Читать бесплатно книгу «Hrabia Monte Christo» Александра Дюма полностью онлайн — MyBook
image

– O cóż to chodzi? – zapytał pan Morrel, przystępując do komisarza, którego znał osobiście. – Niezawodnie jakaś pomyłka, panie komisarzu.

– Jeśli pomyłka, panie Morrel, bądź pan pewien, że natychmiast ją wyjaśnimy. Tymczasem mam tu rozkaz aresztowania i choć przykro mi, że muszę spełnić takie zlecenie, trzeba je jednak wykonać. Który z was, panowie, nazywa się Edmund Dantès?

Wszyscy zwrócili spojrzenia na młodzieńca, który choć mocno poruszony, zachował jednak godność i postąpił krok naprzód:

– To ja. Czego pan sobie życzy?

– Edmundzie Dantès, aresztuję cię w imieniu prawa.

– Aresztuje mnie pan! – rzekł Edmund i pobladł lekko. – Ale za co?

– Nie wiem, za co, ale na pierwszym przesłuchaniu dowiesz się pan niezawodnie.

Pan Morrel zrozumiał, że w takiej sytuacji na nic zda się opór: komisarz przepasany urzędową wstęgą przestaje być człowiekiem, ale jest uosobieniem prawa, zimnym na wszystko, niemym i głuchym. Stary Dantès rzucił się tymczasem na urzędnika z płaczem i prośbami; są rzeczy, których serce ojca czy matki nigdy nie zrozumie. Łzy na nic się nie zdały, rozpacz jego jednak była tak wielka, że wzruszyła komisarza.

– Uspokój się pan – rzekł – być może syn twój nie dopełnił jakiejś formalności celnej lub sanitarnej, i wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, skoro tylko udzieli potrzebnych objaśnień, uwolnią go natychmiast.

– A cóż to wszystko znaczy? – zapytał Caderousse, zmarszczywszy brwi, Danglarsa, który udawał zdumionego.

– Skąd mogę wiedzieć? – odparł Danglars. – Tyle wiem, co ty; widzę, co się dzieje, nic nie rozumiem i sam nie wiem, co mam na to powiedzieć.

Caderousse poszukał wzrokiem Fernanda, ale Fernanda już nie było.

I cała scena z poprzedniego dnia przedstawiła mu się nagle w przerażającym świetle. Powiedziałbyś, że nieszczęście to zdarło zasłonę, którą wczoraj pijaństwo nałożyło na jego pamięć.

– Aha – rzekł chrapliwym głosem – a może to skutki żartu, o którym wczoraj mówiłeś, panie Danglars? Jeśli tak, to biada temu, kto się nań poważył, bo to straszliwa psota!

– A skąd! – zawołał Danglars. – Wiesz przecież dobrze, że podarłem papier w drobne kawałki.

– Nie podarłeś go – rzekł Caderousse – tylkoś go zmiął i rzucił w kąt, ot, i tyle.

– Bądź cicho, nie widziałeś tego, byłeś pijany.

– A gdzie Fernand? – spytał Caderousse.

– Skąd mogę wiedzieć? – odpowiedział Danglars. – Poszedł pewnie za swymi interesami. Ale dajmy spokój próżnemu gadaniu, zajmijmy się raczej naszymi nieszczęśliwymi przyjaciółmi.

Dantès tymczasem pożegnał każdego z przyjaciół uściskiem ręki i oddał się w ręce komisarza.

– Nie troskajcie się, wszystko się wyjaśni i może nie dojdę nawet do drzwi więzienia.

– O, z pewnością, głowę za to daję – rzekł Danglars, który w tej chwili zbliżył się właśnie, jak już mówiliśmy, do Edmunda.

Dantès zszedł po schodach, z komisarzem policji na przodzie a żołnierzami wokół. Karetka z otwartymi drzwiczkami stała już gotowa. Dantès wsiadł, a za nim komisarz i dwóch żołnierzy. Drzwiczki zamknięto i karetka skierowała się do Marsylii.

– Żegnaj, Edmundzie, żegnaj! – krzyknęła Mercedes, wychylając się za poręcz galeryjki.

