Wróciwszy z nieszczęśliwej swej wyprawy, z goryczą i niesmakiem w duszy Grzegorz z Sanoka, potrzebując spoczynku, na czas jakiś zamknął się w swej komorze na zamku, jak najmniej pokazując na dworze…
Unikał królowej, wiedząc, że dla niej był przykrem przypomnieniem nadaremnych zabiegów, do których teraz się nawet przyznać nie chciała.
Wiedziała dobrze, iż Grzegorz jej nie zdradzi, a pomimo ufności w nim, spoglądała na niego z jakąś niechęcią, jak gdyby on zawinił w sprawie. Świadek ten długo jej zawadzał tak, że spostrzegłszy go, odwracała oczy i niechętnie go widziała.
Wstydziła się teraz ochłonąwszy, tego potwornego związku, któremu syna gotową była poświęcić.
Grzegorz czując, iż Sonka nie odbolała jeszcze doznanego zawodu, nie narzucał się wcale, przychodził rzadko, stawał zdaleka. Ale król, który go lubił i nawykł do niego, chociaż z nim w wielu się rzeczach nie zgadzali, dopominał się o mistrza swego i powoływał do siebie.
Z rozmów z nim, przekonał się Grzegorz, iż o zmowie z cesarzową, matka młodego Władysława nie zawiadomiła za wcześnie, oczekując, aby ona przyjść mogła do skutku. To tylko jedno wpajała królowa w syna, iż królewskie sojusze i małżeństwa, nic innego nie mogą i nie powinny mieć na względzie, nad wzmożenie sił państwa i pozyskanie potęgi.
Przekonanie to młodego pana, nie śmiejąc mu się wprost sprzeciwiać, mistrz starał się zachwiać dowodami, że zbytnia pożądliwość władzy i podbojów, często państwa i panujących o straty i ofiary przyprawia.
Lecz trudno było walczyć z tem, co niemal z mlekiem wyssał Władysław, marzący jak matka o królestwach jakichś, nad któremi miał panować…
Niełaska w jaką chwilowo popadł Grzegorz z Sanoka, nie trwała długo; skromne zachowanie się jego, zupełny brak ambicyi, życie ustronne, stałość przekonań, dająca miarę człowieka, przywróciły mu wprędce życzliwość Sonki.
Nie mówiła z nim tylko nigdy o poselstwie ostatniem, najmniejszem słowem nie wspomniała o niem nigdy.
Biedrzyk, który był tak zniknął w Znaimie, że się należało domyślać, iż go kara jakaś spotkała, w kilka miesięcy potem zjawił się znowu w Krakowie i przyszedł pozdrowić dawnego towarzysza podróży.
Niepowodzenie, jakiego doznał, wcale się nie zdawało wpływać na jego humor i usposobienia. Nie mówił wprawdzie, co teraz poczynał, z czem przybywał, lecz łacno się było domyślać, że przyjaźne Polsce i królowej stronnictwo w Czechach, on podtrzymywał i nie dawał mu się rozproszyć. W rozmowie, zresztą nie zbyt otwartej, pół gębkiem, dawał do zrozumienia Grzegorzowi, że w Czechach zawsze myślano o jednym z synów Jagiełły…
Mistrz nie dawał się temi nadziejami upoić, nie był on za tem szukaniem cudzych Bogów, nie sprzeciwiał się, milczał.
Po niejakim czasie królowa Sonka, zbliżać się zaczęła do Grzegorza i używać go do mniejszych posług, dając skazówki, co miał synowi wpajać i jak nim kierować…
Lecz wszystko, co go tu otaczało, nie smakowało mistrzowi, który, gdyby nie wdzięczność i nie nadzieja, że może młodemu królowi być użytecznym, radby był dwór całkiem porzucił. Starczyłoby mu probostwo w Wieliczce i ulubione książki.
Niełatwo jednak raz wszedłszy w to życie, które nakłada kajdany, uwolnić się od niego.
Król nie byłby odpuścił Grzegorza, a królowa ani mówić o tem nie dawała.
To co inni zyskiwali pochlebstwem, on zdobywał prawdomównością, szanowano go i wiedziano, że na nim polegać można.
Jedyną pociechą w tych czasach było odwiedzanie starych przyjaciół Balcerów i Frączkowej.
