W kilka dni później, w południe, pan Kazimierz, ubrany jak do podróży, był na pożegnaniu u matki. Czuli oboje, że między nimi istnieje przymus, są niezadane pytania i niewymówione zdania.
Było to naturalne, gdyż pan Kazimierz z niepokojem czekał na pieniądze, a pani Latter miała nieokreślone wątpliwości co do sposobu użycia ich przez syna. Już mu nie ufała.
– Więc dzisiaj jedziesz – zapytała nie patrząc ma w oczy.
– Za godzinę – odparł. – Dziś jedziemy z młodym Goldwaserem do niego na wieś, a stamtąd do Berlina. Ich folwark, Złote Wody, leży o parę wiorst od stacji.
Pani Latter przysłuchiwała się nie tyle temu, co syn mówił, ile – jak on mówił. W podobny sposób mechanik przysłuchuje się warczeniu machiny, ażeby poznać, czy się w niej co nie zepsuło.
– Z Goldwaserem?… – powtórzyła budząc się z zamyślenia. – Miałeś przecie jechać z hrabią Tuczyńskim… Skąd znowu ten Goldwaser?…
Pana Kazimierza zirytowało pytanie, lecz hamował się.
– Mateczka bada mnie, jak gdyby mi nie dowierzała – mówił. – Z Tuczyńskim spotkamy się w Berlinie, a z Goldwaserem jadę, ponieważ zależy mi na nim. Przede wszystkim u jego ojca kupię przekaz, boć z taką gotówką bałbym się podróżować.
– Kupując przekaz robisz dobrze, ale po co te nowe stosunki?
Pan Kazimierz wesoło roześmiał się i zaczął całować panią Latter.
– Ach – zawołał – w matuchnie wciąż pokutuje szlachcianka!… Na hrabiów zgadza się mama, ale wobec stosunków z bankierami robi się na mateczce gęsia skórka. Tymczasem dla mnie – ci i tamci są tylko narzędziami. Arystokracja daje mi rozgłos, bankierzy dadzą dochody, ale właściwą pozycję dadzą mi dopiero masy, demokracja… Tam są moje ideały, tu – szczeble prowadzące do nich…
Pani Latter spojrzała na niego zdziwiona.
„Więc on – myślała – naprawdę do czegoś dąży?… On ma cel, plan, energię i bynajmniej nie jest niższy od Kotowskiego…”.
Serce w niej zadrżało. Pocałowała go w czoło i szepnęła:
– Mój synu… kochane dziecko!… Kiedy cię słucham, nie mogę nie wierzyć ci i nie kochać… Ach, gdybyś ty mi jednak powiedział wszystko…
– Powiem. Cóż matuchna chce?
– Masz… czy masz jakie obowiązki względem Joanny?…
Pan Kazimierz podniósł ręce do góry i zaczął się śmiać.
– Cha… cha… cha!… Ja, względem Joasi?… Ależ ona w tej chwili kokietuje starego dziada, który ma kamienicę, i jemu chce narzucić obowiązki, nie mnie…
Pani Latter była zawstydzona, ale i uradowana.
– A teraz powiedz, tylko szczerze – długi masz?…
– No, czy mam!… – odparł. – Któż ich nie ma. Znajdzie się tam jakaś drobnostka, którą jeszcze dziś ureguluję.
– Byłeś winien Zgierskiemu?…
– Co?… – zawołał zmieszany pan Kazimierz. – To bydlę powiedziało…
– Nie mów tak na niego – przerwana pani Latter – bo on przyznał, że zwróciłeś wszystko. Ale czyś mu jeszcze nie winien, czyś nie winien innym?…
– Może znajdzie się coś, ale nie wiem ile. Drobnostka.
– Więc to nic wielkiego?… – pytała natarczywie pani Latter wpatrując się w syna. – Bo, moje dziecko, ja zawsze bałam się, ażebyście wy nie robili długów… Gdybyś wiedział, jak długi mnie samej ciężą…
– Mateczka ma długi? – zdziwił się pan Kazimierz.
– Mniejsza o nie. Zaciągam je z konieczności i płacę… Ale zaraz po założeniu tej pensji musiałam wykupić czyjeś weksle… spłaciłam dług zaciągnięty prawdopodobnie na zbytki… Ach, Kaziu, gdybyś ty wiedział, w jak ciężkiej chwili spadła na mnie ta niespodzianka… Chodziło o osiemset rubli, lecz ile one wtedy były dla mnie warte!… Myślałam, że zginiecie wy i ja… Na szczęście, los zesłał mi dobrych ludzi… Od tej jednak pory strasznie boję się niespodzianych długów…
– Czy to pan Latter tak mamę urządził? – zapytał pan Kazimierz surowo. – Co się też z nim dzieje?
