Читать бесплатно книгу «Lili» Реймонт Владислав полностью онлайн — MyBook
image
cover

Władysław Stanisław Reymont
Lili

I

Ale co my teraz poczniemy z sobą?

– Raz… dwa… trzy… Nie wiem, to już Józia głowa – odpowiedziała Korczewska, pochylając się nad szydełkową robótką. – Józio dobrze myśli o nas. Kończę te serwety, bo prezydentowa obiecała mi sprzedać. Raz… dwa… trzy… – liczyła po cichu i tak się zatopiła w robocie, że nie widziała wzburzenia Gałkowskiej, która prędko i niecierpliwie biegała po pokoju; tak niecierpliwie, aż wielka, jasna peleryna, którą miała na ramionach, fruwała za nią, wydęta, i uderzała w twarz młodego chłopaka, siedzącego pod piecem.

– Jańciu! myślże co, przecież jesteś mężczyzną – zawołała przyduszonym głosem, stając przed nim.

– Jestem mężczyzną, to się wie… a zaraz będę myśleć, tylko papierosa wypalę – odpowiedział drwiąco, puszczając jej w oczy kłąb dymu.

Gałkowska uderzyła go oczami i siadła obok Korczewskiej na koszu, okrytym dywanikiem z różnokolorowych skrawków.

– Zdaje mi się, że zrobiliśmy wielkie głupstwo, odchodząc od Stobińskiego. Korczyński mógł rozbić towarzystwo, bo państwo macie fundusze… macie protektorów… macie swoje plany…

– Mamy figę marynowaną. Pleć, pani, pleć… raz… dwa… Mamy fundusze! Józio wczoraj zastawił futro!… trzy… cztery…

– Ale cóż my zrobimy? My, którzy futer nie mamy do zastawienia! Cały tydzień już się nie gra! Wie pani, pisał dzisiaj Oleś do Jańcia, że onegdaj grali w Kole, spektakl był nabity, mieli w kasie osiemdziesiąt rubli! Osiemdziesiąt rubli! – powtórzyła z naciskiem. – Gdybyśmy byli razem, to mielibyśmy na markę1 najmniej po pół rubla – dodała z żalem.

– Jedź pani do nich, zaangażują panią z pocałowaniem ręki, weźmiesz wszystkie bohaterki… zagrasz po Lili wszystkie naiwne… – szeptała cicho, z drwiącym uśmieszkiem Korczewska, rozprostowując na kolanie skończone kółko.

– Pani tak mówisz, jakbym ja, Gałkowska, nie była aktorką na stanowisku, tylko pierwszą lepszą krowientą2!

– Ależ ja nic nie mówię! Niechże mnie Bóg broni, żebym co mówiła…

Gałkowska porwała się z kosza i znowu biegała po pokoju. Jej sinawa twarz, chuda i brzydka, obsypana pudrem, pokryła się mocnymi wypiekami irytacji, a wielkie, wypłowiałe, okrągłe oczy, silnie podczernione i otoczone dokoła całą siecią zmarszczek, zamgliły się łzami.

– Mieszkanie za cały miesiąc niezapłacone, to mniejsza, ale jeść nie ma kupić za co, kredytu nie mamy już za grosz. Jańcio wczoraj sprzedał za parę groszy coś z laubzegi3, ja dzisiaj zastawiłam salopę4, a na jutro nie ma już ani co sprzedać, ani zastawić… I kto to wszystko znosi! kto tak cierpi! Ja, Gałkowska, aktorka na stanowisku! To już chyba koniec świata!

Oparła się o parapet i wsadziła twarz w okno, żeby ukryć łzy, które się jej gwałtem wydobywały spod powiek, i to bolesne, rozpaczliwe łkanie, jakie wstrząsało całą jej chudą postacią. Patrzyła potem chwilę bezmyślnym wzrokiem w zaśnieżony, biały świat, aż jakieś postanowienie mocne ją poderwało z miejsca, bo się rzuciła na pokój i zawołała energicznie:

– Wiem, co robić! Jańciu! Chodźmy!

I szła przez pokój z majestatem Elżbiety z Hrabiego Essexa5, którą grywała. Jańcio niechętnie się podniósł i troskliwie obciągał bardzo delikatne, letnie palto, w którym chodził.

