Читать книгу «Drapieżca» онлайн полностью📖 — Александра Конторовича — MyBook.

Rozdział 3

Tak, budynek się zmienił. Worki z piaskiem zakryły wszystkie okna, pojawiły się nawet betonowe bloki, utrudniające dojście do drzwi. No niech mi kto powie, po co to wszystko ogradzać, jeśli się nie ma zamiaru prowadzić tu interesów? Hm, szyld nadal wisi nad wejściem! I żywego ducha. Tylko wiatr hula po ulicy, wlokąc ze sobą wszelkiego rodzaju śmieci.

Wytężam słuch. W ogóle zacząłem bardziej ufać uszom. Wypatrzyć jakiegoś typa, zwłaszcza jeśli on nie bardzo tego chce, nie jest takie proste. Lecz usłyszeć… Jak to napisano w mądrych książkach? „Nie ma zasadzek, których nie zdradziłby jakiś szelest”[4]? Strugaccy… Co prawda nikt tu się nie drapie i nie beka, jak u nich, ale i innych dźwięków wystarczy. Łańcuchami, może u nas nikt nie brzęczy, ale czasami przestępuje z nogi na nogę.

Właśnie teraz taki niecierpliwy towarzysz kręci się gdzieś w pobliżu. Orientacyjnie w odległości dwudziestu metrów. Leżę na balkonie. Trzecie piętro, musiałem spuścić się z dachu. Dobrze, że dom stary i nie ma zadaszeń nad balkonami. Za to ma drabinę pożarową, która prowadzi na strych. A dalej już łatwizna. Dobra, ty tam sobie, koleżko, na razie połaź. A ja, wyciągam toporek, żeby ostrożnie otworzyć drzwi balkonowe. Nie mam ochoty rozbijać tu szkła. Miejsce dobre, niezły stąd widok! Przysposobimy je sobie.

Włamywacz ze mnie nieszczególny, ale to przecież nie fort Knox. Drzwi skrzypnęły i snujący się na dole obywatel natychmiast zareagował. Skoczył w bok, na moment wpadł w moje pole widzenia.

Nie, to na pewno nie makarowski przydupas! Ubrany… krótko mówiąc, wygląda ubożuchno. Nawet broni przy nim nie widać. Co w zasadzie jeszcze nic nie znaczy. Pistolet można ukryć w kieszeni. Na co on tu czeka? Wątpliwe, aby na poważnie miał zamiar kogoś złapać lub zabić. Chociaż plakatu z takim ogłoszeniem raczej nikt nie będzie ze sobą nosić.

Szybkie oględziny mieszkania w temacie użytecznych rzeczy. Dżem, czerstwy chleb, zapałki. Papierosy – trzy paczki. Do worka! Nie palę, ale wymienić na coś można spróbować. Tylko z kim? A z tymi ze sklepu na dole! Pozostałych rzeczy na razie nie ruszam. Jedzenie przyda się mnie samemu, a preferencji lokalnego handlarza jeszcze nie znam.

Coś zaskrzypiało na dole. Wyglądam nad parapetem. Nie, wszystko jak wcześniej, żadnych zmian. Facet nie wytrzymał – na dole słychać kroki. Odchodzi. Poczekamy.

Znów coś słyszę! Drzwi sklepu szczęknęły przy otwieraniu. Przed budynkiem pojawił się nowy typ. Patrząc na niego zrozumiałem, dlaczego podpatrywacz zniknął. Dobrze zbudowany, mocny chłop, wojskowy (rzucający się w oczy, drogi, z importu) kamuflaż, kamizelka kuloodporna, jeszcze jakieś nieznane mi gadżety. W rękach automat, przypominający raczej coś futurystycznego, tyle tam bajerów. No, tak! Z moim toporkiem nie mam szans. Tutaj zdecydowanie potrzeba karabinu maszynowego, żeby ten gość przynajmniej spojrzał w twoją stronę. Mocny i pewny siebie facet.