– Zapewne już nic… Mniejsza o niego – odparła. – Jeżeli mam powiedzieć prawdę… (przebacz mi, Kaziu!) – dodała dziwnie tkliwym tonem – jeżeli mam przyznać się, to ci powiem… Bałam się strasznie…
– Czego, matuchno?
– Ażebyś i ty nie miał długów i ażeby po twoim wyjeździe nie spadło na mnie…
– Ależ, mateczko… Mateczko… czy godzi się. mnie posądzać o coś podobnego?…
Pani Latter płakała i śmiała się.
– Więc nie czeka mnie żadna niespodzianka? – mówiła. – Jesteś pewny?…
– Przysięgam ci, matko!… – zawołał upadając przed nią na kolana. – Mam drobne grzeszki… może za wiele traciłem czasu i wydawałem pieniędzy… może… Ale ty, matko, nie będziesz za mnie płacić kwitów… nie… nie!…
Pani Latter objęła klęczącego za szyję.
– Więc jedź… – mówiła wśród łkań. – Jedź, odznacz się, i pokaż ludziom, co możesz… O, Kaziu, jeżeli miłość i błogosławieństwo matki coś ważą na tym świecie, powinieneś być najszczęśliwszy, bo… ty nie wiesz, jak ja cię kocham i ile błogosławieństw…
Płacz przerwał jej mowę. Wnet jednak uspokoiła się, a nawet widząc zakłopotanie syna odzyskała zupełną władzę nad sobą.
– Już musisz iść? – rzekła.
– Tak, matuchno.
– Więc idź, cóż robić?… A oto pieniądze – dodała wyjmując spory pakiet z biurka. – Jest tysiąc trzysta rubli…
Syn znowu zaczął ją całować w ręce, usta, w oczy.
– Pisuj do mnie – mówiła – pisuj często… bardzo często, i o wszystkim… Jak ci się powodzi, jak idą nauki… Jadaj nie wykwintne, ale zdrowe potrawy… kładź się spać wcześnie… znajdź praczkę, ażeby nie niszczyła bielizny, i… oszczędzaj, Kaziu, oszczędzaj!… Ty nawet nie wiesz… nie domyślasz się… Ale przysięgam ci, że… ja już nie mogę… To ostatnie pieniądze… Przepraszam cię…
I znowu zapłakała.
– Czy z nami tak źle? – szepnął pan Kazimierz.
– Dosyć…
– No, ależ Hela wyjdzie za Solskiego?…
– W niej też cała nadzieja.
Taką była pożegnalna rozmowa pani Latter z synem, który niebawem opuścił mieszkanie matki.
Po wyjeździe syna pani Latter wpadła w apatię; nie pokazywała się pensjonarkom, nie wychodziła ze swego mieszkania, lecz siedziała przed biurkiem z głową opartą na ręku albo kładła się na kanapce patrząc w sufit.
Tymczasem zbliżały się święta wielkanocne. Trzeba było dla uczennic urządzić rekolekcje, prowadzić dziewczynki do spowiedzi i komunii, pisać kwartalne cenzury. Dawniej przy podobnych okazjach pani Latter była bardzo czynna; dziś – usunęła się prawie od wszystkiego. Panna Howard zastępowała ją na pensji, panna Marta w zarządzie gospodarstwem, Madzia w kancelarii.
Raz Madzia weszła do pokoju przełożonej właśnie w sprawie rekolekcyj i przypomniawszy, że mają zacząć się od jutra, dodała:
– Pewno pani do pomocy księdzu rektorowi zaprosi księży Feliksa i Gabriela?
– Dobrze.
– Pani napisze do nich?
– Listy?… Napisz sama.
W pół godziny Madzia przyniosła gotową korespondencję do podpisu. Pani Latter leżała na kanapce zapatrzona w sufit i niechętnie zwlokła się do biurka. Madzia przypatrywała jej się z obawą; pani Latter spostrzegła to i odłożywszy pióro zaczęła mówić tonem spokojnym, niekiedy drwiącym:
– Oto widzisz kobiecą samodzielność… Bo ja byłam samodzielną już wówczas, kiedy panie Howard nie śniła się jeszcze ani konna jazda, ani wolna miłość… Oto widzisz… Wychowałam dzieci, a nie mam dzieci. I pracowałam samodzielnie przez kilkanaście lat po to, ażeby dziś powiedzieć sobie, że nie mam… nawet chwili wypoczynku!
– Nadchodzą święta – wtrąciła Madzia – mamy blisko trzy tygodnie…
– Czy ty wyjeżdżasz? – spytała pani Latter
– Nie – odparła Madzia rumieniąc się.
– Ale mogłabyś wyjechać… masz gdzie wyjechać – mówiła podniesionym głosem pani Latter. – A ja czy mogę i… dokąd bym pojechała?…
Zamglone jej oczy roziskrzyły się i zwykle piękne rysy przybrały dziki wyraz.