Więzień usłyszał ten ostatni krzyk, który jak łkanie wyrwał się z piersi narzeczonej, wychylił głowę przez drzwiczki i zawołał: „Do widzenia, Mercedes!” – po czym karetka znikła za rogiem twierdzy Świętego Mikołaja.

– Poczekajcie tu na mnie – rzekł pan Morrel. – Biorę natychmiast fiakra, jadę co prędzej do Marsylii i dam wam znać natychmiast, co się stało.

– Jedź pan – zawołali wszyscy razem. – Jedź i wracaj co rychlej.

Po tym podwójnym odjeździe wszyscy trwali jeszcze przez chwilę w osłupieniu. Starzec i Mercedes zdawali się niemi, każde w swej boleści pogrążone. Na koniec spotkały się ich oczy, spojrzeli na siebie, jak ludzie jednym ciosem ugodzeni, i rzucili się sobie w objęcia. Tymczasem Fernand wrócił, nalał sobie szklankę wody, wypił i usiadł na krześle. Przypadek zrządził, że na krzesło obok opadła Mercedes, wysunąwszy się z objęć starca. Fernand odsunął się instynktownie.

– To on – rzekł Caderousse do Danglarsa, który nie spuszczał z oka Katalończyka.

– Nie sądzę – odpowiedział Danglars. – On zbyt głupi na takie rzeczy. W każdym razie, niech cios spadnie na tego, co go sprowadził.

– A o tym, co był doradcą, nic nie powiesz? – spytał Caderousse.

– Och, na litość Boską! – rzekł Danglars. – Gdybyśmy byli odpowiedzialni za każde słowo, które rzucamy na wiatr…

– Tak, zwłaszcza gdy słówko to powróci i uderzy obuchem.

Tymczasem całe towarzystwo roztrząsało zdarzenie z różnych stron.

– A pan, panie Danglars, co myślisz o tym wypadku? – ozwał się ktoś.

– Mnie się zdaje – rzekł Danglars – że musiał pewnie sprowadzić parę paczek kontrabandy.

– Gdyby tak było, musiałbyś pan o tym wiedzieć, jako agent kasowy.

– Prawda, ale powinniście państwo wiedzieć, że agent kasowy wie tylko o tym, co mu deklarują. Wiem tylko, że mamy wielki ładunek bawełny, żeśmy go wzięli od pana Pastreta w Aleksandrii, a w Smyrnie od pana Pascala, o więcej nie pytajcie.

– Ach! Przypominam sobie – wyszeptał nieszczęsny ojciec, chwytając się tej wiadomości jak zbawienia. – Mówił mi wczoraj, że ma dla mnie skrzynkę kawy i drugą tytoniu.

– A widzicie? – rzekł Danglars. – To pewnie o to chodzi; w czasie naszej nieobecności celnicy musieli dokonać rewizji statku i znaleźli wszystko.

Mercedes nie uwierzyła w to wszystko; trzymając do tej pory na wodzy swoją rozpacz, teraz wybuchnęła głośnym łkaniem.

– No, no, trochę nadziei – rzekł niezbyt jasno stary Dantès.

– Nadziei – powtórzył Danglars.

– Nadziei – starał się mruknąć Fernand, ale słowa uwięzły mu w gardle, usta zadrżały i żaden dźwięk nie wydobył się z piersi.

– Panowie – zawołał któryś z biesiadników postawiony na czatach na galeryjce. Panowie, widać powóz. Ach! To pan Morrel! Pan Morrel wraca, niezawodnie przynosi dobre nowiny.

Mercedes i stary Dantès pobiegli na spotkanie właściciela statku; pan Morrel był bardzo blady.

– No i cóż? – zawołali jednym głosem.

– I cóż, moi przyjaciele – odpowiedział armator. – Rzecz jest daleko poważniejsza, niż myśleliśmy.

– Och, panie Morrel! – zawołała gwałtownie Mercedes. – On jest niewinny!

– I ja tak myślę, ale go oskarżają…

– O co? – zapytał stary Dantès.

– Że jest agentem bonapartystów.

Czytelnicy, którzy przeżyli czasy, w których rozgrywa się nasza historia, przypomną sobie zapewne, jak okropnym oskarżeniem były wówczas takie słowa. Mercedes wydała tylko krzyk bolesny, a starzec upadł na krzesło.