Drzwi skrzypnęły ponownie – pojawił się jeszcze jeden podobny obywatel. Też z bronią. Mają tam gniazdo? Odczołguję się od okna – ci mogą strzelać! Jednak nie, w dole zaskrzypiały buty – odchodzą. Stara sztuczka z zamkiem i drzwiami i ostrożnie schodzę na dół.

Ups! Zamarłem z uniesioną nogą. W poprzek schodów przeciągnięto cienki drut. W głowie od razu pojawiły się wszelkie nieładne słowa: potykacz, mina i inne okropności tego rodzaju. Ostrożnie przysiadam i uważnie oglądam stopnie. Potykacz – tak jakby oznacza, że gdzieś o coś trzeba się potknąć i coś pociągnąć, prawda? A jeśli ja nie będę nic szarpać i ciągnąć, to nie powinno walnąć. Nie ma czym walnąć – drut jest przyczepiony do zwykłej blaszanej puszki z wrzuconymi niedbale trywialnymi widelcami i łyżkami. Szarpniesz – zabrzęczy. Zatem mamy zwykłą podpuchę. Wniosek?

Jeśli zamontowali ją tutaj, to jest ktoś, kto może ten hałas usłyszeć. I siedzi gdzieś w pobliżu. Niewykluczone, że mieszka na tej samej klatce schodowej. Idziemy zatem ostrożnie. I jeszcze jedno.

Jeśli takie typy, jak ci dwaj uzbrojeni rzeźnicy, chodzą do tego sklepu, to świecić tam swoim „uzbrojeniem” będzie co najmniej głupio. Kogo ja tym zaskoczę? Rozśmieszyć – rozśmieszę, bez problemu! A na to nie bardzo mam ochotę. Dlatego przechodząc przez bramę, ukrywam toporek pod kupą śmieci. Tak, nie jest zbyt skuteczny jako broń, ale bardzo wygodnie otwiera się nim drzwi czy okna. I dla mnie jest cenny w tej właśnie roli – narzędzia.

Omijam betonową zaporę i zatrzymuję się przed drzwiami. Już wcześniej nie były zbyt ozdobne, a teraz w ogóle przypominają drzwi od sejfu, takie ciężkie i solidne. Dzwonka nie widzę, a racja, przecież i tak nigdzie nie ma prądu. Pukam, drzwi głucho brzęczą od uderzeń. Skrzyp – otwiera się zakratowane okienko. Aaa, to ten dźwięk wystraszył podpatrywacza!

– Czego chcesz?

– Chciałbym pohandlować.

– Ach tak?! – dziwi się niewidoczny rozmówca. – No to chciej sobie samodzielnie, nie będziemy przeszkadzać.

Okienko znowu skrzypi.

– Hej! A może ja u pana chcę coś kupić!

– Tak? – Okienko ponownie się uchyla, a mnie przypatrują się już bardziej uważnie. – Odejdź, no od drzwi.

Widocznie lustracja wypadła pomyślnie, bo za drzwiami zgrzyta zasuwa.

– Wejdź.

Sklep zmienił się wewnątrz wręcz fundamentalnie. Teraz z prawej i lewej strony są kraty, aż do sufitu. Za jedną z nich na krześle rozwalił się facet z karabinem w ręku. Naprzeciw mnie stoi jeszcze jeden – broni nie widzę.

– Ręce do góry… – Obszukują mnie profesjonalnie. – Co, żadnej broni?

– Po co?

Facet chrząka i odstępuje. Że niby, idź, idź, nie krępuj się.

Z lady też został tylko mały kawałek, prawie w całości ogrodzony kratą z grubych prętów. Całą resztę zamurowano; niedawno, poczułem nawet zapach zaprawy.

A za kontuarem siedzi znajomy mi mgliście osobnik. Gdzieś już go kiedyś widziałem. W wełnianej czapce, ciepłym swetrze, gardło otulone szalikiem.

