Rozległy ogród, tarasami zstępujący ku rzece, która płynie za jego murem, pełen jest światła, wilgotnych cieniów i odoru wiosennej, skopanej ziemi. Jeszcze rosa obfita stoi na trawach. Lekki powiew odchyla młodociane, w srebrną barwę obleczone liście sokory. Klonowe tak przejrzyste, że wskróś nich widać słońce, listki wątłe, białawe, swawolne taplają się pieszczotliwie w błękitnych wietrzykach. Gędźba ptaków, dysząca zachwytem i namiętnościami, wyrywa się z powszechnego chorału pszczół, co jak głęboki a niepewny ton organów unosi się między drzewami. Świetliste muchy z brzękiem co chwila lecą to tu, to tam, na podobieństwo pyłów przetrącając szerokie, wytężone, sino-złote struny słońca. Niespokojne cienie liści wałęsają się po mokrej ziemi.
Z miejsca, gdzie na kamiennej ławce, przy pniu wielkiej brzozy siedzi młodzieniec, słychać śpiew sierot, parami idących pod okiem szarytki, siostry Marty. Śpiew oddala się i ginie za gajem krzewów. W tamtej stronie widać fronton kilkopiętrowego szpitala. Niektóre jego okna są otwarte – i czarne głębie bolesnych sal patrzą z nich w ogród – inne do połowy osłonione firankami.
SIOSTRA
zbliżając się do ławki:
Nie był pan wczoraj w kościele…
MŁODZIENIEC
dźwiga głowę, którą trzymał opartą na prawej ręce. Lewa, grubym bandażem z waty i gazy owinięta, spoczywa w temblaku.
W istocie, nie byłem wczoraj…
SIOSTRA
idąc dalej:
To bardzo źle! Dziś operacja, a pan tak lekceważy…
MŁODZIENIEC
z uśmiechem:
Jesteśmy w kościele…
Siostra spogląda na niego z wyrzutem, odchodzi i za kępami bzu znika w ulicy. W tymsamym czasie z jednego okna wylatuje spazmatyczny krzyk – a potem kipi gwar głosów męskich. Wnet wszystko ucicha… Słychać tylko szmer wiatru, przesypujący się srebrzyście pomiędzy mnóstwem zwieszonych gałęzi płaczącej brzozy.
Z odległych cieniów ogrodu ku zacisznym trawnikom liliowe kępy rozkwitłego bzu, wysrebrzające szczyty krzewów, spływają niewyczerpaną falą, jakgdyby pieśń cudnego głosu. Narcyzy mokre od rosy wyziewają zapach swój przeciągły i jadowity. Trawa, usiana mnóstwem złocieni polnych z żółtemi oczyma, w słońcu mieni się i kurzy.
SIOSTRA
nadchodząc.
Żona starego dróżnika z trzeciej sali zbudziła się podczas operacji… Jeszcze przed panem trzy osoby będą na stole.
MŁODZIENIEC
Mamy czas.
SIOSTRA
Trzeba go dobrze użyć.
MŁODZIENIEC
Staram się, ile możności.
SIOSTRA
siada na brzegu ławki.
I o czem pan myśli?
MŁODZIENIEC
Myślę, siostro… Myślę o pewnym psie, nikczemnym na pierwszy rzut oka, który jednak najbardziej godnie nosił imię Orestesa.
SIOSTRA
Zawsze o tym psie! Czemuż go pan zostawił, jadąc do nas?
MŁODZIENIEC
Nie mogłem… Obiecywano zająć się nim troskliwie w miejscu mego pobytu z tamtej strony Wisły. Gdy nadszedł dzień wyjazdu, przywiązany był mocno do budy, ale przegryzł postronek i dogonił furmankę. Daremnie go odpędzano. Warował na ziemi,
На этой странице вы можете прочитать онлайн книгу «Godzina», автора Stefan Żeromski. Данная книга относится к жанру «Зарубежная старинная литература».. Книга «Godzina» была издана в 2020 году. Приятного чтения!
О проекте
О подписке
Другие проекты