– Powiedz: kogo ja mam i… gdzie wyjadę?… Chyba do tego poczciwego Mielnickiego… Ale i tam nie opuści mnie ani samotność, ani troska… Czy więc warto jechać?… Zapraszał mnie, wiem, że z całego serca… Pisał, ażebym przyjechała z Manią Lewińską, bo inaczej dziewczynę zabierze na święta jej babka, której ona boi się… Ale co mi po tym…
Madzia była zdziwiona wielomówstwem pani Latter, która nie lubiła zwierzać się ze swoich zamiarów ani uczuć. Wnet jednak dostrzegła, że przełożona nie patrzy na nią, tylko w okno, i nie mówi do niej, tylko jakby do kogoś za oknem.
– Samodzielność… samodzielność… – powtarzała pani Latter uśmiechając się. – Ach, głupia ta Howardówna!… Ona chciałaby wszystkie dziewczęta porobić samodzielnymi… takimi męczennicami jak ja… Ale czy ona co rozumie?… Nawet nic nie widzi… Niby to goni za samodzielnością kobiet, a kopie grób najsamodzielniejszej…
Nagle odwróciła głowę i jakby spostrzegłszy Madzię zapytała:
– Cóż ta wariatka, ciągle wykłada wam teorię samodzielności?…
Zdumiona Madzia nie wiedziała, co odpowiedzieć. Ale pani Latter nie zauważyła tego. Zaczęła bębnić palcami po biurku i znowu mówiła zniżonym głosem:
– Przysięgam, że ta kobieta jest moim nieszczęściem! Pozawracała głowy smarkaczom, nawet Helence… Ułatwiała spacery Joannie… urządzała schadzki uczennic ze studentami… A z tym Dębickim awantura!… Wszystko, wszystko przez nią…
I znowu odwróciła się do Madzi.
– Wiesz – rzekła – panna Howard nie będzie u nas od Wielkiejnocy. Sama mi to oświadczyła i ja jej nie zatrzymuję… Ach, ty czekasz na podpisanie listów do księży?… Gdybym choć przez jeden tydzień mogła nie myśleć o tych rzeczach, wyzdrowiałabym…
– Pani czuje się niezdrową? – spytała nieśmiało Madzia.
Teraz zdarzył się wypadek niespodziewany. Pani Latter z góry spojrzała na Madzię i podając jej listy rzekła tonem obrażonej zwierzchniczki:
– Proszę cię, zaadresuj to i natychmiast odeszlij przez którego ze służących. Mamy już niewiele czasu.
Madzia opuściła ją zatrwożona, nie śmiejąc nawet mówić z kimkolwiek o niezwykłym zachowaniu się przełożonej.
Na parę dni przed uwolnieniem uczennic zmieniła się fizjognomia pensji. Kilka dalej mieszkających panienek już wyjechało, a między innymi Mania Lewińska do swojej babki do Żytomierza. Lekcje odbywały się nieregularnie. Niektórzy nauczyciele nie przychodzili i prawie nie było wieczornych zajęć z pensjonarkami, które zebrawszy się w oświetlonych salach czytywały powieści.
Tego wieczora panna Marta, gospodyni pensji, zobaczywszy Madzię spacerującą po korytarzu kiwnęła na nią palcem i szepnęła:
– Niech paniuńcia przyjdzie do mnie kuchennymi schodami… Mam doskonałą śmietankę i coś do powiedzenia…
Gdy Madzia wysłała jedną szóstoklasistkę do zastąpienia jej w trzeciej klasie i zbiegła do pokoju panny Marty, znalazła nakryty stolik, kawę gotującą się na maszynce, garnuszek śmietanki i talerz lukrowanych sucharków.
– Ach, jak to dobrze! – zawołała wesoło. – Takam głodna…
Gospodyni złożyła ręce i podniosła oczy do nieba.
– Tak, tak!… – rzekła cicho – teraz tu wszyscy głodni… Dzisiaj dzieci strasznie narzekały na obiad, ale cóżem ja winna?… Pieniędzy nie ma.
– Pieniędzy?… – powtórzyła Madzia.
– Ach, świat się kończy, paniuńciu… sądny dzień! – wzdychała gospodyni nalewając kawę. – Nikomu tego nie powiedziałabym, ale pani muszę… Kiedy nam przyjdzie zapłacić choćby tylko profesorom, a to przecie – dziś, jutro, wtedy zabraknie na obiad… A tu i gospodarz odzywa się o komorne… szczerze powiem: grozi… Kalwin, nie człowiek.
– Skądże tak nagle? – zadziwiła się Madzia.
Бесплатно
Установите приложение, чтобы читать эту книгу бесплатно
О проекте
О подписке