– No? – Patrzy na mnie z powątpiewaniem. – Co masz?

Papierosy zostały zbadane i niedbale przesunięte na bok. Miałem ze sobą sześć całych paczek i jedną pełną do połowy. Za to prezerwatywy wywołały prawdziwą wesołość.

– Zajebisty deficyt! Zwłaszcza teraz! Co, według ciebie, mam z nimi zrobić.

Opakowanie sunie po ladzie w moją stronę.

– Nie trzeba. Zostaw sobie. Pewnie się przyda. Masz coś jeszcze?

– A co potrzebne?

Sprzedawca się śmieje.

– Wszystko potrzebne. A co konkretnie masz?

– Wszelkiego rodzaju ciuchy.

Sceptyczny śmiech pokazuje stosunek do danego towaru.

– Elektronika.

Ta sama reakcja.

– W sumie – spojrzał na papierosy – to wezmę. Mogę dać jedzenia, amunicji… tylko niedużo.

– Potrzebne konserwy mięsne.

– Dwie puszki! I dorzucę paczkę sucharów.

Moja sytuacja nie sprzyja targowaniu, więc się zgadzam.

– Taki towar możesz przynosić. Wodę, piwo, mineralną – też wezmę. Alkohol zawsze w cenie. O inne rzeczy nie pytam, za cienki w uszach jesteś. Pewnie w mieszkaniach ryjesz?

– Tam też.

– To tego będziemy się trzymać. Z detalem się nie pchaj. Zdobędziesz pół puda[5] to wtedy przychodź. Zaś dla dwóch, trzech paczek nawet się nie fatyguj.

Za plecami zgrzyta zasuwa. No to pohandlowaliśmy. Dobra, w końcu nie jestem stratny. Papierosy mi się nie przydadzą i tak nie palę. O ile pamiętam, w pustych mieszkaniach trafiają się bardzo często, więc jakie takie perspektywy się rysują.

Jeszcze jedno. Wszędzie pełno pustych plastikowych butelek i nie budzą niczyjego zainteresowania. Wasza strata, mój zysk! Dość szybko udało się zdobyć kilkadziesiąt różnorodnych pojemników. Teraz siedzę koło rury i napełniam je wodą. Mam też małą butlę gazową z palnikiem i staram się delikatnie przylutować (czy przytopić?) pierścienie, pozostałe na szyjce do właściwych zakrętek, dobierając je według kolorów. Pomału udało mi się dojść do wprawy i wychodzi całkiem przyzwoicie. Oczywiście, to nie mineralna, ale też nie z kanalizacji. Mam nadzieję. W smaku jak zwykła woda. O ile pamiętam, było na nią zamówienie.

Szczerze mówiąc, nie wytrzymałem – odwiedziłem swój dom. W nocy, rzecz jasna. Do mieszkania nie polazłem, tak tylko… poszwendałem się po podwórku. Szyby w oknach całe – czyli to świństwo, które zostawiły mi w mieszkaniu nieznane bydlaki, jeszcze nietknięte. Czeka, ścierwo, na swoje pięć minut! Jeśli to coś trachnie, to ani w mieszkaniu, ani na schodach, nie będzie jednej całej szyby.

Za to w pobliżu spalonego samochodu znalazłem swoją kurtkę! Ze składanym nożem w jednej kieszeni i manierką w drugiej. Manierkę wieszam przy pasie, nóż chowam do kieszeni, a kurtkę, która straciła normalny wygląd, z żalem wyrzucam w krzaki. Nadpalona i w ogóle…

A jednak garnek się napełnił! Przelewam wodę do butelek. Tak, kilkanaście już mam, można bujać się do handlarza. Wybieram najładniejsze pojemniki – nie ma co się samemu podstawiać. Jeśli nie potrafisz, nie pchaj się na afisz! Dziesięć butelek – to piętnaście litrów. Prawie pud, o którym mówił handlarz. Miałem już plecaczek – efekt patroszenia kolejnego mieszkania. Woda idealnie się w nim zmieściła.