– Raz… dwa… Zaczekajcie. Józio zaraz przyjdzie. Mają się wszyscy zebrać, to się naradzimy, trzy… cztery… Grabiec pisał, że chciałby nas wszystkich angażować, a w każdym razie coś się postanowi. O, już ktoś idzie!…

Jakoż w tej chwili drzwi się otwarły i z całą falą śniegu i wiatru wpadła młoda dziewczyna, a za nią elegancki, przystojny mężczyzna.

– Dzień dobry! Jezus! taki śnieg! taki wiatr! tak zimno! Mam pełne buciki śniegu. Przechodząc koło apteki, spojrzałam na tego pigularza6 ryżego i bach… w całą kupę śniegu się przewróciłam. Pan Zakrzewski ledwie mnie wyciągnął – mówiła prędko, tupiąc nogami, otrzepując się ze śniegu, witając z kobietami i kręcąc się po pokoju, który napełniła wesołą wrzawą. – Jańciu, puść mnie do pieca i nie patrz! Muszę zdjąć buciki! Ale i panu nie wolno… nie wolno… – zawołała do swojego towarzysza i zerwawszy się od pieca w jednym buciku tylko, odwróciła go plecami do siebie. – Patrz pan na Gałkowską, ślicznie się dzisiaj zrobiła! Jańciu, patrz w szydełko pani Korczewskiej! – wołała ze śmiechem, zdejmując drugi bucik, wysypała śnieg i oparła maleńkie nóżki w czarnych pończochach na ciepłych drzwiczkach, oglądając się przy tym co chwila, czy kto nie patrzy.

– Ho! ho! Lili ma nowe futerko! Dobry „bębenek”7 z tego obywatela – dodała ciszej Gałkowska, oglądając dziewczynę z uwagą pełną zazdrości.

– Przerobione z mamy! – zawołała Lili wesoło i spojrzawszy na Zakrzewskiego, który stał jak słup na środku pokoju, odwrócony do niej plecami, roześmiała się głośno; ogromne, błękitne oczy strzeliły niepohamowaną wesołością, włożyła szybko buciki, zerwała z głowy futrzany czarny kołpaczek8 i rzuciła nim w twarz Jańcia, który nieznacznie się jej przypatrywał i gryzł papierosa, poprawiła grzebyki w jasnych jak len, popielatych włosach, które niesfornymi kosmykami, nastroszone, puszyste, spadały jej na czoło, zakrywały skronie i jak popielate płomyki pełzały po białym karku, wychylającym się z zielonej sukiennej bluzki, ściśniętej paskiem w stanie.

Wytarła wilgotną od śniegu twarz i obciągała bardzo starannie bluzkę.

– Lili nie ma dzisiaj gorsetu! – szepnął Jańcio cynicznie.

– Łobuz! Dyrektorowo! niech on nie patrzy na mnie! – zawołała, rumieniąc się i osłaniając skrzyżowanymi rękami piersi, bo przez cienkie sukno rysowały się zbyt wyraziście.

Korczewska roześmiała się, nie podnosząc oczów9 znad kółka, a Gałkowska obejrzała ją przymrużonymi złośliwie oczami i rzuciła pobłażliwie:

– Nigdy nie wychodzi z roli naiwnej! Mascota10! – dodała ciszej i urągliwiej.

Lili nie słuchała, okryła ramiona jakąś podartą chustką Korczewskiej i usiadła na koszu. Siedziała czas jakiś w milczeniu, tylko bujała zajadle nogami i biegała oczami po ścianach pokoju, malowanych w ordynarny niebieski deseń, po którym ściekały od sufitu brudnożółte smugi wilgoci, po łóżku, okrytym szydełkową kapą i stosem coraz mniejszych poduszeczek, przez których szydełkowe poszewki przeświecała purpura wsypek; wielki dywan z różnokolorowych sukiennych kwadratów wisiał nad łóżkiem i stanowił tło dla obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej i dla kilkunastu fotografii Korczewskiego w różnych rolach, oprawionych w laubzegowe ramki11.

– Mieliście radzić, to radźcie, słucham! – zawołała niecierpliwie. – Zakrzewski, chodź no pan! Jakie pan ma włosy! ha! ha! – Śmiała się, bijąc piętami w kosz.

Zakrzewski przejrzał się w lusterku i zaczął śpiesznie przygładzać włosy.

– Chodź pan do mnie. Dawaj pan grzebień, prędko!

Zakrzewski usiadł obok niej, a ona, że było jej za wysoko, uklękła na koszu i zaczęła mu czesać włosy, obracając głowę na wszystkie strony.

