– A na cóż się umiera w więzieniu w trzydziestym roku życia, jeżeli nie z powodu samego więzienia?
Caderousse otarł pot, który spływał mu z czoła.
– Najdziwniejsze w tej sprawie jest to – mówił dalej ksiądz – że Edmund, umierając, przysięgał mi na krucyfiks, że nie wie, dlaczego go uwięziono.
– To prawda, to prawda! – zawołał Caderousse. – On nic nie wiedział, księże dobrodzieju, nie, biedaczysko nie kłamał.
– Właśnie dlatego polecił mi poznać przyczyny jego nieszczęścia, których sam nie zdołał wyświetlić i przywrócić cześć jego pamięci, jeżeli była splamiona.
Ksiądz wydawał się pożerać spojrzeniem spochmurniałą nagle twarz Caderousse'a.
– Pewien bogaty Anglik – mówił dalej – jego towarzysz niedoli, którego uwolniono za drugiej restauracji, posiadał diament o wielkiej wartości. Odzyskując wolność, podarował w podzięce Edmundowi, który opiekował się nim w chorobie jak rodzony brat, ten diament. Edmund nie użył go, aby przekupić dozorców, którzy mogliby przyjąć ten diament, a potem go zdradzić, lecz zachował na wypadek, gdyby wyszedł z więzienia; wtedy bowiem pieniądze, które by dostał za diament, zapewniłyby mu los.
– I był to, powiada ksiądz – zagadnął Caderousse, a oczy nagle mu zabłysły – diament o ogromnej wartości?
– Wszystko jest względne – odrzekł ksiądz. – Ogromnej wartości dla Edmunda; bo wyceniono go na pięćdziesiąt tysięcy franków.
– Pięćdziesiąt tysięcy franków! – wykrzyknął Caderousse. – To przecież musiał być tak duży jak orzech?
– No, niezupełnie – rzekł ksiądz – ale sam to pan osądzi najlepiej, mam go przy sobie.
Ksiądz wyjął z kieszeni małe pudełko z czarnego szagrynu, otworzył je i ukazał olśnionemu Caderousse'owi migoczący klejnot oprawny w pierścień niepospolitej roboty.
– I to jest warte pięćdziesiąt tysięcy franków? – zapytał chciwie Caderousse.
– Oprócz oprawy, która ma także swoją cenę – rzekł ksiądz.
Zamknął pudełko i schował na powrót diament, który wciąż jednak migotał przed oczyma Caderousse'a.
– Jakim sposobem ksiądz stał się właścicielem tego klejnotu; Edmund ustanowił księdza swoim spadkobiercą?
– Nie, po prostu wykonawcą swojej ostatniej woli. „Miałem trzech dobrych przyjaciół i narzeczoną”, powiedział mi; „a wszyscy oni, jestem tego pewien, szczerze mnie opłakują, jeden z nich nazywał się Caderousse”.
Caderousse drgnął.
– „Drugi – mówił dalej ksiądz, udając, że nie widzi wzruszenia Caderousse'a – drugi nosił nazwisko Danglars, trzeci, chociaż był moim rywalem, także mnie lubił”.
Uśmiech szatański przemknął po twarzy Caderousse'a, który uczynił gwałtowny ruch, jak gdyby chciał przerwać księdzu.
– Zaczekaj pan – rzekł ksiądz. – Daj mi skończyć, a jeżeli chcesz mi pan coś o tym powiedzieć, zrobisz to później. „Trzeci, chociaż był moim rywalem, także mnie lubił, a nazywał się Fernand; a moja narzeczona zaś nazywała się…” Ach, zapomniałem, jak miała na imię narzeczona.
– Mercedes – rzekł Caderousse.
– Ach! Tak, tak – rzekł ksiądz, tłumiąc westchnienie – Mercedes.
– I co dalej? – spytał Caderousse.
– Daj mi pan karafkę z wodą – rzekł ksiądz.