Znowu stoję przed znajomymi drzwiami. Znów ta sama procedura, oklepywanie kieszeni przez strażnika – i już ustawiam butelki z wodą na stole.

– No… – mruczy handlarz, patrząc na owoce pracy moich rąk. – Wypełniłeś zadanie! Cóż, zdolniacha!

Woda znika pod ladą.

– Chcesz czegoś?

– Umieram z głodu! Konserwy – mięso, zupy jednorazowe… Wszystko!

Jednym słowem zaczęło się targowanie. Po kilku minutach opuszczam sklep, czując w plecaku przyjemny ciężar. Cóż, jakiś czas przeżyjemy! A uwzględniając moje wędrówki po opustoszałych mieszkaniach mogę spać spokojnie.

Trzask! Ciemno przed oczami.

– Stój, gnojku!

I tak nie mogę się ruszyć, solidnie przywalili mi w brzuch. Jakichś trzech bałwanów. W mordę jeża, jednego znam! To ten podglądacz, co zwiał wtedy na widok tych uzbrojonych gości.

– Nic ci się nie porąbało?!

– O co chodzi?

– Przechodzisz tędy sobie i co, myślisz, że to na koszt firmy?

Czegoś nie kumam. Podrywają mnie na nogi, przyciskają plecami do ściany i prostym językiem tłumaczą rozkład sił. Podkreślając okresowo swoje argumenty przyjacielskimi szturchańcami. Ta trójka, jak się okazuje, to przedstawiciele kryszy handlarza. I każdy, kto chce mieć z nim do czynienia, zobowiązany jest zapłacić im za przejście. Nie zdzierają – dziesięć procent od każdej transakcji. Hm, ciekawe, czy te typy w importowanym kamuflażu o tym wiedzą?

– Kapujesz?

– Tak.

– Pamiętaj, dupku, z nami lepiej się przyjaźnić. Będziesz wierzgał to pretensje do siebie! Adres?

– Jaki?

– Konta bankowego, kurwa! Gdzie nocujesz? – ryczy mi w twarz najlepiej zbudowany. Otwartość jest najlepszą polityką. Dlatego podaję im nazwę ulicy, numer domu i mieszkania. Ale o biurze milczę – o to nikt nie pytał!

– Sprawdzimy!

– Mogę pójść z wami choćby zaraz!

Taa, już widzę, jak pójdą, pewnie czekają na kolejnego frajera.

Kłamią przecież, kanalie! Żadna z nich krysza, tylko zwykła chuliganeria. Ale ich jest trzech i fizycznie są wyraźnie silniejsi. Wszelkie protesty z mojej strony doprowadzą tylko do pojawienia się siniaków na czyjejś gębie. I nawet wiem czyjej!

– Wejdziesz na tę klatkę schodową! Mieszkanie numer siedem, tam w przedpokoju stoi skrzynia. Jeśli nie ma żadnego z nas, to jeszcze nie znaczy, że gdzieś poszliśmy. Zakonotuj sobie, my tu wszystko ochraniamy! Znaczy, do skrzynki wkładaj! Sprawdzimy!

To ta sama klatka, gdzie zamontowano alarm na schodach. Zwykła podpucha dla frajerów. Koło sklepu prawdopodobnie boją się łazić: można przecież zaliczyć kulę. Ochrona handlarza na pewno takiej działalności nie doceni. Za to mnie złapać po drodze mogą te łajzy bez trudu. I nie skończy się to mordobiciem. Im to wisi. Znam takich.

Mój plecaczek gwałtownie traci na wadze. Otrzymawszy na pożegnanie po karku, szybko skrywam się za rogiem.

Tak, tutaj też mają swojego Makara. Na razie to zwykłe wymuszenia, ale wkrótce i oni okrzepną, staną na nogi, dołączą do nich takie same łajdaki. I co, mam tak cały czas uciekać przed kolejnymi kanaliami?!