– Aha! – szepnął Caderousse. – Oszukał mnie pan, panie Danglars, żart wasz nie był wcale tylko żartem. Ale ja nie pozwolę, aby ten starzec i to dziewczę umarli z rozpaczy, i wszystko im powiem.

– Milcz, nieszczęsny! – zawołał Danglars, chwytając Caderousse'a za rękę – albo drogo za to zapłacisz. A któż ci powiedział, że Dantès nie jest rzeczywiście winny? Statek zawinął na Elbę, Edmund wysiadł i bawił cały dzień w Portoferraio. Jeśli znaleziono przy nim jakiś kompromitujący list, wszyscy ci, co go zechcą bronić, zostaną posądzeni o wspólnictwo.

Instynktem egoisty Caderousse pojął natychmiast, jak prawdziwe było to rozumowanie. Spojrzał na Danglarsa oczyma, które wyrażały strach i rozpacz i jak poprzednio postąpił krok naprzód, tak teraz cofnął się o dwa.

– A więc poczekajmy – wyjąkał obrońca Dantèsa.

– Naturalnie, poczekajmy jeszcze – powtórzył Danglars. – Jeśli jest niewinny, wypuszczą go na wolność, jeśli zaś winny, po cóż byśmy się dla niego narażali.

– Chodźmy więc, ja tu dłużej ani chwili nie wytrzymam.

– Dobrze, chodźmy – rzekł Danglars, rad, że sam nie musi wychodzić. – Niech oni tu sobie radzą, jak mogą.

I wyszli. Fernand jako jedyny znów opiekun Mercedes, wziął ją pod rękę i odprowadził do wsi katalońskiej; przyjaciele Dantèsa zaś odprowadzili do domu na pół omdlałego starca. Wkrótce pogłoska, że Dantèsa uwięziono jako agenta bonapartystów, rozeszła się po całym mieście.

– Przypuściłbyś pan kiedykolwiek coś podobnego, drogi panie Danglars – wysapał pan Morrel, doganiając swojego agenta kasowego i Caderousse'a, bo sam spieszył do miasta, chcąc dowiedzieć się czegoś o Edmundzie bezpośrednio od zastępcy prokuratora, pana de Villefort, którego cokolwiek znał.

– Przecież mówiłem – odpowiedział Danglars. – Mówiłem zaraz na początku, że Dantès bez żadnego powodu bawił cały dzień na Elbie i że ten postój wydał mi się nieco podejrzany?

– Ale czy nie podzieliłeś się swoimi domysłami z kimś oprócz mnie?

– A niech Bóg broni! – powiedział cicho Danglars. – Wie pan dobrze, że skoro wuj pański, pan Polikarp Morrel służył pod tamtym i do tej pory nie tai swoich sympatii, pana również posądzają o przychylność dla Napoleona. Czyż mógłbym narażać Edmunda i zarazem pana? Są rzeczy, które winniśmy z całą szczerością wyznawać naszym zwierzchnikom, ale z którymi musimy się kryć przed obcymi.

– Dobrze, drogi panie Danglars – rzekł armator – jesteś zacnym chłopcem, i dlatego myślałem też o tobie, w wypadku gdyby ten biedny Edmund został kapitanem „Faraona”.

– Jak to, proszę pana?

– Pytałem Dantèsa, jakie ma zdanie o tobie i czy nie ma nic przeciw temu, abyś zatrzymał swoje stanowisko; bo nie wiem czemu, ale mi się zdawało, że jakoś dąsaliście się na siebie.

– I cóż on na to odpowiedział?

– Że w rzeczy samej zawinił wobec pana w okolicznościach, o których nic mi nie rzekł; i dodał, że ktokolwiek posiada zaufanie armatora, może być pewnym i jego zaufania.

– Obłudnik! – mruknął do siebie Danglars.

– Biedny chłopak – rzekł Caderousse. – To fakt, jest bardzo zacnym chłopcem.

– Tak, ale tymczasem – dodał pan Morrel – „Faraon” został bez kapitana.

– Och – ozwał się Danglars. – Trzeba mieć nadzieję, że nim będziemy mogli odpłynąć, to jest nim upłyną trzy miesiące, Dantès będzie już wolny.

– Bez wątpienia, ale co zrobić przez ten czas?

