak olbrzymich jaj nie znosił. Toteż przyszedłem wkrótce do wniosku, że jeśli ów przedmiot jest – jajem, ptak, który je zniósł, należy w każdym razie do nieznanego mi gatunku ptaków. Prócz tego przyszło mi do głowy, że mogę skorzystać z zawartości tego jaja, aby głód zaspokoić, gdyż nie znajdę wokół żadnego innego pokarmu. W tym celu zbliżyłem się szybko do jaja, wyjąłem zza pasa topór podróżny i uderzyłem nim z całych sił w skorupę. Uderzenie topora nadłamało z lekka skorupy, w której ukazała się wąska szczelina. Natychmiast przez ową szczelinę zaczęło się sączyć białko. Nadstawiłem dłoni i począłem spijać świeże, smaczne białko, które ciurkiem płynęło z olbrzymiego jaja.

Przetrwałem tak kilka tygodni, karmiąc się wyłącznie białkiem. Po kilku tygodniach z jaja trysnęło pachnące, szafranowego koloru żółtko. Rad byłem niezmiernie tej zmianie potraw, gdyż wyznam szczerze, iż białko mi się już sprzykrzyło i od dni kilku z niecierpliwością wyczekiwałem spodziewanego żółtka.

Po kilku wszakże tygodniach wyczerpało się i żółtko. Przede mną piętrzyła się jeno olbrzymia, lśniąca skorupa do cna opróżnionego jaja, które przez czas tak długi było dla mnie pełną powabu spiżarnią. Z rozpaczą spojrzałem na opustoszałą spiżarnię i na dookolną pustynię, gdzie nie mogłem znaleźć dla siebie żadnego pokarmu. Pustynia była spalona słońcem. Przez kilka tygodni mego na niej pobytu ani jedna kropla deszczu nie upadła na jałową ziemię. Właśniem pomyślał o deszczu, gdy nagle niebo się zachmurzyło i poczułem w powietrzu przyjemny, wilgotny zapach zbliżającej się ulewy. Ulewa spadła z takim szumem, jakby w niebie rozwarło się tysiące rdzawych, zgrzytliwych upustów. Rozchyliłem usta i z rozkoszą spijałem olbrzymie, chłodne krople, które mi do ust obficie trafiały. Przemokłem cały do cna, sprawiał mi jednak przyjemność wilgotny dotyk deszczu. Nadszedł wieczór – a deszcz nie ustawał. Nadeszła noc – a deszcz nie ustawał. Zaświtał poranek – a deszcz trwał nadal. Zaczęło mnie to niepokoić. Zamiast pustyni – miałem teraz przed oczyma nieskończoną kałużę, która z każdą chwilą szerzyła się i pogłębiała. Po kostki byłem już w wodzie. Drugi dzień minął, a deszcz lał jak z cebra nieustannie. Woda sięgała mi niemal do kolan. Próżnom dokoła wodził okiem, aby znaleźć jakiekolwiek schronisko. Ani drzew, ani skał nie było dokoła. Wzrok mój padał nieustannie tylko na olbrzymie, puste jajo. Przyszła mi nagle myśl do głowy, że mogę przecież zamieszkać w jego wnętrzu. Natychmiast zbliżyłem się do jaja, rozszerzyłem toporem otwór, który przedtem uczyniłem, i wpełzłem przez otwór do wnętrza. Gdym był już we wnętrzu, zasłoniłem otwór skórzanym kaftanem, który miałem na sobie, aby tym sposobem osłonić moje nowe mieszkanie przed ulewą. Byłem zachwycony moim schroniskiem. Od czasu, jak wyruszyłem w podróż, nie miałem jeszcze tak wygodnego mieszkanka. Było co prawda zbyt okrągłe i zbyt sklepione. Musiałem przez czas pewien przyzwyczajać nogi do chodzenia po wklęsłej, nieckowatej podłodze. Zanim zdobyłem owo nawyknienie, padałem niemal co chwila jak długi na podłogę tym bardziej, że była śliska z powodu resztek białka, które zgarniałem w dłonie i w ten sposób żywiłem się jeszcze przez dni kilka. Tymczasem – nazajutrz po moim zamieszkaniu we wnętrzu jaja, deszcz ustał i pogodne, jaskrawe słońce przeniknęło przez przezroczą18 skorupę jaja, wyzłacając całe jego wnętrze. Sama skorupa, oświetlona rzęsistym słońcem, zdała mi się szczerozłotą. Widziałem, jak z wolna, w miarę zachodu słońca – zmieniała swe barwy, stając się coraz różowszą, aż wreszcie spurpurowiała, wypełniając wnętrze cudownym, purpurowym półświatłem. Ubranie moje i ręce, na które spojrzałem, wszystko teraz było – purpurowe, aż wreszcie purpura zaczęła ciemnieć, błękitnieć, szarzeć i w końcu mrok gęsty zapanował w moim mieszkaniu. Pewnego dnia – w samo południe, zauważyłem nagle, iż przejrzyste ściany mego mieszkania, złociściejące od słońca, pokryły się nagłym i niespodzianym cieniem.

– Pewno się niebo zachmurzyło i burza nadchodzi – pomyślałem w duchu i, chcąc sprawdzić moje przypuszczenia, wyjrzałem na świat przez wyżłobione w jaju okienko.

Jakież było moje zdziwienie, gdym zamiast chmury – ujrzał w niebiosach – tuż nad jajem – olbrzymiego ptaka, który dwojgiem ogromnych skrzydeł przesłonił niebiosy i rzucił cień na ściany mego domu.

Nigdym nie widywał dotąd tak ogromnego skrzydlaka. Zauważyłem, że po chwili lotu znieruchomiał w niebiosach i zaczął się z wolna spuszczać na ziemię – wprost ku miejscu, w którym znajdowało się jajo.

Domyśliłem się, że jajo, w którym mieszkam, jest przyrodzoną własnością skrzydlatego olbrzyma. Jednocześnie przypomniałem sobie nagle słowa pewnego marynarza, który mówił do mnie i do swych towarzyszy:

– Nikt mi chyba nie uwierzy, że widziałem w swoim życiu ptaka, który jest dziesięć razy większy od największego okrętu, chociaż posiada dwa tylko potężne żagle. Kto nie wierzy w istnienie takiego ptaszury, ten niech przynajmniej uwierzy w to, że ptak ów nazywa się Rok. Nie znam jego obyczajów, ale przypuszczam, iż znosi jaja tak wielkie, że można by w jednym z nich schować wszystkie kufry naszej załogi z taką samą łatwością, z jaką ja w tej chwili chowam fajkę do kieszeni. Niewiara prostaków w możliwość zniesienia takiego jaja zasadza się chyba na tym tylko, że nigdy kura swojska takich im jaj znieść nie raczyła, – lecz za możliwością znoszenia jaj takich przemawia nieodparcie ta okoliczność, że ptak Rok wcale nie jest do kury podobny.

Tak mówił stary, wytrawny marynarz. Pamiętam, iż wówczas pierwszy zwątpiłem o prawdzie słów starego marynarza, toteż w tej chwili właśnie poczerwieniałem ze wstydu po uszy na myśl, iż tkwię we wnętrzu jaja, w którego zniesienie nie wierzyłem, i że spuszcza się ku mnie z niebiosów19

1
...

Бесплатно

0 
(0 оценок)

Читать книгу: «Przygody Sindbada żeglarza»

Установите приложение, чтобы читать эту книгу бесплатно