Tu mu także nie zupełnie szło po myśli. W mieście stłumiona jeszcze jakiemiś względami, gotowała się walka, w którą Balcerowie mogli być wciągnięci. Kupcy niektórzy, Żupnik krakowski Mikołaj Serafin, radzca Graszar, Wink i stary Balcer, obwiniani byli o bicie i puszczanie w obieg monety, która wartości jej nadawanej nie miała. Narzucano ją miastu, a biedniejsi potem narażeni byli na straty, bo jej poza granicą nie brano całkiem lub daleko gorszą ceną.
Obwiniano Serafina, Graszara i Balcera, że tą monetą złą frymarczyli, miasto nią zalewali i ubogich ludzi krzywdzili.
W samem mieście dwa się już zarysowywały obozy przeciwne, z których jeden bronił monety swej, drugi się przeciw niej burzył.
Po kilkakroć przychodziło do starć ostrych na Ratuszu, w Sukiennicach, do wymówek i pogróżek. Żupnik Serafin i panowie rajcy miejscy ufali w to, że mieli za sobą opiekę możnych, wpływ swoich urzędów, a i gawiedź też, którą sobie ująć potrafili.
Dowódzcą tych, co przeciw nim występowali, był niejaki Przedbor Hocz mieszczanin, człowiek zuchwały a ulubieniec gminu, w którego obronie zawsze stawał. Umiał on sobie tę miłość biednych pozyskać środkiem nigdy nie zawodzącym. Miał gębę wyparzoną i prawił głośno, zawsze jedno, że biedni obrońców nie mieli, że nie było sprawiedliwości na świecie. Nic łatwiejszego jak cierpiącym biedakom wmówić, iż oni pokutują nie za swe winy i są przemocy ofiarą.
Hocza za to pod niebiosa wynoszono, iż stawał w obronie uciśnionych. Dawniej hałasował on z powodu poborów, opłat, czynszów, na burmistrzów, na ławników, na sądy, na wójtów, i tem sobie przygotował przyjaciół. W sprawie monety, w której mógł mieć słuszność, łatwo mu było potem wystąpić i poruszyć nawet tych, co do żadnych wichrzeń ochoty nie mieli.
Sprawa była wszystkich obchodząca… Dobry pieniądz wykupywano, fałszywym zalewano targi, groziła powszechna nędza.
Rajcy miejscy byliby się chętnie pod jakim pozorem pozbyli Hocza, ale miał on też plecy, krewnych, był osiadły, na żadnem przestępstwie nie dawał się pochwycić, gawiedź szła na jego skinienie; niebezpiecznie było go zaczepić.
On tymczasem uzuchwalony, coraz ostrzej występował przeciw rajcom, Ratuszowi, żupnikowi i kupcom, co z niemi trzymali.
Balcer był w liczbie tych, co pieniędzy różnych dużo w obieg puszczali…
Hocz miał do niego ząb z dawna, bo mu córki odmówił, rad był się pomścić.
Pomimo odgróżek, które ze wszech stron nadchodziły na Ratusz, do pana Serafina i do Balcerów, lekceważyli oni sobie uliczną gadaninę. Robili swoje. Pieniądz niedobry rozchodził się w znacznej ilości. Płacili nim, mówiąc, że innego nie mają. Dowodzono im, że sami go bili pokątnie.
Ci, którzy na frymarku tym zyskiwali, bronili ich, ale gmin, rad zawsze, gdy do starszyzny może się za coś jąć, krzyczał i groził.
Hocz podbudzał. Gromadzono się około niego po browarach, na cmentarzach po nabożeństwie, słuchano go i przyklaskiwano…
Żupnik Serafin śmiejąc się dowodził, że mu to było wszystko jedno, choć sobie ulica krzyczała.
– Kiedy ich gardła nie bolą, niech sobie pozwolą… Ja przez to nie schudnę! Bóg z niemi…
Niektórzy szeptali, że Hocza by ująć należało, ale obrażeni, którym zalał za skórę, nie chcieli z nim mieć do czynienia.
O całym tym sporze słyszał już wiele Grzegorz z Sanoka, i usiłował Balcera skłonić, aby go zagodzono, ale napróżno.
Hocz, którego znał, chodził do szkoły św. Anny z nim razem, nie przyjaźnili się z sobą, ale ława szkolna ma to do siebie, że lub przyjaciół lub wrogów na całe życie tworzy. Hocz, ów obrońca biednego ludu, a w istocie ambitna sztuka, któremu się w radzie siedzieć chciało z innemi, spotykając się z Grzegorzem, wynurzał się przed nim ze skargami, w nadziei może, iż one dojdą do biskupa lub na zamek przez niego. Ale Grzegorz z Sanoka do spraw tego rodzaju mięszać się nie lubił. Cenił swój i cudzy spokój nadewszystko, i powiadał, że wojnę tem tylko można było tłumaczyć, gdy ją prowadzono dla zabezpieczenia pokoju.