Caderousse spełnił ten rozkaz w mgnieniu oka. Ksiądz nalał sobie szklankę i wypił kilka łyków.
– Na czym stanęliśmy? – zastanowił się, stawiając szklankę na stole.
– O narzeczonej Edmunda, Mercedes.
– Słusznie. „Pojedzie ksiądz do Marsylii…”. Rozumiesz pan, że to słowa Edmunda?
– Tak, tak.
– „Sprzeda ksiądz ten diament, podzieli pieniądze na pięć części i rozdzieli między te osoby, bo to jedyne istoty na świecie, które mnie kochały”.
– Jak to na pięć części? – zapytał Caderousse. – Przecież ksiądz wymienił tylko cztery osoby.
– Ponieważ piąta nie żyje, jak mi wiadomo… Był nią ojciec Edmunda.
– Niestety tak – rzekł Caderousse, poruszony mocno sprzecznymi uczuciami, które się w nim miotały. – Niestety, biedak umarł.
– Dowiedziałem się o tym w Marsylii – odrzekł ksiądz, z trudem usiłując zachować obojętność – ale już tyle lat od tego czasu upłynęło, że nie udało mi się dowiedzieć żadnych szczegółów… A może pan wie coś o zgonie starego Dantèsa?
– A któżby to mógł lepiej wiedzieć ode mnie? Mieszkałem z nim prawie przez drzwi… Ach, mój Boże! Zaledwie rok po zniknięciu syna staruszek umarł.
– Na co?
– Według lekarzy umarł na… katar żołądka, jeżeli się nie mylę; ci, co bliżej go znali, utrzymywali, że umarł ze zgryzoty… ale ja, co byłem z nim niemal do ostatniej chwili, myślę, że…
Caderousse zamilkł.
– Że umarł?… – powtórzył z niepokojem ksiądz.
– No cóż! Że umarł z głodu!
– Z głodu! – zawołał ksiądz, porwawszy się na nogi. – Z głodu! Najlichsze stworzenia nie zdychają z głodu! Nawet psy włóczące się po ulicach trafią czasem na litościwą rękę, która im rzuci kawałek chleba! A człowiek, chrześcijanin umarł z głodu między innymi ludźmi, co również mienią się chrześcijanami? To niemożliwe! Nie, to niemożliwe!
– Co powiedziałem, to myślę.
– I źle zrobiłeś – odezwał się na schodach jakiś głos. – Po co się mieszasz w to wszystko?
Odwrócili się i dojrzeli za drewnianą balustradą galeryjki schorowaną twarz kobiety; Karkontka przywlekła się na schody i siedząc na ostatnim stopniu, podsłuchiwała rozmowę, z głową opuszczoną na kolana.
– To ty się w to niepotrzebnie mieszasz, kobieto – odparł Caderousse. – Ksiądz żąda ode mnie pewnych wiadomości, a grzeczność nakazuje, abym mu ich udzielił.
– Tak, ale roztropność nakazuje, abyś trzymał język za zębami. Kto wie, niedołęgo, w jakich zamiarach ktoś cię tak ciągnie za język?
– W jak najlepszych, proszę pani, zapewniam – rzekł ksiądz. – Nic nie będzie grozić pani mężowi, jeżeli tylko odpowie mi szczerze na pytania.
– Nic nie będzie mu grozić? Akurat! Zawsze się zaczyna od obiecanek cacanek, potem się mówi, że nic nam nie będzie grozić… A potem taki osobnik rozpływa się w powietrzu, nie dotrzymawszy ani słowa. I pewnego pięknego ranka na takich biednych ludzi, jak my, wali się, nie wiadomo skąd, nieszczęście.
– Dobra kobieto – rzekł ksiądz. – Uspokój się, nie spotka was przez mnie żadne nieszczęście, ręczę ci.