– Raz… dwa… dobre dzieci… śliczne dzieci… – szepnęła Korczewska pobłażliwie.

– Scena z wodewilu12! Lili dobrze robi naiwną!

– Pilnuj pani lepiej swojego Jańcia, a nie moich ról – odpowiedziała spokojnie dziewczyna, czesząc dalej.

– Pani się do mnie nie wtrącaj, ja jestem aktorka na stanowisku. Jańciu, przecież jesteś mężczyzną, i pozwalasz krowientom ubliżać swojej siostrze!

– Jańciu! obrońże od apopleksji13 żonę swojego brata! – zawołała ze śmiechem Lili, widząc pąsową z irytacji twarz Gałkowskiej, która nic się już nie odezwała, tylko gryzła z wściekłości dżet14, jakim był ubrany15 przód okrywki16, a Jańcio okrył się takim kłębem dymu, że zniknął w nim cały. – Panie Leonie, kogo my w tej chwili przypominamy?

– Samsona i Dalilę17!

– Czy to ze sztuki jakiej? Musi mi pan w domu opowiedzieć, dobrze? – zapytała słodkim, przeciągłym głosem, dotknęła paluszkiem jego ucha i zajrzała mu tak blisko w oczy, że cofnął się zmieszany i zaczął gwałtownie pokręcać wąsiki.

– Dobrze, opowiem pani! – odpowiedział cicho i starał się uchwycić ją za rękę, ale się szybko wysunęła i pobiegła do psa śpiącego na krzesełku, którego poczęła pociągać za uszy i drażnić.

Cisza się zrobiła; Korczewska nieustannie liczyła oczka szydełka, Gałkowska siedziała przy oknie i z jakąś trwogą patrzyła w zaśnieżony świat; wiatr wył za oknami i co chwila rzucał tumany śniegu w szybki brzęczące, targał za drzwi i gwizdał w kominie, aż się wydymała niby żagiel czerwona firanka, jaką był przysłonięty, a pies, drażniony przez Lili, warczał cicho, aż w końcu znudzony zeskoczył na podłogę, przeciągnął się i drapał do drzwi ze skowytem.

– Cicho, Murzyn! Pan przyjdzie, to Murzynowi da jeść, cicho, piesku – szeptała Korczewska, głaszcząc pieszczotliwie psa, który ułożył się na jej spódnicy i zasnął.

– Dzień dobry, komedianty! To czas, niech go drzwi ścisną! – zawołał niski, chudy aktor, mocując się przez chwilę z drzwiami, których mu wiatr nie pozwolił zamknąć.

Zaczął tupać nogami i otrzepywać się ze śniegu.

– Psi się dzisiaj weselą! Na zakręcie myślałem, że mnie wiatr weźmie, bo mój ibercjerek18 tak się wydął, że chwilę jeszcze, a wasz Kos byłby sobie pofrunął szukać angażman19 w obłokach. A zimno!

Zabijał ręce o ramiona po chłopsku i ostrożnie tupał nogami, bo jego cienkie lakierki, pełne łatek i szwów, zaczernionych atramentem, nie pozwalały na energiczniejsze ruchy.

– Dyrektor zaraz przyjdzie! Pani Gałkowskiej sługa i podnóżek! Naszej kochanej, pakownej mamie Korczewskiej – całuję rączki; pięknej Lili – buziaka, a szanownemu dziedzicowi dobrodziejowi, z dubeltówki! – I co gadał, wykonywał natychmiast z bardzo poważną miną i z nieruchomą, sinawą, podobną do maski twarzą starego aktora prowincjonalnego, a potem przywarł mocno plecami do pieca i zaczął gwizdać.

– Kos dzisiaj gwiżdże już od rana, musiał zrobić dobry interes.

– Lili jest bachor, cicho! Zrobiłem interes, bo zrobiłem molom kawał. Uważcie! Zaglądam do kufrów… a tam po moich sobolach te szelmy spacerują sobie najbezczelniej, jakby to była garderoba co najmniej naszego kochanego dziedzica dobrodzieja! Czekajże, hołoto! Watówkę20 przybiłem za trzy papierki, a swój ibercjerek letni na grzbiet, no i jestem… – Zaczął się śmiać bez przyczyny i rozcierał z zapałem sine od mrozu uszy.

– Szalkowscy przyjdą? – zapytał Jańcio, ziewając przeciągle.

– O, masz ich, idą już i kłócą się jak zwykle! – zawołał, patrząc w okno, obok którego mignęli jacyś ludzie głośno rozmawiający.