– Te żółtobrzuchy miejskie doprowadzą nas do tego – mówił Hocz Grzegorzowi – że my nad niemi sami sobie sprawiedliwość uczyniemy, gdy nam jej nie dadzą ci, co ją dać powinni.
– Patrzajże – odparł mistrz – że z ludem ulicznym to taka sprawa, iż on dziś z tobą pójdzie na Serafina, a jutro z Serafinem na ciebie.
– Niedoczekanie! – prawił Hocz.
Parę razy już zbiorowiska ludowe, groźne w rynku i na przedmieściach przybierały rozmiary takie, że miejska straż i viertelnicy z trudnością je mogli rozproszyć.
Tumulty podobne w owych czasach i z innych powodów nieraz się wszczynały, ale te łatwo uśmierzyć było. Trafiało się, że studenci, którzy zwyczajem dawnym mieli zapewniony kozubalec od żydów, gdy z wyznaczonych do wypłacania go kampsorów nie byli radzi, wyprawiali napaść na pogrzeby żydowskie i zmuszali do okupu.
Zwyczaj ten tolerowany poniekąd, z naprawy zbyt gorliwych, poczynał teraz się zastosowywać i do poszlakowanych o hussytyzm ludzi.
Oprócz tego między samą młodzieżą, podzieloną na różne grupy, parafie i miejskie kwartały, w których przy odśpiewywaniu pieśni, miała prawo pobierać jałmużnę, przychodziło do starć, gdy jedna gromadka w granice drugiej rozmyślnie lub przypadkiem wkroczyła.
Rzadki dzień przeszedł spokojnie w Krakowie, gdzie i cudzoziemcy i kupcy wędrowni dawali powód do zwad ulicznych.
Urzędy więc miejskie, oswojone z takiemi rozruchami, ustępującemi przed powagą viertelników, nie przywięzywały do nich zbytniej wagi.
Lepszy znawca usposobień ludzi, i uważniej przypatrujący się rosnącemu rozdrażnieniu Grzegorz z Sanoka, niepokoił się i przestrzegał, zwłaszcza Balcerów i Frączka, o których był niespokojny.
Nie chciano wierzyć w grożące niebezpieczeństwo. Tymczasem burza się widocznie zbierała.
Hocz od kilku dni, było to w sierpniu, zbierał tłumy, krzycząc i dowodząc, że sprawiedliwości nie ma, i że lud powinien ją sam sobie domierzyć.
Inni podżegacze, poili motłoch i usiłowali go do rzucenia się na domostwa Żupnika i rajców namówić. Szło to jednak opornie… Sądy za gwałty były surowe, obawiano się wyroków, jakich miano przykłady…
Gdy parę razy ściągnięta gawiedź, rozeszła się nic nie poczynając, tylko odgrażając się i krzycząc, Żupnik Serafin i rajcy sądzili, że się to tak uśmierzy i skończy na niczem…
Dnia trzynastego sierpnia wszedł wieczorem Grzegorz z Sanoka do Balcerów posępny i milczący. Wszyscy byli w domu. Siadł na ławie nie mówiąc nic, i dopiero gdy go Frączkowa, stanąwszy przed nim zagadnęła, co mu to jest, iż tak smutną twarz im przyniósł, rzekł ostro.
– Żal mi was, żeście głusi i ślepi.
– W czem? jak?
– Powinnibyście się domyśleć – począł mistrz. – Lekko sobie ważycie Hocza i gmin, a grozi wam wielkie od niego niebezpieczeństwo.
Balcer stary niewielomówny zwykle, ręką zamachnął w powietrzu i ramionami ruszył. Grzegorz wstał z ławy.
– Na miłego Boga nie puszczajcie mimo uszu słów moich – odezwał się. – Na jutro umówiona jest napaść na Serafina, na Graciana, Winka i na was, nielicząc tych, o których nie wiem… Lud się zmówił, przewódcy powyznaczani, przypadkiem doszła mnie wieść o tem. Albo zaradźcie temu, wywołując złą monetę, albo, jeżeli do tumultu przyjdzie, chrońcie się natychmiast na zamek, boście życia nie pewni.