Karkontka mruczała jeszcze przez chwilę coś niezrozumiałego, a potem spuściła znowu głowę na kolana i jęła dygotać, pochwycona atakiem malarii, nie przeszkadzając dalszej rozmowie; nie ruszyła się jednak na krok z miejsca, nie chcąc opuścić ani słowa.
Tymczasem ksiądz napił się znowu wody i wrócił do równowagi:
– Ale czy ten nieszczęsny staruszek był aż tak przez wszystkich zapomniany, że musiał umrzeć podobną śmiercią?
– O, proszę księdza! Ani Mercedes Katalonka, ani pan Morrel nie opuszczali go na chwilę; ale biedny stary powziął głęboką nienawiść do Fernanda – mówił dalej z ironicznym uśmiechem – tego właśnie, którego Edmund miał za przyjaciela.
– Czyż nie był nim? – zapytał ksiądz.
– Kacprze, Kacprze – zawołała kobieta. – Zastanów się dobrze, nim coś powiesz.
Caderousse żachnął się niecierpliwie i nie odrzekłszy jej ani słowa, zwrócił się do księdza:
– Czy można być przyjacielem tego, którego żony pożąda się z całej siły? Edmund, złote serce, wszystkich tych ludzi uważał za przyjaciół… Biedny Edmund!… Zresztą może lepiej się stało, że nie wiedział o niczym; pewno ciężko by mu było im przebaczyć przed śmiercią… A, niech mówią, co chcą! Więcej się boję przekleństw umierających niż nienawiści żyjących – dodał Caderousse, a jego słowa były pełne surowej poezji.
– Głupiec! – oznajmiła Karkontka.
– Więc pan wiesz, co ten Fernand zrobił przeciw Edmundowi?
– Co zrobił? Pewnie, że wiem.
– Mów pan!
– Kacprze, robisz, co ci się podoba, jesteś panem swojej woli – wtrąciła kobieta – ale wierzaj mi, lepiej nic nie mów.
– Tym razem zdaje mi się, że masz rację, kobieto.
– A więc nic mi pan nie powiesz? – zapytał ksiądz.
– A po kiego licha? Gdyby chłopczyna żył jeszcze i przyszedł do mnie, żeby się wreszcie dowiedzieć, kto jest jego przyjacielem, a kto wrogiem, to co innego. Ale teraz przysypali go ziemią, jak ksiądz mówi, nie może już czuć nienawiści ani się mścić, puśćmy to w niepamięć.
– A więc wolisz pan, abym dał ludziom, których uważasz za niegodziwych i fałszywych, pieniądze przeznaczone dla wiernych przyjaciół?
– To prawda, ma ksiądz słuszność – przyznał Caderousse. – Zresztą, co by dla nich teraz znaczył ten zapis biednego Edmunda? Ot, kropla w morzu.
– Nie mówiąc już o tym, że mogą cię jednym skinieniem zetrzeć w proch – dodała Karkontka.
– Jak to? Czyżby się stali tak bogaci i potężni?
– Nie zna więc ksiądz ich historii?
– Nie, opowiedz mi pan o nich.
Caderousse zdawał się zastanawiać przez chwilę.
– E, chyba nie warto – rzekł. – Długo by opowiadać.
– Możesz milczeć, przyjacielu – rzekł ksiądz z największą obojętnością – i szanuję twoje pobudki, zresztą twoje zachowanie świadczy, że jesteś naprawdę dobrym człowiekiem, nie mówmy o tym więcej. Co miałem wykonać? Ot, to czysta formalność. Sprzedam ten diament…
To rzekłszy, wyjął pudełko z kieszeni, otworzył i zaświecił diamentem ponownie przed olśnionymi oczyma Caderousse'a.
– Chodź, zobacz, żono – rzekł chrapliwie oberżysta.
– Diament! – zdumiała się Karkontka, wstając i dość pewnym krokiem schodząc po schodach. – Co to znaczy?