– Przez ten czas jestem do usług pańskich, panie Morrel – rzekł Danglars. – Wiesz pan przecież, że na dowodzeniu statkiem znam się tak przynajmniej jak pierwszy z brzegu kapitan. Powierzając mi to miejsce, będziesz miał pan tę korzyść, że jak Dantès wyjdzie z więzienia, nie będziesz pan potrzebował nikogo zwalniać, on obejmie swoje miejsce, a ja wrócę do własnego.

– Dziękuję! – rzekł armator. – Oto dobra rada. Obejmij więc zaraz dowództwo, masz na to moje upoważnienie i dopilnuj wyładunku, bo niezależnie od nieszczęść, jakie mogą na nas spaść, nasze interesy nie powinny na tym tracić.

– Bądź pan spokojny… ale czy można by się przynajmniej zobaczyć z naszym biednym Edmundem?

– Dam ci o tym znać. Będę się starał widzieć z panem de Villefort i ująć się przed nim za Dantèsem. Wiem wprawdzie, że to zapalony rojalista, ale, u diabła, rojalista, choćby był prokuratorem królewskim, jest też przecież człowiekiem, a pan de Villefort nie wydaje mi się najgorszy.

– Tak, zapewne – rzekł Danglars – ale mówią o nim, że ambitny bardzo, a to prawie na jedno wychodzi.

– Zresztą zobaczymy – dodał Morrel z westchnieniem. – Idź pan na statek, zaraz sam tam przyjdę.

I udał się w stronę gmachu sądowego.

– Widzisz – rzekł Danglars do Caderousse'a – jaki obrót biorą rzeczy, masz jeszcze ochotę stawać po stronie Dantèsa?

– Naturalnie, że nie; ale to okropne, aby żart mógł mieć tak straszne następstwa.

– Do pioruna, któż go spłatał? Ani ja, ani ty, nieprawdaż, tylko Fernand. Wiesz dobrze, że ja rzuciłem papier ten w kąt, zdaje mi się nawet, żem go podarł.

– O nie, nie, ręczę ci za to – rzekł Caderousse. – Co do tego, jestem pewny, jakbym go widział w tej chwili, leży w kącie zmięty, zgnieciony; ależ bym chciał, żeby leżał jeszcze tam, gdzie go widzę.

– Cóż począć? Fernand musiał go wziąć, przepisał lub kazał przepisać, może nawet nie chciało mu się tego uczynić. Ach, mój Boże! Jak pomyślę, że może posłał kartkę napisaną przeze mnie! Szczęście, żem zmienił charakter pisma.

– Ale wiedziałeś, że Dantès należał do spisku?

– Nic a nic nie wiedziałem, żartowałem sobie tylko. I zdaje się, że w żartach powiedziałem niechcący prawdę.

– Wszystko jedno – odpowiedział Caderousse. – Dałbym nie wiem co za to, żeby się to wszystko nie stało, albo przynajmniej żebym ja nie był w to zamieszany; zobaczysz, że przyniesie nam to nieszczęście!

– Jeśli ma to komu przynieść nieszczęście, to tylko prawdziwemu winowajcy, a winny jest Fernand, nie my. I powiedz, cóż nam się może stać? Trzeba nam tylko siedzieć cicho i nie pisnąć nikomu ani słowa o tym, co zaszło, a burza przejdzie i na nikogo grom nie spadnie.

– Amen! – rzekł Caderousse, pożegnał się z Danglarsem i poszedł w stronę Alei Meilhańskich, potrząsając głową i mrucząc sam do siebie, jak się to zdarza ludziom mocno czymś przejętym.

„To i dobrze – rzekł Danglars do siebie – rzeczy przybierają taki obrót, jaki przewidziałem: jestem tymczasowo kapitanem, a jeśli ten głupiec Caderousse będzie milczał, to nim zostanę naprawdę. Chyba że sąd uwolniłby Dantèsa… ale sprawiedliwość jest sprawiedliwością i mogę na nią liczyć”.

I wskoczył do łodzi, każąc wieźć się na „Faraona”, gdzie, jak pamiętamy, armator wyznaczył mu spotkanie.

1
...
...
42

Бесплатно

4.29 
(7 оценок)

Читать книгу: «Hrabia Monte Christo»

Установите приложение, чтобы читать эту книгу бесплатно