– Jako! jako! – krzyknął Frączek – ta hałastra śmiałaby się porwać na pana Żupnika! na rajców! To są głupie przechwałki…
– Na które nie zważając, możecie je życiem przypłacić – mówił mistrz. – Mam dla was obowiązki, ratować was chcę…
Jeśli mi nie wierzycie, wola wasza, czyńcie jak się wam podoba, ale niewiasty wasze niech za wasze zaślepienie nie pokutują. Uprosiłem na zamku u ochmistrzyni królowej schronienie dla matki Balcerowej i Frączkowej, i obstaję przy tem, aby kosztowności zabrawszy, szły ze mną.
Mężczyźni uszom nie wierzyli, zamilkli, ale stanowcze oświadczenie takie, silne na nich uczyniło wrażenie. Spojrzeli po sobie.
– Nie może to być! nie przyjdzie do tego! – zaburczał Frączek…
Balcer się zadumał.
– Więc by trzeba dać znać Żupnikowi i rajcom?
– Winka po drodze spotkałem i przestrzegłem go – odparł Grzegorz… – Jutro rano daj Boże, byście zbiedz czas mieli. Hocz o rannej godzinie kazał się swoim schodzić pod pannę Maryę, mają uderzyć we dzwony na gwałt i rzucić się na wasze domy…
Pewność z jaką o tem mówił Grzegorz z Sanoka, dała do myślenia.
Frączek się ruszył wychodzić na miasto, gdy wpadł Wink, jeden z najupartszych rajców i tych, którym właśnie rozsypywanie złej monety przypisywano… Zawadjaka był zuchwały, ale w duszy tchórz.
Zobaczywszy Grzegorza na ławie siedzącego, od progu zawołał.
– A, to już wiecie!! Odgrażają się zbóje, ale straż mamy, która będzie czuwać uzbrojona.
– Pamiętajcież tylko – przerwał mistrz – że i tej straży, gdy się zawieruszy, nie możecie być pewni. Gdy Hocz górę weźmie, pierwsi viertelnicy pójdą pod jego rozkazy.
– Jakaż rada? – zapytał Frączek.
– Trzeba na ratuszu postanowienie ze złą monetą uczynić i wprowadzania jej się wyrzec – odezwał się Grzegorz…
– Ho! ho! – przerwali mieszczanie.
Mistrz z niemi rozprawiać już nie chciał, zwrócił się do Balcerowej i Frączkowej z powagą i nakazującym tonem.
– Wybierajcie się i idźcie za mną, nie stanie się nic, nie zaszkodzi wam nocleg na zamku, a ja was w tem niebezpieczeństwie zostawić nie chcę.
Frączkowa, która słuchała i milczała, dopiero się odezwała.
– Mamyż ojca i męża porzucić?
– Kiedy oni nie wierzą i iść nie chcą, ja przynajmniej was zabiorę. Proszę więc, za mną w drogę.
Balcer i Frączek głowami kręcili, Wink milczał… Grzegorz przynaglał.
Przez długi czasu przestanek panowała niepewność. Balcer i Frączek nie dawali się skłonić do ucieczki, kobiety się wahały, ale mistrz na swem postawił i na pół musem uprowadził na zamek.
Tu już ochmistrzyni królowej uproszona izbę dla nich trzymała w pogotowiu…
Grzegorz, oprócz tego zawiadomił biskupa Zbyszka, który niedowierzająco przyjął przestrogę.
– Należałoby rozruchowi zapobiedz – rzekł.
– Zdaje się, że już zapóźno – odpowiedział Grzegorz – a tem trudniej sprawę rozsądzić, że Hocz, choć warchoł, ma słuszność.
Biskup z powagą i zimną krwią sobie właściwą, zamilkł, odkładając radę na jutro…
W mieście Żupnik Serafin, najwybitniej zamięszani w sprawę rajcy, późno dopiero w noc, rozesławszy po mieście swoich ludzi na zwiady, po język, przekonali się, że obawy przesadzone nie były.
Gawiedź przeznaczona do napaści przeciw nim wymierzonej, całą noc piła po browarach. Viertelników wysłanych, aby ją rozproszyć, potłuczono i rozegnano. Klucze od dzwonnicy u p. Maryi i w kilku innych kościołach były w ręku zbuntowanych.
Całą sierpniową noc te kupki się snuły po uliczkach, zwoływały i czuwały… Hocz, którego nigdzie nie było niby, w istocie był wszędzie. Pokazywał się i niknął.