– Prędzej! prędzej! I zamykajcie te drzwi piekielne! – zakrzyczał Kos, wpuścił Szalkowskich, drzwi zatrzasnął i próbował je nawet zamknąć na klucz.

– Czy przez to ma być cieplej? – zaśmiała się Lili.

Kos puścił drzwi i znowu przywarł do pieca, a przypatrywał się Szalkowskiej, która sztywno i ozięble witała się ze wszystkimi, pomijając tylko ostentacyjnie Gałkowską, umyślnie odwróconą do okna.

– Bardzo zimno! – odezwała się Szalkowska, odwiązując woalkę.

– Tak, chciałem właśnie powiedzieć, że jest bardzo zimno – szepnął śpiesznie Szalkowski, zacierając ręce i odbierając od żony woalkę, boa z szarych, brudnych piór i ceratowy, płaski kapelusz; ułożył to wszystko bardzo starannie na łóżku.

– Czy to jest najświeższa wiadomość z ulicy? – szepnął ironicznie Kos.

Szalkowska odwróciła się od niego pogardliwie i w małym lusterku zaczęła wycierać twarz, poprawiać włosy i delikatnie obmacywała mocno wypukłe, silnie ukarminowane usta.

– Todziu! Pudru zapomniałam! – odezwała się do męża.

– Rzeczywiście, zapomniałem ci go włożyć do kieszeni, ale zaraz przyniosę, za chwilę – i w wielkim pośpiechu wybiegł, już na ulicy kładąc palto i czapkę.

Tymczasem Szalkowska bez ceremonii upudrowała twarz pudrem Korczewskiej i siadła przy Lili, która z jakimś dziecinnym podziwem przypatrywała się jej wspaniałej, doskonale rozwiniętej postaci i pięknej, chociaż już mocno podniszczonej twarzy.

– Todzio wraca! Dobrze panią obsługuje – mruknął Kos.

Szalkowska roześmiała się sucho, głos miała nieprzyjemny, trochę gardłowy i jakby przepity.

– Mam puder, przepraszam cię! – wołał mąż, z trudem łapiąc powietrze, tak się zdyszał, choć mieszkali tylko o dwa domy.

Pocałował żonę w rękę, odciągnął Zakrzewskiego do drzwi i coś mu tam gorączkowo opowiadał, pilnując równocześnie oczami, czy żona czego nie potrzebuje.

– Właściwie na co czekamy? Pić mi się chce, Todziu, przynieś mi wody sodowej.

– Zaraz, Hela, za chwilę będzie! – i znowu wybiegł pośpiesznie.

– Przyjdzie mój mąż, to postanowimy co o spektaklu. Raz… dwa… trzy…

– Ale ja nie mam czasu, mnie się spać chce! – Przeciągnęła się leniwie, ziewnęła parę razy, oparła głowę o ścianę i przymglonym a natarczywym wzrokiem wpatrzyła się w Zakrzewskiego, który pisał coś ołówkiem na mankiecie i podsuwał go pod oczy Lili, tak zajętej odczytywaniem, że nie widziała prawie wejścia Korczewskiego z drugim jakimś aktorem.

Korczewski mruknął niezrozumiałe przywitanie i zaczął odkręcać wielki szal z szyi, potem długo zacierał ręce, jeszcze dłużej wyciągał z kieszeni różne prowianty i rozkładał je na kominie za firanką, skąd się wreszcie ukazał z niewielkim garnuszkiem w ręku, z którego jadł powoli, chodził po pokoju i mówił:

– Jesteśmy mniej więcej wszyscy, możemy więc już radzić.

Pochylił swoją wyniosłą, chudą postać i powlókł po zebranych czarnym, przymglonym nieco, ale dobrym wzrokiem. Twarz miał świeżo wygoloną, sinawą od mrozu, a na twarzy sterczał wielki, bardzo cienki i długi nos.

– Nie tyle radzić, ile grać nam potrzeba; bo niech mnie drzwi ścisną, ale już ani cebuli, ani w co wkrajać – szepnął poważnie Kos, nie puszczając plecami pieca ani na chwilę.

– Ja również jestem już ausgespielt21! Wyrzucili mnie z mieszkania, garderoba przepadła, ruchomości przepadły, biblioteka nawet przepadła – ozwał się patetycznym głosem aktor przybyły z Korczewskim, zrobił szeroki gest ręką po gardle, okręcił się szczelniej w starą, aksamitną almawiwę22, podniósł do góry niebieskie oczy i wychudzoną, mizerną twarz i zadumał się ponuro.