– Jak to, nie słyszałaś, kobieto? To diament, który zapisał nam ten poczciwy Edmund: to jest swemu ojcu, trzem przyjaciołom – Fernandowi, Danglarsowi i mnie, no i swojej narzeczonej. Warty jest pięćdziesiąt tysięcy franków.
– Ach, jaki piękny – rzekła.
– Więc piąta cześć tej sumy należy do nas? – spytał Caderousse.
– Tak, a poza tym jeszcze część należąca do ojca Edmunda, myślę bowiem, że mam prawo rozdzielić ją między was czworo.
– Dlaczego między czworo? – spytała Karkontka.
– Ponieważ wszyscy czworo byliście przyjaciółmi Edmunda.
– Aha, przyjaciele, co zdradzają – ponuro mruknęła Karkontka.
– Tak, tak – rzekł Caderousse – i to przecież też mówiłem. Toż to profanacja, świętokradztwo wynagradzać zdrajców, a może nawet zbrodniarzy.
– Sam pan tego chciałeś – odrzekł spokojnie ksiądz, chowając diament do kieszeni. – A teraz powiedz mi pan, pod jakim adresem mam szukać przyjaciół Edmunda, abym mógł wykonać jego ostatnią wolę.
Pot spływał grubymi kroplami z czoła Caderousse'a; ksiądz wstał, podszedł do drzwi, aby popatrzeć na konia.
Caderousse i jego żona wpatrywali się w siebie z wyrazem trudnym do opisania.
– Cały diament byłby nasz – szepnął Caderousse.
– Tak myślisz – odpowiedziała żona.
– Przecież to osoba duchowna, nie oszuka nas.
– Czyń, co ci się podoba – rzekła Karkontka – ja się w to nie chcę wtrącać.
I cała dygocząc, zaczęła wspinać się po schodach; zęby jej szczękały, chociaż upał był nie do wytrzymania. Zatrzymała się na chwilę na ostatnim stopniu.
– Zastanów się dobrze, Kacprze – rzekła.
– Wiem dobrze, co mam robić – odparł Caderousse.
Karkontka westchnęła i poszła do swej izby, podłoga skrzypiała pod jej nogami, zanim zbliżyła się do fotela i ciężko nań upadła.
– Cóż więc postanowiłeś? – spytał ksiądz.
– Opowiem księdzu wszystko – odpowiedział Caderousse.
– Sądzę, że w istocie tak będzie najlepiej – rzekł ksiądz. – Nie dlatego, bym chciał koniecznie dowiedzieć się o jakichś sekretach; ale będzie dobrze, jeżeli możesz mi pomóc w podziale spadku zgodnie z życzeniem zmarłego.
– Mam taki zamiar – odpowiedział Caderousse z twarzą rozpłomienioną nadzieją i chciwością.
– Słucham – rzekł ksiądz.
– Niech ksiądz chwilkę zaczeka. Ktoś mógłby nam przeszkodzić w najbardziej zajmującym miejscu, a szkoda byłoby; zresztą po co ma kto wiedzieć, żeś tu był.
Podszedł do drzwi oberży, zamknął je, a nawet dla większego bezpieczeństwa zasunął sztabę, która broniła ich nocą.
Ksiądz zaś wybrał sobie najdogodniejsze miejsce; usiadł w kącie, tak że sam znajdował się w cieniu, podczas gdy na twarz karczmarza, dla którego miejsce było naprzeciw, musiało padać światło. Z pochyloną głową, złożywszy, a raczej skrzyżowawszy ręce, przygotowywał się do słuchania z jak największą uwagą.
Caderousse przysunął zydel i usiadł naprzeciw.
– Pamiętaj, że cię do tego nie namawiałam! – odezwał się głos drżący Karkontki, jakby mogła poprzez podłogę widzieć, co się zaczyna.
– Dobrze, dobrze – rzekł Caderousse. – Nie mówmy już o tym, biorę wszystko na siebie.
I zaczął mówić.
Бесплатно
Установите приложение, чтобы читать эту книгу бесплатно
О проекте
О подписке