Popłoch między rajcami był niemały, ale jeszcze mieli nadzieję, że się to na niczem, na wrzasku skończy.
Wszakże Miklucz Serafin w nocy pieniądze, jakie miał, do dworca biskupiego wywiózł potajemnie…
Do dnia w mieście nic niebyło można dojrzeć nadzwyczajnego, tak, że pospolici ludzie, o niczem nic nie wiedzący, sądzić mogli, iż baśń na postrach sklecono…
Życie się rozpoczynało jak zwykle, otwierały się kościoły, pobożni szli do nich, dziady stawały przed niemi, okiennice kramików zwolna spuszczano; przekupnie wystawili chleb i mięso na sprzedaż, w sukiennicach poczynał się ruch powszedni, nic nie zwiastowało żadnego usposobienia do rozruchu. Ulice nawet wydawały się puściejsze, niż zwykle…
Około tego czasu, gdy primarją po kościołach czytają, z zaułków, uliczek, kątów, zaczynała się powoli ściągać gawiedź, której na rynku nie widywano zwykle; ludzie w odzieży poszarpanej, z twarzami dzikiemi, jakby obcy tu i nieumiejący się obracać. Szli niepewnie oglądając się, aby niemi pokierowano, skupiali się, rozpraszali, szeptali z sobą, ustawiali się pod murami… Nieznacznie liczba ich rosła coraz, pomnażała się, i milczenie w gwar się głuchy zmieniło…
Nim primarja u P. Maryi się skończyła, rynek już był przepełniony. Niektórzy z tych ludzi mieli pałki na ramionach. W pootwieranych piwnicach tłok był niezmierny…
Miasto zarówno po bocznych ulicach, jak w rynku, przybrało niezwyczajną jakąś fizjognomię. O rozpędzaniu tłumu mowy być już nie mogło, składał się on z tysiąców i pomnażał żywiołami nowemi.
Wielka liczba czeladzi ciekawej… przyłączyła się do niego…
W tem, jakby z pod ziemi wyrósł, zjawił się Hocz, któremu poddano niewiadomo zkąd ogromną beczkę, na której stanął, aby nad tłumem tym górował…
Ze szmeru i gwaru, jaki w rynku panował, nagle cisza stała się wielka, i Hocz głos zabrał.
Miał on już dobrą wprawę w ton i sposób, jakim do ludu mówić potrzeba. Wymowa tu niekonieczna i logika nie jest niezbędną, ale krzyczeć głośno, a bić musi orator w krzywdy, uciski i uciemiężenie. Hoczowi to przychodziło łatwo, bo miał za sobą istotnie sprawiedliwość.
– Chodziliśmy na ratusz, kłaniali się i przedstawiali na próżno, odpędzono nas precz. Słuchać nie chcą, swoje robią, a biedny lud o nędzę przyprawiają. Dla kilku złych mamyż ginąć wszyscy? Lepiej, żeby oni zginęli. Potem naszem się zbogacili, krew z nas wysysają…
Mówił tak coraz goręcej, a lud stojący coraz żywiej mu okrzykami potakiwał. Ruch się zrobił w tych ściśniętych gromadach. Zaczęto krzyczeć.
– Na Serafina! na Graciarza! na Winka! na Balcerów! na gałąź z niemi!!!… Burzyć domy…
I jakby na dany znak tłum ten i zbiegowisko, podzieliwszy się na gromady, runęło ku ratuszowi, rozpłynęło się po ulicach…
Hocz sam prowadził jedną kupę, w pałki zbrojną. Na ratuszu niebyło już nikogo, ani rajców, ni ławników. Izby stały żelaznemi drzwiami pozamykane.
Natychmiast jeden oddział z Hoczem rzucił się na dom Serafina Żupnika, którego już tu nie znaleziono…
Wywalono wrota, połamano sprzęty, inni tak samo pędzili ku domom obwinionych rajców.
Szczęściem wszyscy oni, choć późno, potrafili ratunku szukając, zbiedz na zamek… Goniono ich tak, że o mało nie doścignięto, gdy się za niemi wrota zamknęły…
Бесплатно
Установите приложение, чтобы читать эту книгу бесплатно
На этой странице вы можете прочитать онлайн книгу «Strzemieńczyk, tom drugi», автора Józef Kraszewski. Данная книга относится к жанрам: «Зарубежная классика», «Зарубежная старинная литература».. Книга «Strzemieńczyk, tom drugi» была издана в 2020 году. Приятного чтения!
О проекте
О подписке