– Nie fajnuj, Feluś, tutaj frajerów nie ma! Kiedyżeś to miał garderobę, meble, ruchomości jakie, bibliotekę, co? Łżesz, aż widno! – mówił wolno Korczewski, z powagą wyjadając z garnczka i spacerując po pokoju.

Pies chodził za nim nieodstępnie i co chwila z innej strony zaglądał mu w oczy i cichym warczeniem lub delikatnym chwytaniem za nogi przypominał, że i jemu się jeść chce.

Feluś nic nie odrzekł, tylko co chwila trzaskał w palce i pociągał się za koniec nosa.

– Może mi pan pożyczy papierosa? – mruknął ponuro, wyciągając rękę do Zakrzewskiego, który natychmiast podał mu swoją papierośnicę.

– Zakrzewski, chodź no pan na chwileczkę – szepnął Kos, odciągając go pod komin. – Spojrzyj no pan na Szalkowską! Co? zdrów numer? Wiesz pan, ona dzisiaj była u hrabiego! Patrz no pan, jakie ma aksamity i jedwabie.

– No tak, ale to kwestia jej męża; a przy tym, gdyby ode mnie zależało, to jednej chwili nie byłaby w towarzystwie.

– Frajer z pana, ona sama potrafi robić kasę.

– Więc po cóż na nią wygadujesz?

– Bo małpa jest i tyle, głupich pięciu rubli nie chciała mi pożyczyć; nie masz pan co drobnych? – zakończył, drapiąc się w ucho.

– Mogłeś pan od tego samego zacząć! Dam panu, jak będziemy wychodzili – szepnął dosyć niechętnie, pozostawił go przy drzwiach i chciał powrócić do Lili, ale w pół drogi złapał go za klapę Feluś i znowu odciągnął do drzwi, i zaczął cichym a ponurym głosem mówić:

– Wiesz pan, dlaczego Jańcio ma taką pręgę na twarzy?

– Nie zwróciłem nawet uwagi.

– Było tak: ja mu kraję dublę z czerwonej23, a on krzywi swój paskudny pysk i powiada: „fuszer24”; kraję mu potem kwadrę z białej do środka, a on mówi: „fuszer”; w drugiej partii zrobiłem jednym ciągiem sto trzydzieści karamboli, a ta krowienta posiniał ze złości i szczeka: „fuszer!”. Wyciąłem go kijem przez pysk i wyszedłem, bo nie lubię długich awantur.

– Ślicznie, panie kochany, ale co mnie to obchodzi?

– A cóż u diabła dziedzica obchodzi?

– Mianowicie to, co grać mamy i czy grać będziemy.

– Coś zawsze grać będziemy, a tymczasem może byśmy po cichu się wynieśli i zagrali jedną zwyczajną o sznapsika25 z przekąską, co?

– Ileż panu potrzeba koniecznie? – zapytał Zakrzewski wiedząc, jakimi drogami zwykle dobiera się Feluś do pożyczki.

– Te, choćby rubla – odpowiedział nieśmiało, bo chociaż stale żył pożyczkami i naciąganiem, stale się jednak wstydził tego i stale sobie przysięgał, że to po raz ostatni.

– To już mocno nudne, radźcież, bo mi się spać chce! – zawołała Szalkowska i przeciągając się ociężale i leniwie, wyciągnęła rękę po wodę, którą jej podawał mąż.

– Skończże, Korczewski, jeść, do stu diabłów! – zawołał Kos.

– Zaraz, niechże dogryzę ostatniej skórki ze swojego futra!

Postawił garnczek pod kominem, w który natychmiast wsadził łeb Murzyn, wytarł starannie ręce, potem ukrajał kawał chleba i łamiąc go w długich, kościstych palcach, jadł, chodził i myślał.

– Co będziemy grać? – zapytała Lili prędko, bo już się nudziła.

Бесплатно

0 
(0 оценок)

Читать книгу: «Lili»

Установите приложение, чтобы читать эту книгу бесплатно

На этой странице вы можете прочитать онлайн книгу «Lili», автора Реймонт Владислав. Данная книга имеет возрастное ограничение 16+, относится к жанрам: «Мифы, легенды, эпос», «Литература 19 века». Произведение затрагивает такие темы, как «рассказы». Книга «Lili» была издана в 2020 году. Приятного чтения!