Gdybym miał jakiegoś gnata, ale nie mam, a składanym nożem się od nich nie obronię. Toporkiem też nie – zwyczajnie mają przewagę. A tak poza tym… jakoś nie pamiętam, kiedy to ostatni raz kogoś nim zarąbałem? Dawno temu? Ach, wcale nie rąbałem? I kiedy zamierzam zacząć? Na pewno nie teraz.

Prawdopodobieństwo zdobycia broni w trakcie plądrowania mieszkań, oczywiście, istniało. Ale nawet taka nielicha brygada, jak makarowcy, znajdowała takie rzeczy niezbyt często. Nasze mieszkania zupełnie nie przypominają magazynów broni. I co robić? Nic nie wymyśliwszy, wypijam połowę butelki koniaku i walę się na seksodrom Witki.

W środku nocy znowu coś nie daje mi spokoju. Siadam na łóżku. Co jest? Przecież nie zerwałem się bez powodu! Krążę po pokoju, co chwilę obijając się kolanami o rogi ogromnego łóżka. Oż kurde w dupę mać! … Ten facet, którego rozwaliły „niedźwiedzie” w splądrowanym sklepie. Przecież to on do nich strzelał! Właśnie, ten wystrzał nie był podobny do serii z karabinu. No, a potem ogień otworzyli ci ponurzy chłopcy. Chociaż, dlaczego ponurzy? Nawet kilka konserw mi odpalili! A potem odeszli. Mieli tylko broń automatyczną, bo po co im inna? Wniosek? Strzelba leży tam do tej pory!

Tia… Oczywiście, gdzieś tu leży, ale rozglądając się po sklepowym pomieszczeniu, jakoś nie zastanawiałem się nad tym, gdzie dokładnie. Tak, trzeba włączyć logikę. Mózgownica jeszcze jakoś działa.

Strzał – i prawie natychmiast seria. Żadnych krzyków, tupania nóg czy innego hałasu. To jest, rozwalili faceta niemal od razu. Wyciągnął kopyta na miejscu. Leży klient, ręce ma rozrzucone na boki, wyraźnie już podśmierduje.

Wyjdziemy z założenia, że większość ludzi strzela prawą ręką. Założymy, że ten kolega niczym szczególnym pod tym względem się nie różnił. Jak dostał kilka kulek w pierś, to przewrócił się, gdzie stał. Zatem strzelba musi leżeć o, tutaj!

Siadam w kucki i widzę błyszczący metal lufy. Broń poleciała pod poprzewracane regały – teraz wiadomo, dlaczego nie było jej widać! Istniała jeszcze jedna przyczyna. Poprzedni właściciel, z jakiegoś powodu, skrócił kolbę – prawie do… to chyba się nazywa rękojeść. Lufa i tak nie była zbyt długa. Pod kurtką lub płaszczem, nawet pod marynarką można nosić coś takiego, nie zwracając na siebie uwagi. Nazwijmy go półobrzynem. Takim najczęściej przycina się jeszcze lufy – widziałem w muzeum. Ale wtedy można z niego strzelać tak bardziej z przyłożenia, a ten pewnie na pięćdziesiąt metrów da radę. Jeśli trafisz.

Nie wiem, do jakiego rodzaju broni myśliwskiej można to teraz przypisać – nie jestem specjalistą. Ale wzdłuż jakiegoś korytarza można z niego kropnąć, przesadnie nie celując. Przeładowuje się ją, pociągając do siebie drewnianą część pod lufą. Wiem z filmów, nazywa się to pompa – pewnie przez analogię do pompek rowerowych czy coś.

Warto by przeszukać trupa, chociaż kieszenie opróżnili mu wcześniej. Pewnie ci sami żołnierze. Wątpię, czy coś tam jeszcze ocalało. Jakoś nie spieszy mi się go ruszać – cuchnie, jeszcze jakąś zarazę podłapię.

1
...